Poprzedni
rozdział |
Powrót
o poziom wyżej |
Następny
rozdział |
Powrót
do spisu treści |
POKOLENIA
I – IV
WSTĘP
W XVI. stuleciu, analogicznie jak w
poprzednich wiekach, stan
szlachectwa związany był nierozerwalnie z posiadaniem dóbr
ziemskich, przy czym
pojęcie narodowości było w zasadzie obce europejskiej szlachcie,
która oprócz
wierności wynikającej z przysięgi składanej panującemu – będącej
zresztą pokłosiem
stosunków feudalnych - była z natury kosmopolityczna. O ile,
więc można mówić w
późniejszych czasach o jakichś więzach szlachcica z panującym,
to były one wówczas
zarówno niezbyt precyzyjnie sformułowane, jak i w miarę upływu
wieków coraz
bardziej dekoracyjnie sformalizowane; sądzę zaś, że w warunkach
graniczącego z
Królestwem Polskim i Elektoratem Brandenburgii podległym już
wówczas jedynie teoretycznie
Cesarzowi Rzeszy Niemieckiej - Księstwem Pomorskim, lawirującym
pomiędzy tymi
dwoma państwami, w praktyce więzy te nie istniały. O terminie
wykształcania się
poczucia przynależności narodowej u szlachty w warunkach polskich,
można mówić
w zasadzie najwcześniej dopiero od przełomu XVIII. i XIX. wieku, bowiem
u „ludu”
miało ono miejsce dopiero od drugiej połowy XIX. wieku. J.S. Bystroń w
swej
książce pt. „Dzieje obyczajów w dawnej Polsce. Wiek XVI i
XVIII” pisze:
„Świadomość społeczna wsi zamykała się w
ciasnych granicach
parafii, rzadko sięgając dalej. Parafia tworzyła całość; ludność
poszczególnych
wsi stykała się razem w niedzielę, słuchała tych samych kazań,
podlegała temu
samemu proboszczowi, często też i temu samemu dziedzicowi. Poza nią
były inne
parafie, które jednak już nikogo nie obchodziły; znana jest
przecież opowieść o
chłopie, który nie wzrusza się na porywającym kazaniu, gdyż jest
z innej
parafii. O tym, by lud miał poczucie łączności państwowej czy
narodowej, mowy
jeszcze być nie mogło.”
Tak, więc częste zmiany kraju i tym samym
panującego,
jako miejsca osiedlenia stałego lub tym-czasowego, nie mogą nie tylko
dziwić,
ale należy je przyjmować jako naturalne postępowanie najprężniejszej i
najbardziej rzutkiej części tej klasy społecznej. Przy tym posiadanie
dóbr
ziemskich na terenie kilku różnych, niejednokrotnie
nieprzyjaznych sobie lub
mających kolizyjne interesy państw, nie było niczym niezwykłym.
„Dowiadujemy
się wreszcie, że Noe również miał herb, podobnie jak jego
synowie, Sem oraz Jafet.
Szlachcic nazwiskiem Snopkowski utrzymywał z całą powagą, że pochodzi z
najstarszego na świecie rodu, ponieważ już Ewa pramatka była z domu
Snopkowska. Tego typu legendy wysuwano w oparciu o
wywody genealogiczne i herbarze Bartosza Paprockiego, księdza jezuity
Kaspra
Niesieckiego, Duńczewskiego, Wielądka i innych.”
Od momentu usamodzielnienia się w końcu XII. wieku pierwszych historycznie potwierdzonych członków rodu Ostenów ze statusu ministeriałów arcybiskupów Bremy, trwała - zaczęta z miejscowości „Osten” położonej nad rzeczką Oste pomiędzy Bremą, a Hamburgiem - ich powolna wędrówka na wschód w poszukiwaniu ziemi, władzy i pieniędzy.
W
drugiej połowie XIV. wieku, a ściślej w 1367. roku, po niespełna wiek
trwającym
okresie dzierżenia przez panów von der Osten zamku w Dąbiu
Łobezkim –
prawdopodobnie przez nich wybudowanego i przez historyków
określanego jako ich
pomorska siedziba rodowa {„BALTISCHE STUDIEN” Herausgegeben von
der
Gesellschaft für Pommersche Geschichte und Alterthumskunde, Erstes
Heft,
Stettin, 1832}, Henryk von der Osten zapoczątkował przeszło
528. letni
okres pobytu rodu w Płotach, osiedlając się w tej miejscowości na
podstawie
nadania księcia pomorskiego {Z. Radacki: „Średniowieczne zamki
Pomorza
Zachodniego”, wyd. PWN, W-wa 1976.}.
WEDIGE [WIGAND] KOD:
I.1.
éok. 1524 – † ok. 1594
Jeden z potomków Henryka, pradziadek
antenata linii
polskiej będący seniorem jednej z gałęzi rodu osiadłego wówczas
w Płotach,
Wedige [polski – Wigand] von der Osten był spowinowacony ze szczecińską
rodziną
Loitzów, właścicieli licznych przedsiębiorstw handlowych,
kopalni i znaczącego
w miastach hanzeatyckich domu bankierskiego.
Zapewne jego bratanica Elżbieta {patrz „Kłopotliwi
Ostenowie”,
2. Elżbieta; pośrednie potwierdzenie tego małżeństwa w
Polskim
Słowniku Biograficznym w haśle patrycjusza gdańskiego „Kerchenstein’a”,
drugiego
męża Elżbiety}, wyszła w bliżej nieznanym roku za Jana, młodszego
brata
głowy rodziny Loitzów - Stefana, zarządzającego potężnym
europejskim
„koncernem” finansowo - gospodarczym, które stworzył na bazie
odziedziczonego
po ojcu przedsiębiorstwa handlowego, i którym zarządzał
wspólnie ze wspomnianym
młodszym bratem. Ta rzutka, renesansowa postać - nawiasem mówiąc
uszlachcona
wraz z rodziną przez Zygmunta Augusta, spowinowacona z naszym przodkiem
i siłą
rzeczy rzucająca światło również i na jego osobę, jest tak
charakterystyczna
dla epoki, w której żył, że zacytowanie jego noty biograficznej
z „POLSKIEGO
SŁOWNIKA BIOGRAFICZNEGO” wydaje się w pełni uzasadnione. Z
tomu XVII.
słownika, przytaczam obszerne jej wyjątki zapisane na stronach 529-531:
„Loitz (Lois)
Stefan h. własnego (1507 – 1584), kupiec i bankier szczeciński,
sekretarz
królewski. Był trzecim synem Jana (II) Loitza (zm. 1539),
burmistrza Szczecina
i wielkiego przeciwnika reformacji, i Anny z domu Glinecke, starszym
bratem
Jana.”
„Dwaj starsi bracia, Szymon (I) i Michał
(II),
ożenieni z bogatymi córkami gdańskiego kupca Feldstedta,
spokrewnionego z
Mikołajem Kopernikiem, przenieśli się do Gdańska. L. zaś wraz z
młodszym bratem
Janem i matką prowadził interesy firmy w Szczecinie. Otrzymaną po ojcu
firmę
rozbudował i doprowadził do prawdziwej świetności. Żądny zysku i sławy,
brał
udział w ryzykownych imprezach handlowych i politycznych. W r. 1557,
mając lat
50, ożenił się z Beatą von Dassel, bogatą dziedziczką salin
lineburskich.
Skłócony z kupiectwem szczecińskim (nadal pozostał katolikiem),
przeniósł się
całkowicie do Lüneburga, wymieniając nawet swe prawo zasiadania w
radzie
miejskiej. Lecz i w Lüneburgu nie znalazł spokoju. Toteż po
śmierci żony w r.
1568 przeniósł się z powrotem do Szczecina. Chociaż tutaj w
zasadzie kierował
interesami najmłodszy z braci Jan, to jednak L. również
współdecydował w
ważniejszych posunięciach handlowych i politycznych.
Główne dochody ciągnęła firma
Loitzów z handlu solą.
Sól lineburska nie ustępowała co do jakości soli francuskiej. Tą
solą głównie
handlowali Loitzowie, na co mieli odpowiednie przywileje ze strony
elektora
brandenburskiego, cesarza oraz króla polskiego.
Za pożyczkę udzieloną Zygmuntowi Augustowi
(30 000
złp.) L. otrzymał przywilej rozprowadzania w Królestwie Polskim
600, a potem
nawet 100 000 łasztów soli [1 łaszt =
3636,31 l.]. Uzyskał także specjalne przywileje na wywóz
soli z Wieliczki,
gdzie do dziś ich imię nosi jeden z chodników kopalni.”
„Drugim niezwykle ważnym artykułem w handlu
Loitzów
było zboże skupowane na Pomorzu Zachodnim, w Polsce i Brandenburgii.
Zakupywał
także pszenicę w dalekiej Francji. W Polsce największe interesy zbożowe
prowadził L. ze szlachtą Pomorza Gdańskiego.”
„Był też głównym dostawcą
różnych towarów na dwór
królewski, poczynając od klejnotów do korony
królewskiej, a kończąc na środkach
spożywczych i kolonialnych oraz materiałach budowlanych. Drogie futra
sprowadzał z Narwy.
Uzyskał specjalny przywilej króla
Danii na wydobywanie
i handel siarką sprowadzaną własnymi statkami z dalekiej Islandii.
Na Pomorzu Gdańskim za jego pieniądze
wydobywano ałun.
Na Węgrzech, w Tyrolu i w górach Harzu inwestował pieniądze w
kopalnie miedzi i
innych minerałów, sprowadzał też broń i amunicję. Przy, tak
szerokich
interesach posiadał L. liczne faktorie w miastach takich, jak
Antwerpia,
Kopenhaga, Kalmar, Hamburg, Lubeka, Wrocław, Lipsk, Praga, Frankfurt
nad Menem,
Kraków, Warszawa, Toruń. Obok handlu i górnictwa poważne
zyski przynosił mu
obrót wielkimi sumami pieniężnymi. Na pograniczu Pomorza
Zachodniego i Polski,
w Słupsku, utworzyli Loitzowie rodzaj giełdy. Tutaj właśnie szlachta
pomorska
lokująca swe kapitały u Loitzów zjeżdżała na dzień św. Marcina i
dokonywano
obrachunków oraz wypłacano wysokie odsetki 10-12 %. O znaczeniu
tych obrotów świadczy
fakt, że ich suma w ciągu jednego dnia dochodziła do 100 000
talarów.
Udzielając licznych pożyczek królowi, uzyskiwał L. z kolei
wielkie przywileje,
budzące opozycję ze strony szlachty polskiej. M. in. uzyskał
nobilitację dla
rodziny oraz godność sekretarza królewskiego dla siebie.
Powołanie Komisji
Morskiej w r. 1568 miało również ścisły związek z domem
handlowym Loitzów. Na
czele komisji stanął kasztelan gdański Jan Kostka, ale stroną finansową
kierował L. On też był głównym realizatorem pożyczki 100 000
talarów ze strony
książąt pomorskich dla Zygmunta Augusta w r. 1568. Finansował także
organizację
floty kaperskiej i budowę wielkiego galeonu Zygmunta Augusta, jak
świadczą
pozycje wydatków w zachowanych do dziś księgach handlowych
Loitzów. Jako sekretarz
królewski brał udział w Kongresie Szczecińskim (1570) obok
takich polityków,
jak Marcin Kromer czy Dymitr Solikowski.
Ogólny kryzys oraz wielkie pożyczki
udzielane przez
L-a i jego brata Jana postronnym władcom zachwiały podstawami firmy,
która w r.
1572 ogłosiła bankructwo. Na krótko przed bankructwem L. w
styczniu 1572 r.
zjawił się w Lüneburgu, aby zabezpieczyć prawa majątkowe swej
jedynej córki,
również Beaty (syn zmarł jako dziecko). Następnie obawiając się
aresztowania L.
uciekł potajemnie z Lüneburga najpierw do Szczecina, a potem do
Polski, gdzie
miał swe majątki ziemskie, głównie na Żuławach. W czerwcu
przebywał w
Warszawie, gdzie Loitzowie posiadali swój własny dom. We
wrześniu pisał list ze
swego zamku w Nowym Dworze (Tiegenhof), uskarżając się na
królewskich i książęcych
dłużników. W innym liście z października t.r. donosił, „że
polscy senatorowie,
choć po śmierci króla nie są w stanie spłacić długów, to
jednak jego
wierzytelności [ok. 300 tyś. talarów] uznają za dług państwowy”.
Inni zaś
dłużnicy Loitzów żądali zmniejszenia im sum dłużnych o połowę. W
tym czasie L.
mimo swych 65 lat wykazywał niestrudzoną energię i inicjatywę
przemierzając
zimową porą Polskę wzdłuż i wszerz. Starał się ratować resztki swej
wielkiej
fortuny. Brał udział we wszystkich ważniejszych zjazdach
bezkrólewia.
Szczególnie aktywny był w czasie zjazdu w Stężycy. Wierzyciele
zaś próbowali
odebrać mu nawet jego zamek w Nowym Dworze. W umowie z pułkownikiem
Ernestem
Wejherem L. otrzymał prawo do jednej izby i komory w zamku i miał prawo
utrzymywać jednego pisarza i 2 parobków.”
„Po r. 1580 L. przeniósł się z zamku
do swego kuzyna
Marcina Feldstedta do majątku Czyżykowo (Zeisgendorf) koło Tczewa.”
„L. zmarł w styczniu 1584 r. w Czyżykowie.”
Na kanwie życia braci Loitzów,
poznańska pisarka
Małgorzata Duczmal wydała dwutomową powieść pt. „Róża i Morze”,
w której
występuje oczywiście postać Elżbiety Osten.
Bankructwo Loitzów znacznie
nadwerężyło fortunę i zasoby finansowe
spowinowaconych z nimi Ostenów z Płot. W nocie biograficznej
Jana Loitza,
zawartej w tym samym SŁOWNIKU, mowa też o liście cesarza Karola
V. z
1552. roku do książąt pomorskich, w którym uznaje on
Loitzów za wrogów Rzeszy
Niemieckiej. Niewykluczone więc, że oprócz problemów
finansowych, gałąź
płotowskich Osten’ów związana z Loitzami, miała również
kłopoty polityczne i z
tego względu uznali oni za celowe usunięcie się z terenu księstwa
pomorskiego,
na terenie którego mogła ich dosięgnąć ręka cesarza.
Efektem zaistniałej sytuacji była sprzedaż
znacznej części dóbr w
Płotach w dniu 20.12.1577. rodzinie Blücher’ów spod Dymina.
Zbigniew Radacki w
swej książce pt. „Średniowieczne zamki Pomorza
Zachodniego”, wydanej w 1976.
przez PWN, pisze:
„Inwentarz nieruchomości wymieniał
wówczas: „nowy dom
lub zamek płotowski leżący na wale, zamknięty murem obwodowym, z
budynkami na
przedzamczu, i połowę miasteczka””.
Wydana w 1991. w Słupsku, z inicjatywy
Płotowskiego
Towarzystwa Kultury praca zbiorowa pod redakcją Lucyny Turek
Kwiatkowskiej pt. „PŁOTY
- DZIEJE MIASTA” opisuje ten okres dziejów w oparciu o
wydaną w
Hamburgu książkę pt. „Plathe in Pommern. Die Geschichte.",
następująco:
„W roku 1480 konflikt z Ebersteinami został
ostatecznie rozstrzygnięty wyrokiem książęcym; stracili oni wszelkie
prawa do
Płot a nawet część spornych posiadłości wiejskich przypadła Ostenom.
Potwierdzenie
prawa do Płot udzielane było odtąd Ostenom przy każdorazowej zmianie na
tronie
książęcym.
Uregulowanie spraw spornych pomiędzy Ostenami
i
Ebersteinami nie na długo uspokoiło życie w mieście. Zaczęły się
nieporozumienia pomiędzy poszczególnymi gałęziami rodu
Ostenów, którzy – jak
wiadomo – byli współwłaścicielami miasta. Przybrały one formę
zatargów pomiędzy
spadkobiercami, które oparły się nawet o sąd książęcy, w wyniku
którego
ponownie ustalono granice posiadłości dla poszczególnych gałęzi
rodu. W roku
1577 jeden z braci Ostenów (Wedige jun.) sprzedał swoją część
Płot i
posiadłości zamkowych rodzinie Blücherów. Jako przyczynę
podał, iż stracił cały
swój majątek w wyniku bankructwa domu bankierskiego
Loytzów w Szczecinie. Szef
domu Loytzów, Hans Loytz, był ożeniony z Elżbietą
Ostenówną i w ten sposób
spokrewniony z rodziną Ostenów w Płotach, nic więc dziwnego, że
ich bankructwo
dotknęło mocno panów na Płotach.
Nowy dziedzic części Płot, Hermann
Blücher, był synem
bardzo bogatego właściciela Dobrkowa. Zapłacił za Płoty 40 tysięcy
talarów:
sumę znaczną, ale też Płoty były wówczas bardzo dobrze
zagospodarowane. Blücher
rozbudował nowy zamek, stojący na dawniejszym wale obronnym, otrzymał
połowę
miasta (od lasu przy wale, aż do plantacji chmielu, tj. południowo –
wschodnią
część) wraz z prawem jurysdykcji, sam zaś był zobowiązany do
zapewnienia
mieszczanom obrony.”
„Ostenowie, zmuszeni warunkami materialnymi
do
sprzedaży połowy Płot, zagwarantowali sobie jednak prawo pierwokupu w
razie
gdyby rodzina Blücherów wystawiła Płoty na sprzedaż.
Tymczasem przenieśli się
do wschodniej części miasta i tu między rokiem 1606 a 1618 wybudowali
nowy
zamek, zwany zamkiem Ostenów (stary otrzymał nazwę zamku
Blücherów).”
Według książki „DIE BAU- UND
KUNSTDENKMÄLER DES
REGIERUNGSBEZIRK STET-TIN”, część pierwsza, tom III,
wydanej w
1912. w Szczecinie, strona 329:
„Ta część została jednak odzyskana w 1731.
roku, przez
Matthias’a Konrad’a v.d. Osten, który ożenił się z Klarą Zofią
Blücher, jedyną
córką ostatniego z przedstawicieli tej rodziny z linii
Płotów. Od tego czasu
pozostawały Płoty w niepodzielnym posiadaniu Ostenów do śmierci
hrabiego Karola
v.d. Osten (1895), ostatniego z linii Płotów, po czym przeszły
na hrabiego Bismarck-Ostena.”
Wymieniony Wigand, żyjący według
almanachów
niemieckich {„Jahrbuch
des Deutschen Adels herausgegeben von der Deutschen
Adelsgenossenschaft”, Zweiter Band, Berlin 1898. oraz „Geschichte des Geschlechtes von der Osten“, Erste
Band, Bremen
1977} w latach 1524. – 1594. [określany jest w nich jako „Schloss.-
und
burggesessen auf Plathe” – osiadły na zamku i mieście Płotach]
ożenił się
po raz pierwszy w roku 1551. z Anną von Massow [„aus dem Hause”]
z domu
Lantow - siedzibą rodową tej rodziny było
dzisiejsze Maszewo położone 20. km na północ od Stargardu
Szczecińskiego.
Wniosła mu ona w posagu dobra Bobolice i
Wapnicę
[niem. Bublitz i Ravenstein]. Anna zmarła 08. maja 1573. i Wigand
ożenił się po
raz drugi z Zofią von Flemming [a.d.H. Böck]. Oba wymienione
źródła określają
go jako książęcego pomorskiego naczelnika Wolina w latach, 1569 – 1575,
co
niewątpliwie świadczy o jego karierze dworskiej, poprzedzającej tę
urzędniczo –
administracyjną nominację.
Przed sfinalizowaniem kontraktu na sprzedaż
Płotów,
ale już po bankructwie domu Loitzów, Wigand
zakupił w 1574. od Wojciecha Sędziwoja Czarnkowskiego starosty
generalnego
Wielkopolski za 26.000 „starych dobrych talarów” połowę miasta
Człopa oraz
połowy następujących wsi: Gogolice (obecnie Jaglice), Wołowe Lasy,
Bercholt,
Bukholcz (obecnie Bukowo) wraz z połówkami jezior Płocie i Staw
Młyński, całe
jeziora Roderang, Chochlino, Chochlinko i przejął od sprzedającego
prywatny
patronat nad kościołami parafialnymi w dobrach Człopy.
W kontrakcie tym {Archiwum Państwowe w
Poznaniu,
akta grodzkie Poznania, sygn. Gr. 21 k. 466-468v} tytułowany
jest on, jako „Wediger ab Osten et in Plato” [Wigand z Osten i na
Płotach].
Był to kolejny - po umowach z Kazimierzem
Wielkim o
objęciu w lenno miast Drezdenka i Santoka {patrz KODEKS
DYPLOMATYCZNY WIELKOPOLSKI, tom III., nr 1545, wyd. nakładem Biblioteki
Kórnickiej, Poznań 1879} -
epizod związków rodu Ostenów z Królestwem Polskim,
bowiem po zrealizowaniu
kontraktu z Czarnkowskim, był Wigand równocześnie właścicielem wymienionych dóbr w Rzeczypospolitej
oraz
dóbr otrzymanych w posagu z pierwszą żoną, położonych w Marchii
Brandenburskiej.
Ze względu na jego związki z Królestwem Polskim, figuruje on na
wykresie
rodowodu linii polskiej jako jej protoplasta w I. pokoleniu.
Wigand, dóbr zakupionych od Wojciecha
Sędziwoja
Czarnkowskiego nie posiadał jednak zbyt długo, gdyż wkrótce
prawdopodobnie je
sprzedał, bowiem:
„Wsie Hasenfier [Ciosaniec] i Pünnow [Pniewo],
z których pierwsza została
założona na rozkaz księcia Barnima Starszego jednocześnie z wsiami
Ratzebuhr [Okonek]
i Lümzow [Łomczewo], były dawniej domenami książęcymi,
które książę Jan
Fryderyk 24 lipca 1582 za obecnie należącą do królewskiego
urzędu Satzig [Szadzko,
pow. Stargard]
wieś Ravenstein [Wapnicę] sprzedał Wedigowi von der Osten.” {L.W.Brügemann:
„AUSFÜRLICHE
BESCHREIBUNG des gegenwärtigen Zustandes KÖNIGL. PREUSSISCHEN
HERZOGTHUMS
VOR= und HINTER= POMMERN“
– „Szczegółowe Opisanie
Współczesnego Stanu Królewsko Pruskiego Pomorza
Przedniego i Tylnego”, Szczecin
1784.}
Wymieniony w tekście Brügemann’a, książę
elektor Jan
Fryderyk panował jednak, według zarówno Encyklopedii
Orgelbranda jak
i Ultima Thule w latach 1598 – 1608, zaś wspomnianą
wymienną sprzedaż,
musiał dokonać jego poprzednik margrabia Jan Jerzy z dynastii
Hohenzollernów,
panujący w latach 1571 - 1598. W skład nabytych przez Wiganda von der
Osten
dóbr w okręgu Szczecinka [niem. Neustettin], wchodziła
niewątpliwie również
założona w 1579. na rozkaz margrabiego - wkrótce przed omawianą
transakcją - wieś
Borucino [niem. Burzen], bowiem wspomniane wyżej almanachy niemieckie
wymieniają
ją pomiędzy innymi posiadanymi przez Wiganda dobrami.
Warto wspomnieć, że w dzisiejszym kościele
katolickim w Pniewie,
działającym w budynku byłego ewangelickiego „Bethaus’u” [domu
modlitwy],
zachowały się oryginalne, współcześnie pieczołowicie
zakonserwowane witraże z
herbami okolicznej szlachty, datowane na 1596. rok, wśród
których figuruje
również herb „der Osten”. Szczegółowy opis tego kościoła
według stanu sprzed II.
wojny światowej, zawarty jest w książce „DIE BAU - UND
KUNSTDENKMÄLER DES
REGIERUNGSBEZIRK KÖSLIN”, Band III, Stettin 1934.
Według „Jahrbuch des Deutschen Adels”
, w chronologii
genealogicznej rodu von der Osten, Wigand który urodził się z
pewnością w Płotach,
zaliczony jest do: I. Linii, Młodszego Pnia [I. Linie - B.
Jüngere Stamm],
z której synowie jego potomka Egidiusza, czyli wnukowie
opisywanego Wiganda, zapoczątkowali
dwie gałęzie rodu. Z jednej z nich pochodzi „Polski Dom”, do
którego my
należymy.
Wigand przypuszczalnie zmarł w Pniewie,
jednak pochowany został
względnie po jakimś czasie przeniesiono jego zwłoki do krypty pod
posadzką
kościoła parafialnego w Płotach; w książce pt. „DIE BAU– UND
KUNSTDENKMÄLER DES REGIERUNGSBEZIRKS STETTIN” , część
druga, tom III,
wydanej w Szczecinie w 1912., zamieszczona jest fotografia i
opis jego
płyty nagrobnej, który po prze-tłumaczeniu brzmi następująco:
„Płyta nagrobna z wapienia, wysoka 2,58 m. i
szeroka
1,30 m., umieszczona obecnie w fasadzie zamku; odkryta w 1904 r., pod
zużytą [wytartą] posadzką
kościoła parafialnego, gdzie
ukryta w małym rumowisku innych kamieni nagrobnych leżała od 1612 r.;
uszkodzona bardzo przez ogień; przeznaczona dla Wedig’e v.d. Osten i
jego żony
Anny v. Massow, córki marszałka dworu Rüdiger’a
v. Massow i Anny v. Pogwisch, z reliefami postaci zmarłych
naturalnej i
równej wielkości.
Oboje stoją w niszy zwieńczonej łukiem
romańskim;
rycerz w zbroi ma po prawej czekan bojowy, lewa obejmuje szpadę,
puginał [sztylet, kord]
zwisa poziomo na pasku; żona w
stroju wdowim trzyma na poziomie piersi ręce złożone do modlitwy.
Pomiędzy ich nogami [postaciami], w połowie zasłonięty, duży
połączony herb v.d. Osten z
ozdobnym hełmem.
Nad ich głowami, uporządkowane jeden obok
drugiego
herby Osten, Massow, Massow i Pogwisch, z kolei pod nogami cztery herby
Borcke,
Kleist, Glasenapp, czwarty niemożliwy do rozpoznania.
Wszystkie obok siebie położone herby są bez
narzut [labrów] i
ozdobnych hełmów, miejsce między nimi
jest puste i nie było nigdy zapisane, jednak wizerunki herbów
pozwalają na ich
niezawodną identyfikację. Płytę należy zaliczyć do najlepiej
zaprojektowanych i
wykonanych w tamtym czasie.”
Płyta ta nie mogła spoczywać zbyt długo w
licu
posadzki, bowiem stopień jej zużycia na skutek starcia jest minimalny,
należy
stąd wnioskować, że wspomniany w tekście pożar kościoła miał miejsce
niedługo
po jej osadzeniu, przypuszczalnie właśnie w 1612. roku. Zagadkowe jest
natomiast połączenie na płycie, osoby Wedige z pierwszą żoną Anną z
Massow’ów,
zmarłą przeszło 20. lat wcześniej, z całkowitym pominięciem drugiej
żony, Zofii
z Flemingów. Można domniemywać jedynie, że synowie tej pierwszej
żony wypełnili
w ten sposób ostatnią wolę ojca i ufundowali ten nagrobek
upamiętniający obojga
rodziców, chowając ich w miejscowym kościele, którego
zmarli z pewnością za
życia byli opiekunami i hojnymi sponsorami.
Skrupulatność dokumentacyjna wymaga, aby z
tego samego źródła ze strony
349. przytoczyć jeszcze jeden cytat dotyczący Płotów i budynku
zwanego Nowym
Zamkiem, a mianowicie:
„Zamek
Ostenów
położony bezpośrednio przy północno wschodniej granicy miasta,
pobudowany
trochę później aniżeli zamek Blücherów, z tego
powodu zwany Nowym Zamkiem, lub
inaczej Małym Zamkiem jest położony również nad Regą i został
według Brüggemann’a
zbudowany nie później aniżeli w latach 1606. – 1618. Za jego
budowniczego
uchodzi Wedig v.d. Osten, który po sprzedaży starego zamku
Hermanowi v. Blücher
nie ociągał się zbyt długo z budową nowego.”
O ile nie zaszła tu pomyłka w datowaniu czasu
powstania Nowego Zamku, dokonana jeszcze przez Brüggemann’a, to
należy przyjąć,
że w siedzibie licznego wówczas rodu, żył inny, prawdopodobnie
młodszy wiekiem
krewny, będący seniorem innej gałęzi rodu, niewykluczone, że
„starszej”,
noszący również imię Wedige, który pozostał na
niesprzedanej połowie miasteczka
i to on właśnie został jego budowniczym. Dla ścisłości należy
zaznaczyć, że
wymieniona już „Geschichte des
Geschlechtes von der Osten” zawiera w wykresie rodowodu
zawartego na
stronie 106. osobę brata Wedige, Ewalda przy, którym umieszczona
jest również
uwaga „schloss und burggesessen auf Plathe” [osiadły na zamku i
mieście
Plotach], ale ponieważ jest to jedyna informacja na jego temat,
oczywiście
niczego nie przesądza. Rozstrzygnąć te wątpliwości mogłyby wyłącznie
specjalistyczne badania budynku Nowego Zamku, ustalające graniczne daty
jego
budowy.
EGIDIUS
KOD:
II.2.
éok. 1577 – † 1643
W kwestii potomstwa Wiganda źródła
niemieckie różnią
się, i tak:
1.„Jahrbuch des Deutschen
Adels herausgegeben von der Deutschen Adelsgenossenschaft”, Zweiter
Band,
Berlin 1898. podaje jako
jedynego
jego potomka, syna Egidiusza, żyjącego w latach 1577. – 1643.,
natomiast
2.„Geschichte
des Geschlechtes von der Osten“, Erste Band, Bremen 1977.
wymienia:
- Rüdigera,
ur. w 1558., [pana] na
Hasenfier und Pinnow [Ciosańcu i Pniewie], żonatego z Ilse von
Massow,
- Christopha Heinricha, ur. w 1560., [pana] na Pinnow [Pniewie],
żonatego z Anną von Güntersberg a.d.H. Callies,
- Egidiusa,
ur. w 1577., zmarłego w 1643., [pana] na Pinnow, Hasenfier i Burzen [Pniewie,
Ciosańcu i Borucinie], żonatego z Zofią Anną von Glasenapp a.d.H.
Gramenz,
-
Otto, na Pinnow i Hasenfier [Pniewie
i Ciosańcu], dworzanina księcia pomorskiego.
Z kolei pracowniczka
naukowa Zakładu Historii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu,
pani
mgr Ewa Syska podaje:
„Żony
[Wiganda] :
1) Anna von Massow z
Bublitz, Ravenstein, z nią córka Maria v.d. Osten (zm.
1607), żona Caspara
Ottona Glasenappa (zm. 1608) /Glasenapp II, s.134/ ,
2) Sophie von Flemming - Böck,
z nią syn Egidius.”
Nie sądzę, aby
można kiedykolwiek poznać pełny wykaz faktycznych potomków
Wiganda von der
Osten, zważywszy na okoliczność, że kobiety rodziły wówczas
praktycznie, co
roku, a śmiertelność zarówno wśród noworodków jak
i dorosłych była według nam
współczesnych kryteriów niezwykle duża. W wykazie
zamieszczonym w „Historii
rodu v.d. Osten” wydanym w Bremie, figurują dwaj potomkowie
Wiganda, a
to Rüdiger i Krzysztof Henryk, znacznie starsi od Egidiusza,
którzy według
wszelkich prawideł dziedziczenia mieli pierwszeństwo w objęciu schedy
po ojcu.
Nie podlega jednak dyskusji, że dobra Pniewa, Ciosańca i Borucina
odziedziczył
właśnie najmłodszy – syn drugiej żony - Egidiusz, który pojął z
kolei za żonę,
Zofię Annę von Glasenapp {Glasenapp II, str. 138-139}.
Kwestia
rozliczenia z braćmi, o ile dożyli oni wieku dojrzałego, nie zostanie
prawdopodobnie rozstrzygnięta, zaś siostra względnie siostry nie mogły
dziedziczyć posiadłości ziemskich i otrzymały z całą pewnością pokaźne
posagi.
Należy przypuszczać, że brat lub bracia,
pochodzący -
sądząc po datach urodzenia - z pierwszej żony Wiganda, Anny von Massow
przejęli
majątek Bobolice [Bublitz] wniesiony przez ich matkę w posagu
Wigandowi, a niesprzedany
Księciu Elektorowi. Dla historii polskiej gałęzi rodu nie ma to jednak
na tyle
istotnego znaczenia, aby w tej sprawie przeprowadzać specjalną kwerendę
archiwalną.
Przyjmuję w ślad za zgodnymi w tej kwestii
wymienionymi almanachami niemieckimi, że Egidiusz urodził się w roku
1577.,
możliwe że w Bobolicach lub Wapnicy, a nie można wykluczyć
również Człopy,
ożenił się w bliżej nieokreślonym roku z Zofią Anną von Glasenapp,
objął po
ojcu dobra Pniewa, Ciosańca i Borucina i zmarł w 1643. roku,
prawdopodobnie w
Pniewie. On właśnie wraz z siostrą Marią oznaczeni są na wykresie
polskiego
rodowodu, jako pokolenie „II”.
Starożytne imię
Egidiusz, często nadawane w rodzie Osten, którego odpowiednikiem
w języku polskim
jest Idzi – święty darzony szczególnym sentymentem przez jednego
z mniej
sympatycznych Piastów, księcia Władysława Hermana - za jego
rzekomą interwencję
w poczęciu i narodzinach Bolesława Krzywoustego, jest pochodzenia
rzymskiego i
w pisowni łacińskiej figurowało w formie: Aegidius. Gustaw Faber w swej
książce
„MEROWINGOWIE I KAROLINGOWIE” (PIW, wyd. I, 1994., str.
28)
pisze:
„Pod nieobecność
Childeryka Frankowie wynieśli do godności królewskiej Rzymianina
Aegidiusza,
...”.
Podawane z kolei - przez oba uprzednio
wymieniane
niemieckie opracowania genealogiczne – potomstwo Egidiusza wykazuje
istotne
różnice, a mianowicie:
„Jahrbuch
des Deutschen Adels” zna
jedynie dwóch jego synów, z których Erdmann
Krzysztof zapoczątkowuje 1-szą
gałąź, a jego z kolei syn, Jan Wigand w ramach tej gałęzi jest
założycielem
„Domu Polskiego”; natomiast brat Erdmana, Joachim Wigand drugą gałąź, z
której
wywodzi się wtórny, czyli kolejny „Dom Płotów”. Należy
podkreślić, że nasz
rodzinny kronikarz Kazimierz w swej „Historji rodu Osten –
Sacken”
napisanej w 1892. w Hanowerze, uważa za protoplastę linii polskiej już
Erdmann’a.
„Geschichte des Geschlechtes von
der Osten“ wymienia następujące jego potomstwo:
-
Otto,
w wieku
20. lat poległ jako chorąży w 1625. roku,
-
Jan
Krystian,
ur. 1605., zm. 1698., [pan]
na
Borucinie i Łomczewie, major we francuskiej służbie, żonaty z Julianną
von
Glasenapp a.d.H. Gramenz,
-
Joachim
Wedige, 1665 [pan] na
Pniewie,
Dąbrowicach i Silnowie, [wszystkie wsie w okręgu Szczecinek] ,
żonaty z
Anna Dorotą von Podewils a.d.H. Glötzin,
-
Erdmann
Krzysztof, ur. 1618., zm. 18.08.1680., starosta elektora
brandenburskiego w Słupsku
i Sławnie, [pan] na
Pniewie i
Lotyniu, żonaty w 1640. z Zofią Esterą von Glasenapp a.d.H. Gramenz.
Profesor Włodzimierz
Dworzaczek w swoim wykazie dokumentów dotyczących polskiej
gałęzi rodu „Osten,
Osten-Sacken h. własnego”, nie określając stopni pokrewieństwa,
podaje:
- „Wigand Joachim, major
króla Francji, w r. 1655 dwóch poddanych ze wsi Penow
(Pinnow) [Pniewo] w
Księstwie Pomorskim dał Joachimowi
Rudigerowi Golczowi, pułkownikowi króla francuskiego {A.P.
P-ń, nowa sygn.:
Wałcz Gr. 40, k.45}”.
oraz:
- „Jan Krystian na Burcen [Borucino] i Lümzow [Łomczewie]
„vigiliarum
praefectus” elektora brandenburskiego, miał z żony, Julianny Glasenap
syna
Gerarda Kazimierza, starostę koślinenskiego [koszalińskiego], i
córkę
Jadwigę Zofię, żonę Ottona Kazimierza Podewilsa (Pudwels), dziedzica
połowy
Debrzna, Bługowa, Huty i Kępy w p. nakiel., która w r. 1692
kwitowała brata z
20.000 złp majątku rodzicielskiego {A.P. P-ń, nowa sygn.: Nakło Gr.
77, k.
18}.”
Wiarygodność prof. Dworzaczka
nie może budzić wątpliwości w świetle przytoczonych przez niego akt
grodzkich,
znajdujących się w Archiwum Państwowym w Poznaniu, w których
zapisane są
transakcje dokonane przez wymienione przez niego osoby. Potwierdzają
one
autentyczność Joachima Wiganda - w tej właśnie kolejności imion znanego
większości zestawień genealogicznych, teścia naszego protoplasty Jana
Wiganda
oraz Jana Krystiana, jako dokonujących transakcji na terenie
Królestwa
Polskiego.
Reasumując omówione dane
źródłowe, przyjmuję w
wykresie rodowodu, jako pokolenie „III”
następujące potomstwo Egidiusza:
1. Joachim Wedige (KOD:
III.1.), ur. w nieznanym roku, major króla Francji, pan na
Pniewie, Dąbrowicach
i Silnowie w powiecie Szczecinek, prawdopodobnie ok.1660. pojął za żonę
Annę
Dorotę von Podewils. Jego córka Dorota Zofia (KOD: IV.3.)
urodzona najpewniej w
1666. wyszła za swego stryjecznego brata Jana Wiganda, zaś syn Egidiusz
Krzysztof (KOD: IV.2.) był zarówno bratem stryjecznym, jak i
szwagrem naszego antenata.
Wykazani są oni na wykresie rodowodu polskiej linii jako IV. pokolenie.
2. Erdmann Krzysztof (KOD:
III.2.), omówiony niżej.
3. Jan Krystian (KOD: III.3.), ur. ok., ale raczej po 1605. roku, zmarł prawdopodobnie przed 1692. bowiem, w tymże roku, jego córka Jadwiga Zofia kwituje swego brata Kazimierza Gerharda z 20.000 złp. z tytułu spłaty ojcowizny {A.P. P-ń, Nakło Gr. 77., f.17v}. „Vigiliarum praefectus” elektora brandenburskiego, tłumaczę jako „dowódca strażnicy”, w istocie był prawdopodobnie przedstawicielem (agentem) elektora, dbającym o jego interesy na terenie byłego Księstwa Słupskiego, podległego formalnie do 1653. Księstwu Pomorskiemu, a po tym terminie wcielonego do Brandenburgii. Pan na Borucinie i Łomczewie, według „Tek Dworzaczka” porucznik wojsk brandenburskich {A.P. P-ń, stara sygn. Nakło Gr.225, f.415v i 416}, żonaty z Julianną von Glasenapp, z którą miał troje dzieci, ujętych na wykresie rodowodu w IV. pokoleniu, a udokumentowanych w aktach grodzkich:
- Jadwigę Zofię (KOD: IV.5.),
- Elżbietą Esterę (KOD: IV.6.)
- Kazimierza Gerharda (KOD: IV.7),
4. Otto {KOD: III.4.}, ur. ok. 1604., poległ jako chorąży w bitwie w 1625.
ERDMANN
KRZYSZTOF
KOD:
III.2.
éok. 1618. - † 18.08.1680.
Postać ojca naszego polskiego
antenata, Erdmann’a Krzysztofa wykazana jest we wszystkich niemieckich
zestawieniach genealogicznych, brakuje natomiast na jego temat not w
„Tekach
Dworzaczka”, prawdopodobnie, dlatego że jego aktywność życiowa
przejawiała się
wyłącznie na terenie podległym Elektorowi Brandenburgii. Dane o nim w
źródłach
niemieckich różnią się jednak w szczegółach, w związku z
czym – celem
porównania - przytaczam obie wersje, i tak:
„Jahrbuch des Deutschen
Adels” podając go, jako
założyciela pierwszej gałęzi – pierwszej linii – młodszego pnia [1.
Ast – I.
Linie – B. Jüngere Stamm], pisze:
„Erdmann
Christoph von der Osten, ur. 1618. - † 18.
sierpnia 1680., [pan] na
Ciosańcu, Pniewie i Lotyniu, elektorsko – brandenburski pomorski
starosta Słupska i Sławna, ożenił się w 1648. z Zofią Esterą von
Glasenapp
[a.d.H.] z domu Gramenz, zmarłą 1683.
„Geschichte des Geschlechtes von
der Osten“ podaje następujące dane:
„Erdmann Krzysztof, ur.
1618., zmarł 18.08.1680., elektorsko – brandenburski starosta w Słupsku
i
Sławnie, [pan] na
Ciosańcu,
Pniewie i Lotyniu, ożenił się w 1640. z Zofią Esterą v. Glasenapp
[a.d.H.] z
domu Gramenz.
Pozostałe, posiadane przeze
mnie źródła niemieckie nie wnoszą żadnych innych istotnych
infor-macji o osobie
Erdmann’a, natomiast specjalizująca się w historii Wielkopolski i
Pomorza
Zachodniego, pracowniczka naukowa Instytutu Historii UAM w Poznaniu
pani Ewa
Syska, nadesłała w jego sprawie następującą
notę:
„Erdmann
Christoph von der Osten
Hasenfier,
Pinnow, zm. 18 VIII 1682
(Glasenapp, s. 149)
żona:
Sophia Estera von Glasenapp (zm. 6 III
1707 Hasenfier), córka
Kazimierza
Glasenappa (zm. II 1664)
/Glasenapp, s. 149/”
Rozważając wszystkie powyżej przytoczone
informacje, przyjmuję:
- datę jego urodzenia na rok
1618. zważywszy, że almanachy niemieckie opierały się prawdo-podobnie
na
pierwotnych dokumentach źródłowych z terenu Pomorza Zachodniego
i oba w jej wyznaczeniu
są zgodne; miejscowość jego narodzin jest nieznana, można przypuszczać,
że
miało to miejsce w Ciosańcu, albo w Pniewie, gdyż oba te majątki
przewijają się
w źródłach jako równoważne, przy czym zazwyczaj Ciosaniec
podawany jest, jako
główna siedziba,
- bezsprzecznie był elektorsko-brandenburskim
starostą
Słupska i Sławna, z czego można wnosić, że w okresie pełnienia tej
funkcji jego
obecność w dziedzicznym majątku – Ciosańcu - była sporadyczna, a
głównie przebywał
w jednym z zarządzanych miast,
- źródła niemieckie, a również czerpiąca swoje wiadomości z historii Glasenapp’ów pani Syska, zgodnie podają – prawdopodobnie opierając się na innym wcześniejszym wspólnym źródle, że Erdmann odziedziczył Ciosaniec, Pniewo i Lotyń. Jego własność Lotynia pozostaje sprawą otwartą; natomiast pozostałych obu miejscowości nie mogło posiadać dwóch braci równocześnie, a wiadomo, że Pniewo według dokumentów grodzkich cytowanych przez prof. W. Dworzaczka, na pewno należało do jego brata Joachima Wiganda, tak jak Borucino i Łomczewo należało do drugiego brata Jana Krystiana. Należy, więc przyjąć, że majątkiem Erdmann’a był wyłącznie Ciosaniec [Hasenfier].
- data jego ślubu z Zofią Esterą podana jest w dwóch wersjach: 1640. i 1648. Rozbieżność ta mogłaby zostać wyjaśniona jedynie odnalezieniem wpisu w Księgach Metrykalnych, o ile rzecz jasna w połowie XVII. wieku kościół protestancki takie księgi prowadził; zważywszy jednak na przyjętą jednomyślnie przez wszystkie wykazy genealogiczne datę urodzenia ich syna Jana Wiganda w 1650. roku, który później został dziedzicem ojcowskiego majątku oraz na ówczesny zwyczaj zawierania przez mężczyzn małżeństwa raczej w wieku około 30. roku życia, po ukończeniu nauk i obowiązkowym odbyciu praktyki wojskowej, przychylam się do późniejszej daty ich ślubu.
- dane niemieckie różnią się również w dacie śmierci Zofii Estery, „Jahrbuch des Deutschen Adels” podaje datę jej śmierci na rok 1683., zaś według pani Syski cytującej dane z historii jej rodziny {Glasenapp s. 149}, śmierć jej miała miejsce dopiero w dniu 06.03.1707. w Ciosańcu. Jest to jednak nadzwyczaj wątpliwa informacja, bowiem Ciosaniec został przez syna i spadkobiercę Erdmana, sprzedany w 1699. roku według wcześniej zawartego w dniu 05.08.1697. kontraktu {A.P. P-ń, Wałcz Gr. 44, k.153}, pułkownikowi brandenburskiemu Ernestowi Bogusławowi Podewilsowi. Trudno sobie wyobrazić, aby syn pozostawił matkę u nowego nabywcy, sam mieszkając w świeżo zakupionej siedzibie – Radawnicy - odległej o niecałe 25. kilometrów. O ile podane miejsce jej zgonu jest niewątpliwie wykluczone, to data jej zgonu – rozbieżność sięga 24. lat - pozostaje sprawą do wyjaśnienia.
Mimo bowiem tendencji w historiografii genealogicznej przyjmowania źródeł opartych na spisanych historiach rodzinnych za wiarygodne, podana przez Glasenapp’ów data śmierci Zofii Estery nasuwa mnóstwo wątpliwości.
Jej bezsporny, wynikający ze zwyczajowo posiadanego wdowiego dożywocia na majątku zmarłego męża - udział w Ciosańcu, byłby z pewnością zaznaczony w kontrakcie jego sprzedaży; analogicznie jak jej 9. letnia egzystencja w Radawnicy musiałaby znaleźć odbicie w jakimś akcie grodzkim, chociażby w roboracji jej testamentu. Tymczasem żaden taki dokument nie dotrwał do naszych czasów, mimo zachowania z tych okresów kompletów akt grodzkich Wałcza i Nakła; nie wyklucza to rzecz jasna jej śmierci w Radawnicy w podanym roku, ale czyni ją nadzwyczaj wątpliwą. Reasumując, bardziej prawdopodobną datą jej zgonu jest jednak rok 1683., który przyjmuję w wykresie rodowodu.
- rok śmierci Erdmann’a z tych samych względów, co rok urodzenia, a więc pełnej zgodności obu źródeł niemieckich, przyjmuję na dzień 18. sierpnia 1680, w przekonaniu że w historii Glasenapp’ów został popełniony błąd w dacie rocznej przy nie zmienionej dacie dziennej. Nie mniej istnieje oczywiście możliwość, że to właśnie data podana u Glasenapp’ów jest prawdziwa, zaś oba zgodne almanachy opiera-ją się na trzecim opracowaniu, zawierającym błąd w datowaniu rocznym.
Kwestia potomstwa Erdmann’a jest równie skomplikowana jak jego ojca Egidiusza. „Jahrbuch des Deutschen Adels”, będący w zasadzie „rodowodem po mieczu” podaje wyłącznie jego syna, Jana Wiganda [Johann’a (Hansa) Wedige], jako urodzonego w 1650. roku w Ciosańcu [Hasenfier].
Z kolei „Geschichte des
Kurlandischen Geschlechtes von der Osten – Sacken 1381 – 1991” wydana
w
1992. w Bremie, twierdzi:
„Johann Wedig (1650 – 1727) protoplasta rodu Osten – Sacken był najmłodszym synem starosty słupskiego Erdmann’a Krzysztofa von der Osten, pana na Pinnow [Pniewie] i Hasenfier [Ciosańcu] oraz Estery z domu von Glasenapp a.d.H. Gramenz.”
Najbardziej
szczegółowa i rozbudowana ze wszystkich
niemieckich wykazów genealogicznych, ale właśnie przez tę
szczegółowość
wzbudzająca podejrzenia konfabulacji, względnie mylnego przypisania
potomstwa
innego członka rodziny - Erdmann’owi, „Geschichte des
Geschlechtes von
der Osten“ wymienia następujące jego dzieci:
1.
Sophie Anna, zamężna za Wilhelmem Fryderykiem von Flemming na
Zeslin.
2.
Elisabeth Juliane, zamężna za pułkownikiem Aleksandrem von Sygern.
3.
Marie, zamężna za Kasprem Ewaldem von Massow, starostą na Derselitz.
4.
Casimir, „uczony Osten”, zmarł w Wiedniu w 1700., prezydent słupskiego
zgromadzenia stanowego [Landstände].
5.
Egidius Otto, [pan] na Lotyniu, kapitan w służbie [in holl. Diensten], żonaty z Jülich Ilse Elisabeth
von Ereich.
6.
Johann-Wedig, urodzony w Ciosańcu w 1650.
Z kolei z dokumentów omówionych w „Tekach Dworzaczka” i zarejestrowanych współcześnie w aktach grodzkich Wałcza i Nakła wynika, że potwierdzona jest jedynie jedna siostra Jana Wiganda, a mianowicie Zofia Anna Marianna, figurująca w ostatnim wykazie na pierwszym miejscu, która zamężna była jednak za Aswerusem Fryderykiem Brandt’em, znanym nam z wytoczonego Janowi Wigandowi procesu o należny mu posag {„Teki Dworzaczka”, Z.T.P.39 s.2434}.
Tak, więc posiadane dane nie pozwalają na jednoznaczne ustalenie pełnej i udokumentowanej listy potomków Erdmann’a. Fakt braku potwierdzenia w polskiej dokumentacji grodzkiej, pozostałych wymienionych osób niczego nie przesądza, jako że Jan Wigand mógł być rzeczywiście najmłodszym synem, który jako jedyny związał swoje losy z Królestwem Polskim, pozostałe zaś rodzeństwo pozostało w Brandenburgii, będącej od 1701. Królestwem Pruskim. W takim jednak wypadku z całą pewnością w aktach grodzkich pozostałby jakiś ślad po ich wzajemnych kontaktach i dokonanych rozliczeniach finansowych.
Zastanawiające jest, co prawda w wypadku najmłodszego syna, którym rzekomo był Jan Wigand, dziedziczenie ojcowskiego majątku, ale kwerenda archiwalna, która wyjaśniłaby z pewnością w części, lub nawet może w całości, wszystkie te problemy jest wobec obecnego rozrzucenia archiwów na terenie dwóch państw, zbyt skomplikowana i kosztowna, przy czym do historii polskiej linii rodziny nie wniosłaby niczego istotnego.
Jednak fakt wytoczenia procesu o posag siostry właśnie Janowi Wigandowi, sam w sobie jest dowodem, że był on jedynym spadkobiercą majątku rodzicielskiego, głową rodziny prawnie zobowiązaną do wypłaty posagu siostry.
Z powyższych względów w wykresie rodowodu, przyjąłem w pokoleniu IV., jako przekonująco udokumentowanych jedynie Jana Wiganda (KOD: IV.1.) i Zofię Annę Mariannę (KOD: IV.4.).
JAN WIGAND [JOHANN (HANS)
WEDIGE]
KOD: IV.1.
éok.
1650 - †
1729/1730
Rok 1650., jako rok urodzenia Jana Wiganda, podawany zgodnie przez wszystkie niemieckie opracowania genealogiczne nie wzbudza kontrowersji, mimo że jego źródłowe potwierdzenie jest najprawdopodobniej już niemożliwe. Przyszedł na świat, według wymienionych uprzednio wykazów, w rodzinie ewangelickiej w Ciosańcu z ojca Erdmann’a i matki Zofii Estery z domu von Glasenapp. Ewangelickie kościoły w Ciosańcu i Pniewie podlegały w owym czasie administracyjnie synodowi w Szczecinku [według W.E.P., synod w kościołach protestanckich jest stałym zespołem złożonym z przedstawicieli duchowieństwa i świeckich, sprawującym zwierzchnią władzę ustawodawczą pod przewodnictwem superintendenta (biskupa)] w związku, z czym o ile wpisu w księdze urodzeń nie dokonano w jednym z wymienionych kościołów, to z pewnością zostało to dokonane w Szczecinku, który w strukturach administracyjnych kościołów ewangelickich pełnił rolę odpowiadającą siedzibie diecezji katolickiej, oczywiście z zastrzeżeniem, że kościół protestancki analogicznie do katolickiego prowadził księgi metrykalne. Księgi te, o ile istniały, z pewnością przepadły w tak wczesnym okresie – prawdopodobnie w początkach XVIII. wieku, w trakcie niszczycielskiej na tych terenach wojny północnej, że nie powołuje się na nie żaden z piszących w XIX. wieku lokalnych historyków, nie tylko w odniesieniu do rodziny Osten, ale również do innych okolicznych rodzin szlacheckich; z tego też powodu data jego urodzenia oparta o tradycyjne zapisy i przekazy ustne, ograniczona jest jedynie do daty rocznej. Właściwe dla tego rejonu Archiwum Państwowe w Koszalinie, posiada ewangelickie księgi metrykalne z wpisami dotyczącymi wyłącznie ostatniej ćwierci XIX. wieku.
Należy jednak również brać pod uwagę możliwość jego narodzin w jednym z miast zarządzanych w charakterze starosty przez jego ojca, a więc w Słupsku, albo Sławnie, lecz ta wersja - wobec wspomnianej zgodności wszystkich opracowań wskazujących na Ciosaniec, wydaje się mocno wątpliwa.
Zgodnie
z panującymi obyczajami nadano mu prawdopodobnie imiona po dziadach. W
tej dziedzinie
trzymano się reguł, które nadzwyczaj ciekawie opisał Jan
Stanisław Bystroń w
swej „KSIĘDZE IMION W POLSCE UŻYWANYCH” wydanej w 1938.
przez Rój
w Warszawie, z której wyjątki cytuję:
„NADAWANIE IMION
Z
kolei wypada nam omówić te czynniki, które
oddziaływują na wybór imienia. Są one bardzo rozmaite; możemy tu
wymienić
tradycję rodową czy rodzinną, rolę duchowieństwa, które imiona
wedle własnego
wyboru nadaje, kulty lokalne czy narodowe, wierzenia związane z
poszczególnymi
imionami chęć zapewnienia dziecku protekcji możnych, których
imię się nadaje,
wreszcie sentymenty historyczne i literackie.
TRADYCJA
RODZINNA
W
najdawniejszych czasach jak się wydaje, działała
przeważnie tradycja pokoleń. Skoro imiona były w pewnej mierze związane
z
rodem, nie dziw, że dzieci nosiły imiona rodziców lub
dziadów. Rozmaite co do
tego panowały zwyczaje; zdaje się, że raczej po dziadach niż po
rodzicach nadawano
imiona, o czym świadczą tu i ówdzie zachowane przesądy. Tak więc
w Wielkopolsce
nie chrzci się dzieci imionami rodziców w przekonaniu, że imię
takie mogłoby
spowodować ich śmierć przedwczesną.”
„Zapewne
najczęstszym typem będzie dziedziczenie imion po dziadach,
jak w zaścianku Dobrzyńskim, gdzie:
Syn Macieja zawżdy zwał się Bartłomiejem.
A znów Bartłomieja syn
zwał się Maciejem.”
„Skoro
powtarzano w rodzinie imiona ojca, dziada itd.
przeto łatwo stworzyła się tradycja pewnych imion w rodzinie. Nie są to
oczywiście dawne imiona rodowe, właściwe jedynie określonym rodom i
jedynie
kognacyjnie przechodzące na innych; jest to jedynie zwyczaj używania
pewnych
imion, których używały już poprzednie pokolenia, przy czem
czasami dochowały
się w ten sposób w niektórych rodzinach imiona,
które przestały być już na ogół
używane.”
str.
34
„IMIONA
„PRZYNIESIONE”
Obok
imion wybranych przez rodzinę czy duchownych mamy też
imiona „przyniesione”. Zwyczaj nadawania imion świętego, w
którego dzień
dziecko przyszło na świat, był i jest do dziś dnia częsty. Nie
stosowano go
zbyt ściśle; rzecz zrozumiała, że nadawano dzieciom tylko takie imiona,
które
były w okolicy używane, omijając patronów mało znanych na
korzyść któregoś z
najbliższych w kalendarzu. Zwyczaj dość powszechny wśród ludu, z
rzadka tylko
stosowany jest wśród warstw wyższych, choć i tu się zdarzyć
może; przypomnieć
należy, że już w XVII wieku uchodził za prostacki, skoro Wacław Potocki
narzekając na nadawanie kilku imion, wyśmiewa pretensjonalnego
szlachcica, co
to
Nie chce być prostakiem
w jednym interesie,
którego tak krzczą,
jako święto dnia przyniesie.”
W zwiazku z opisanymi - co prawda w odniesieniu do Polski, ale z pewnością obowiązującymi i na terenach niektórych krajów ościennych - zwyczajami obowiązującymi przy nadawaniu imion, nie mogę się powstrzymać, aby nie zacytować – niezwiązanej zresztą z treścią całego tekstu - przytoczonej przez autora wybornej anegdoty, dotyczącej chrzczenia imionami „przyniesionymi”:
str. 36
„Oczywiście,
praktyka taka mgła prowadzić łatwo do nieporozumień. Ksiądz nadawał
dziecku
imię, które wyczytał w kalendarzu, a imię to, dotychczas
nieznane we wsi
przekręcano nie do poznania, albo też w ogóle zarzucano. W
starym „Vorago
rerum” Karola Żary z XVIII wieku znajdziemy zabawną „gadkę chłopską” o
kumach,
którzy dziecko wiozą do chrztu, a zapytani przez księdza o
wybór imienia,
„spuścili się w tym na wolę dobrodzieja”.
On ksiądz, że dnia tego czytał w piśmie św. o trojgu pacholętach w piec babiloński wrzuconych, którym były imiona Sydrach, Misach i Abenago, daje tedy temu pacholęciu te trzy imiona. Kumi wsiadłszy z kumą na sanie, powracając z dzieckiem do domu, by nie zabaczyć owych trzech imion, ustawicznie je sobie powtarzali, ale powtarzając poprzekręcali na swoje kopyto, a gdy do domu przyjechali i rodzice zapytali ich, jakie ksiądz dał imię chłopcu kum odpowiada: Sydłak, Mydłak, Hajdanago. Ojciec usłyszawszy to, przeżegnał się znakiem krzyża św. i powiada: „a pfu do licha, spaskudzili mi dziecię na nic! Trzeba będzie jechać do innego kościoła i ochrzcić po raz drugi.”
Spośród obu imion naszego protoplasty, „Wigand” [Wedige] należało oczywiście do imion nadawanych wówczas tradycyjnie w rodzie już, od co najmniej 200. lat, natomiast „Jan” o ile nie było imieniem „przyniesionym” – wówczas data dzienna jego narodzin mogłaby wypadać w dniu 24. czerwca – było prawdopodobnie nadane na cześć ojca lub dziadka jego matki.
Etymologii imienia „Wigand” – „Wedige”, mimo usilnych starań nie udało się odszukać, nie mniej znalezienie jej niczego by nie przesądziło, jako że imię to zaczęto nadawać męskim przedstawicielom rodu - według „Jahrbuch des Deutschen Adels” - stosunkowo późno, bo dopiero na przełomie XIV. i XV. wieku, więc gdyby nawet mimo swego niemieckiego brzmienia jego pochodzenie okazało się jednak słowiańskie, to byłoby ono w pewnym sensie imieniem „nabytym” i w żadnej mierze nie potwierdzałoby teorii naszego rodzinnego kronikarza o słowiańskim pochodzeniu rodu. Przy tej okazji warto jednak zaznaczyć, że imię Wedige przetrwało w Niemczech do czasów nam współczesnych, bowiem w bibliotecznych katalogach genealogicznych spotkać można osobę Wedige barona von der Osten – Sacken, autora III. tomu pt. „Kurlandia”, zbiorowej pracy „Genealogische Handbuch der baltischen Ritterschaften”, wydanej w pierwszej połowie XX. wieku.
O czasach dziecięcych i młodości Jana Wiganda nic nie wiadomo. Jedynie praca zbiorowa pt. „ZIEMIA WAŁECKA” wydana w Krakowie w 1965., w rozdziale „Z przeszłości Ziemi Wałeckiej” na-pisanym przez Z. Borasa, zamieszcza informację o dotkliwej pauperyzacji ludności sąsiadującego z Ciosańcem starostwa wałeckiego w wyniku „potopu” szwedzkiego oraz wyniszczeniu ludności przez szalejącą w latach 1656. – 1657. zarazę.
Zbyt blisko było do granicy z Rzeczypospolitą, aby mieszkańcy Ciosańca nie odczuli analogicznych nieszczęść; prawdopodobnie Erdmann zabrawszy rodzinę przeniósł się na okres panowania „morowego powietrza” do niedotkniętych epidemią innych rejonów Brandenburgii.
Można również przypuszczać, że późniejszy podpułkownik jazdy i szambelan króla duńskiego, musiał oprócz dobrego i nowoczesnego w skali europejskiej wyszkolenia wojskowego, odebrać stosunkowo staranne wykształcenie ogólne. Nie mogło się ono ograniczać do ukończenia najbliższej jego miejsca urodzenia, a otwartej w 1662. roku szkoły jezuickiej w Wałczu, mającej w programie nauczania jedynie podstawy gramatyki - oczywiście łacińskiej, ani też nieco lepszej poziomem - szkoły w Mirosławcu, gdzie istniała dobrze materialnie wyposażona szkoła protestancka. Można przypuszczać, że jego ojciec, starosta słupski, rezydujący zapewne w tym pomorskim mieście i mający stałe kontakty z miastami Brandenburgii, Pomorza Gdańskiego i Szczecińskiego, umieścił syna w bardziej renomowanej szkole, niż prowincjonalne w owym czasie, a wymienione wyżej szkółki. Z pewnością też urodzony i chowany na pograniczu dwóch państw, znał oba stosowane w nich języki, a więc niemiecki i polski, zaś łacinę musiał opanować biegle w trakcie nauki szkolnej. Wnioskując zaś po niżej omówionym uczestnictwie w życiu duńskiego dworu królewskiego, wzorującego się na dworze wersalskim, nie można odrzucić również użytecznej znajomości przez niego języka francuskiego. Na temat popularności i stosowania poszczególnych języków wypowiada się następująco J.S. Bystroń w swej książce „Dzieje obyczajów w dawnej Polsce. Wiek XVI i XVIII.”, które to uwagi z pewnością odnieść można przynajmniej w wieku XVII. i następnym, do tej części terytorialnych nabytków brandenburskich, których rdzenna ludność była pochodzenia słowiańskiego i ulegała od wieków wpływom Królestwa Polskiego:
„Znajomość łaciny była powszechna. Szlachta
demonstrowała w ten sposób swą łacińskość, a zarazem swą
ogólnoludzkość,
podkreślała swą rolę socjalną i swą wyższość, swój związek z
dorobkiem światowej
kultury, swą wierność wobec kościoła. Ponieważ zaś szlachty tej było
dużo,
nieproporcjonalnie więcej niż w innych krajach, przeto i ilość
osób umiejących
po łacinie była bardzo znaczna; oczywiście, zamożniejsze mieszczaństwo
też
miało przez szkoły związek z łaciną, a i na wsi organista czy klecha
chętnie
się okruchami łaciny popisywał.
Obcy byli niejednokrotnie zdumieni tak
szeroką znajomością
łaciny; zdarzało się przecież spotkać woźnicę lub też pachołka, z
którym można
się było po łacinie rozmówić, skoro trafiał się między nimi
często drobny
szlachetka, który demonstrował swą wyższość socjalną za pomocą
łatanej łaciny.
Śmiano się też niejednokrotnie z tych, którzy łamaną łaciną
mówili lub też
wplątywali łacińskie frazesy, nie rozumiejąc ich sensu.”
„Osiemnasty wiek jest epoką największego
rozkwitu
francuszczyzny w Polsce. Dwór saski, niemiec-ko-francuski,
propagował wyraźnie
cudzoziemszczyznę, choć król-Niemiec demonstracyjnie czasem
strój polski
wkładał; za króla Stanisława, który nigdy w życiu, nawet
na koronację, kontusza
nie wdział, francuskie wpływy dosięgają zenitu.
Mówiono po francusku, często i o
tematach francuskich,
czytywano tylko francuskie książki, sprowadzano meble francuskie,
ubierano się
po francusku, ba, nawet bieliznę posyłano do prania do Paryża.
W tych czasach przybywa do Polski znaczna
ilość
Francuzów, przede wszystkim wykwalifikowanych sekretarzy,
guwernerów, lektorów,
nauczycieli; dwór w którym nie było Francuza, uchodził za
parafiański. Cóż
dopiero, jeśli chodziło o metrów tańca, o krawców
modnych, o muzyków, słowem o
tych, którzy są technicznymi pomocnikami elegancji! Wszystkich
sprowadzano z
Francji. Rozmaite tu były kariery; wielki popyt na prawdziwych
Francuzów, jako
ozdoby dworu, doprowadzał do tego, iż owi Francuzi, którzy
prócz pochodzenia
żadnych innych kwalifikacji nie mieli, zajmowali odpowiedzialne
stanowiska, cieszyli
się zaufaniem i bywali wyrocznią w sprawach salonowych.”
„Nie brakło nigdy w Polsce Niemców z
pochodzenia, a
najlepszych Polaków z przekonania, którzy rodowitych
Polaków uczyli polskości.
Język
niemiecki nie cieszył się uznaniem. Mówiono nim dość dużo,
zwłaszcza w
miastach, gdzie sporo Niemców było i gdzie kultura mieszczan,
głównie na
zachodzie, była pod silnym wpływem niemieckim; znali go wykwalifikowani
rękodzielnicy, którzy często w Niemczech spędzali swe lata
nauki, a także i sporo
wojskowych, którzy w Niemczech bywali lub też razem z Niemcami w
wojskach
cudzoziemskiego autoramentu służyli; w kołach protestanckich, zwłaszcza
wśród
duchownych, którzy bliższe utrzymywali stosunki z centrami
reformacyjnymi w
Niemczech, niemczyzna musiała być też znana. Ale język ten, choć
używany, nie był
nigdy popularny; lekceważono go, miano go za gruby i niewyszukany,
niezdatny do
wyrażania subtelniejszych treści, dlatego też i literaturą niemiecką
nikt się
nie interesował.
Przed
próbą odtworzenia dalszych losów Jana Wiganda, należy
niewątpliwie opisać w
skrócie warunki, w których przyszło mu żyć w latach
dziecięcych i młodzieńczych
oraz podejmować samodzielne decyzje w wieku dojrzałym.
Zakup przez jego pradziadka dóbr Ciosańca, Pniewa, Okonka, Łomczewa i Borucina nie był wyborem nazbyt szczęśliwym. Ziemie te będące we władaniu Książąt Pomorza Zachodniego w wyniku wojny trzydziestoletniej, zakończonej pokojem westfalskim, weszły ostatecznie w 1653. roku w skład margrabstwa Brandenburgii, złączonego już wówczas unią personalną z Prusami Książęcymi przez dynastię Hohenzollern’ów. W ten sposób zarówno nasz protoplasta (miał wówczas trzy lata), jak i jego rodzina, stali się automatycznie poddanymi margrabiów Brandenburgii będących jednocześnie członkami kolegium elektorskiego wybierającego cesarza Rzeszy Niemieckiej. Elektorami tymi w okresie życia Jana Wiganda byli: Fryderyk Wilhelm określany w historiografii pruskiej mianem Wielkiego Elektora, panujący w latach 1640 – 1688, Fryderyk III, który z dniem koronacji 18.01.1701. na króla Prus przybrał imię Fryderyka I. oraz Fryderyk Wilhelm I. panujący w latach 1713 – 1740.
Wojna trzydziestoletnia (1618 – 1648) wprowadzając dalsze rozdrobnienie polityczne Niemiec doprowadziła je do całkowitej ruiny gospodarczej. Działania wojenne, toczone głównie na ziemiach niemieckich - przy czym Brandenburgia należała do najbardziej bezwzględnie łupionych krajów – spowodowały ogromne straty materialne oraz wyniszczenie ludności, której liczba w niektórych okręgach zmniejszyła się o ponad połowę. W jej wyniku nastąpił trwający kilkadziesiąt lat upadek miast, rzemiosła i handlu oraz głęboki regres gospodarki wiejskiej.
To właśnie ta długotrwała i niszczycielska wojna legła u podstaw decyzji władców Brandenburgii o militaryzacji podległych im krajów i była w całej rozciągłości realizowana później przez królów pruskich. Już w 1654. wprowadzono w Rzeszy Niemieckiej zasadę stałych podatków przeznaczonych na obronę, która ogromnie ułatwiła wprowadzenie absolutyzmu w części związkowych krajów niemieckich. Ideę tę w całej rozciągłości przyjęli władcy Brandenburgii, tworząc koncepcję państwa absolutnego, uosobionego przez władcę, opierającego się - poza armią - na dwóch filarach władzy, którymi stały się sprawnie zorganizowane i skutecznie działające aparaty, administracyjny i fiskalny. Politykę bezwzględnego egzekwowania stałych podatków, przeznaczonych głównie na utrzymanie armii, zapoczątkowaną przez Wielkiego Elektora, kontynuowali z całą konsekwencją jego następcy.
Nie miejsce tu na omawianie szczegółowej historii Prus, warto jednak zacytować kilka wyjątków z książki St. Salmonowicza „PRUSY”, wydanej w 1998. przez „Książkę i Wiedzę”, które zilustrują warunki, w których w pierwszej części swego życia przyszło żyć naszemu protoplascie Janowi Wigandowi.
„Fryderyk Wilhelm I,
twórca pruskiej biurokracji, był nade wszystko twardym i
bezwzględnym egzekutorem
nowej polityki podatkowej, która miała wydatnie pomnożyć dochody
państwa.
Zwalczając nadużycia, marnotrawstwo i bałagan w działaniu biurokracji,
kiepsko
płacąc swym urzędnikom, żądał za wprowadzony porządek i
protekcyjną politykę
gospodarczą od wszystkich pieniędzy. Ta jego polityka finansowa
miała jednak
charakter racjonalny, była twardym fiskalizmem, nie zaś chaotyczną
grabieżą,
jaką przykładowo stawało się ówcześnie pobieranie wysokich
podatków w
absolutnej monarchii francuskiej”
„Fryderyk
Wilhelm I uważany jest za wielkiego wychowawcę
klasycznego typu oficera i urzędnika pruskiego. Należy podkreślić,
iż było to
wychowanie drakońskie.
W
strachu więc rodziły się osławione później cnoty pruskie.
Religijny stosunek do
wykonywania poleceń króla stwarzał komfort moralny,
zwalniał od obowiązku
samodzielnego myślenia.
Określenie
travailler pour le Roi de Prusse (pracować dla króla pruskiego)
oznaczało za
czasów panowania tego króla wielkie obowiązki a małe
uprawnienia, z mizernym
wynagrodzeniem włącznie, jednakże w Prusach termin ten nie miał
wówczas wydźwięku
ironicznego, który zyskał sobie później. Etos urzędnika
pruskiego był więc
etosem służby państwu bez blasku, honorów, pieniędzy, sławy.
Służba była cicha,
anonimowa, niewdzięczna. Król płacił mało, wymagał niesłychanie
wiele, żądał
bezwzględnego, wojskowego posłuszeństwa od swych
urzędników.”
„Fryderyk
Wilhelm I dziedzicząc po swym ojcu armię jeszcze XVII-wiecznego typu,
nadal
niemal pozostającą w tradycjach wojsk zaciężnych doby wojen
szwedzkich, oparł
jej rekrutację na nowej pod-stawie: każdy pułk jazdy i regiment
piechoty
otrzymał w kraju okręg, zwany kantonem, z którego miał odtąd
przeprowadzać
rekrutację. Zasadniczo obowiązek wojskowy ciążył na chłopach i uboższej
ludności miejskiej, jednakże - ze względów gospodarczych -
król pruski dążył do
tego, by znaczny procent swych żołnierzy rekrutować drogą
werbunku, głównie
zagranicznego, w dużej mierzą mającego charakter gwałtów. Gwałty
werbowników
pruskich głośne były w XVIII w. w całej Europie; ucierpiały od nich
wielce i
polskie terytoria pograniczne.
Pierwsze lata rządów Fryderyka
Wilhelma I były wyrazem
najbrutalniejszych metod rekrutowania, a raczej porywania ludzi do
wojska : armia
pruska powstała - o tym nie można zapominać - z wielu tysięcy
indywidualnych
tragedii ludzi, którzy wbrew swej woli zostali oderwani od swych
zawodów, swych
rodzin, zamiłowań i pragnień i poddani brutalnej tresurze
półdzikich
podoficerów pruskich. Porywano studentów i
czeladników, synów kupieckich i
przedstawicieli zawodów inteligenckich. Wystarczyło prezentować
się dobrze
fizycznie i być w młodym wieku, by być zagrożonym. Ludzie o wysokim
wzroście zagrożeni
byli potrójnie. Do armii wcielano także za karę. W sumie srogość
służby
wojskowej, jej długotrwałość i brak wszelkich perspektyw
powodowały, iż służba
wojskowa była uważana za nieszczęście życiowe.”
„Kantonalny
system rekrutacyjny nawiązywał już niewątpliwie do ówcześnie
jeszcze w Europie
nie znanej idei powszechnego obowiązku wojskowego. Chłopcy wpisani w
wieku
młodzieńczym na listy kantonalne (poza pewnymi wyłączanymi z urzędu
kategoriami) pozostawali na tych listach do czasu osiągnięcia wieku
dojrzałego
w oczekiwaniu na arbitralne decyzje oficera werbunkowego pułku.
Bez zgody
pułku młody człowiek nie mógł ani wyjechać z okręgu, ani
podjąć pracy
zawodowej, ani ożenić się.
Zależnie od potrzeb ogólnych w zakresie rekrutacji w odpowiednim momencie zapadała decyzja bądź o wcieleniu do wojska na czas nieograniczony, bądź też o zwolnieniu ze służby wojskowej. Zwolnienie mogło być, nawet i po latach, cofnięte. W sumie - mimo prób porządkowania praktyki - była to domena samowoli, gwałtów, wymuszeń i dochodów z przekupstwa oficerów werbunkowych.”
„Czasy
fryderycjańskie stworzyły trwałe podstawy mitu pruskiego oficera,
mającego
stanowić najdoskonalszą kreację epoki. Słabość ekonomiczna wielu rodzin
junkierskich ułatwiła ten proces i włączyła szlachtę
nierozerwalnie w system
militarnej organizacji państwa. Jeżeli żołnierzem był w dużej mierze
zwerbowany
cudzoziemiec, to oficerem był w zasadzie (z nielicznymi wyjątkami)
szlachcic -
poddany króla pruskiego.”
„Szlachta
była zmuszana przez Fryderyka Wilhelma I do oddawania dzieci na
wychowanie do
korpusu kadetów. To samo robił następnie Fryderyk II
germanizując polską
szlachtę przymusem oddawania dzieci do szkoły kadetów
założonej w tym celu w
Chełmie.”
W
odniesieniu co prawda do czasów późniejszych, bowiem do
podsumowania
rządów współ-uczestnika 1. rozbioru Polski, Fryderyka II
zwanego Wielkim, poeta
K.W. Wieland napisał:
„Król
Fryderyk jest zapewne wielkim człowiekiem, lecz od szczęścia życia
pod jego
kijem alias berłem chroń nas, dobry Boże.”
Nie będzie
nadmiernym naciąganiem faktów odniesienie tej sentencji
również do czasów
rządów Wielkiego Elektora.
Obowiązek
wpisu na poborowe listy kantonalne został z pewnością wprowadzony w
czasach późniejszych
i nie zdążył objąć jeszcze Jana Wiganda, albo też jego ojciec, starosta
słupski
uzyskał dla niego wyłączenie z tego obowiązku, bowiem jak podaje „Geschichte des Kurlandischen Geschlechtes
von der
Osten-Sacken 1381-1991” wydana w Bremie w 1992.
(już uprzednio cytowana) w rozdziale „Polski ród von der Osten – Sacken”:
„Johann Wedige (1650-1727)
protoplasta rodu Osten-Sacken był najmłodszym synem starosty słupskiego
Erdmanna Krzysztofa von der Osten pana na Pniewie i Ciosańcu oraz Zofii
Estery
z domu von Glasenapp a.d.H. Gramenz. Początkowo w 1670 roku zaciągnął
się do
duńskiej służby wojskowej osiągając stopień podpułkownika jazdy i
został
szambelanem króla duńskiego.”
Sytuację Danii w ósmym dziesięcioleciu XVII. wieku przedstawili Władysław Czapliński i Karol Górski w swej książce „HISTORIA DANII”, wydanej przez Ossolineum w 1965., której wyjątki niżej cytuję:
[Po przegranej przez Danię wojnie ze
Szwecją, toczonej w latach 1657. – 1660., Dania utraciła wszystkie
swoje
posiadłości w południowej Skandynawii.] „Straty poniesione w wojnie
ze
Szwecją i konieczność przeprowadzenia poważnych reform państwa
sprawiły, że
przez szereg lat Dania trzymała się z dala od wszelkich wydarzeń
europejskich.
Mimo to pamięć poniesionych w ostatniej wojnie ze Szwecją strat nie
opuszczała
duńskich polityków, a w szerokich kołach społeczeństwa z żalem
myślano o
utracie żyznej i dobrze zagospodarowanej Skonii.
W czasie ostatniej wojny pokazało się, że
wobec
spokrewnienia się bocznej gałęzi domu królewskiego, władającej w
księstwie Holsztyn Gottorp, z
rodziną królów szwedzkich u nasady Półwyspu
Jutlandzkiego wyrósł Danii wróg zagrażający
jej od południa. Tym samym wobec niedawnej aneksji Skonii przez Szwecję
czuła
się Dania jakby wzięta w kleszcze, otoczona przez Szwedów; nic
dziwnego, że
politycy duńscy myśleli chętnie o rozsadzeniu tych opasujących Danię
łańcuchów.
Dopóki jednak na tronie duńskim pozostawał Fryderyk III,
pamiętający dobrze
gorzkie doświadczenia wojny szwedzkiej, dopóty nie można było
myśleć o wojnie.
Dopiero po śmierci Fryderyka w r. 1670 i wstąpieniu na tron ulegającego
bardziej swym doradcom Chrystiana V partia wojenna w Danii podniosła
głowę.
W tym czasie, jak wiadomo, decydującą rolę w polityce europejskiej odgrywał Ludwik XIV, król Francji. W r. 1672 rozpoczął on wojnę z Niderlandami.
Ponieważ w tej wojnie Szwecja wystąpiła w charakterze sprzymierzeńca króla francuskiego i w związku z tym została wciągnięta w walkę z cesarzem i elektorem brandenburskim Fryderykiem Wilhelmem, w Danii odezwały się głosy wzywające do wyzyskania tej sytuacji i zrealizowania poprzez wojnę rewindykacyjnych planów duńskich. Griffenfeld, który wówczas odgrywał poważną rolę w państwie, był wrogiem wojny uważając, że nie należy zaczynać wojny ze Szwecją, dopóki ta jest sprzymierzeńcem najpotężniejszego państwa na kontynencie, tj. Francji. Czynił on też, co mógł, by powstrzymać króla od wojny, nawet wówczas , gdy Chrystian V zawarł w r. 1674 przymierze obronne z cesarzem.
Ostatecznie
jednak przeciwnicy Griffenfelda okazali się silniejsi. Gdy do Kopenhagi
doszła wieść o decydującym zwycięstwie
elektora Fryderyka Wilhelma nad
Szwedami pod Fehrbellinem, zdołali oni nakłonić króla do działań
i latem 1675
r. Dania rozpoczęła wojnę ze Szwecją w przymierzu z elektorem.
Niedługo potem udało się zwolennikom wojny
skompromitować Griffenfelda i usunąć z widowni, osadzając go w
więzieniu. Teraz
poprowadzono wojnę dość energicznie. Wobec sukcesów odniesionych
przez duńską
flotę pod Öland zdecydował się Chrystian V na desant w Skonii i
bez większego
trudu opanował początkowo prawie całą prowincję, poniósł jednak
jeszcze w tym
samym roku (1676) porażkę
z rąk mniejszej
od duńskiej armii szwedzkiej pod
Lund.
Dalszy
przebieg wojny wykazał, że w starciu na lądzie Duńczycy nie dorośli do
tego, by
bić nawet osłabionych Szwedów, za to na morzu flota duńska
okazała swą przewagę
nad szwedzką
W lipcu 1677 r. jeden z najwybitniejszych
admirałów
duńskich Niels Juel odniósł zwycięstwo nad flotą szwedzką u
wybrzeży Zelandii w
zatoce Köge, dzięki któremu flota duńska razem z
holenderską zapanowały
całkowicie nad wodami Bałtyku. Na lądzie jednak armia duńska odnosiła
jedynie
pewne sukcesy na Pomorzu, gdzie współdziałała z młodą armią
brandenburską.
Szwedom
udało się za to odzyskać całkowicie Skonię. Ludność tej prowincji
oświadczyła
się w pierwszych latach wojny w większości po stronie Duńczyków,
jednak gdy
wojna się przeciągała, a równocześnie wojska duńskie swymi
kontrybucjami i
rabunkami dały się jej we znaki, sympatie te wydatnie zmalały. Widząc
beznadziejność dalszej walki, wszczęła wreszcie Dania rokowania
pokojowe,
rachując na to, że uda jej się wytargować jakieś korzyści dla siebie.
Nadzieje
te jednak okazały się złudne.
Ludwik
XIV nie pozwolił skrzywdzić swego sprzymierzeńca Szwecji i zmusił Danię
do
zawarcia z Francją traktatu w Fontainebleau w r. 1679, na
którego mocy Dania
zgodziła się na zrzeczenie się wszelkich pretensji w stosunku do
Szwecji.”
Obyczaje ówczesnego duńskiego dworu królewskiego i panujące na nim ceremoniał przedstawia w skrócie „ILUSTROWANA HISTORYA NOWOŻYTNA”, tom IV, wydana w Wiedniu w końcu XIX. wieku, na stronie 149:
„Pod
słabym Chrystyanem V (1670 – 99) właściwe rządy przeszły w ręce wysoko
uzdolnionego, ale zarazem niezmiernie ambitnego pierwszego ministra
Piotra
Schuhmachera (hrabiego Greifenfelda), który naśladował we
wszystkim politykę
Ludwika XIV. Synowie starych, dumnych i upartych magnatów,
którzy taki zacięty
opór stawiali władzy królewskiej, przyjmowali chętnie
nowe tytuły hrabiów i
baronów, połączone z prawem życia i śmierci nad chłopami i
domownikami,
ubiegali się na wyścigi o urzędy dworskie, i ta dumna szlachta
przemieniła się
równie szybko w posłusznych i układnych dworaków, jak
feodalni panowie
francuscy. Na dworze królewskim urządzano świetne festyny i
zabawy,
przedstawienia teatralne i bale, bawiono się miłostkami całkiem tak,
jak w
Wersalu, a usłużne pióra uczonych sławiły absolutną monarchię,
starając się
wzorem Bossueta przedstawić ją, jako instytucję biblijną, boskiego
pochodzenia.”
Na temat przebiegu służby wojskowej Jana Wiganda w duńskiej armii i jego udziału w kampaniach wojennych przez tę armię prowadzonych, można by prawdopodobnie uzyskać pewne wiadomości po spenetrowaniu archiwów duńskich. Dostępne, bowiem opracowania podają jedynie ogólny przebieg działań wojennych na froncie duńsko – szwedzkim i nie zawierają omówień poszczególnych faz tej wojny. Nie ulega jednak wątpliwości, że obrał on karierę zawodowego wojskowego i musiał swoim przygotowaniem i wiedzą prezentować na tyle wysoki poziom, że uzyskał nominację na królewskiego podpułkownika jazdy, z którym opuścił duńską służbę {A.P. P-ń, sygn. Nakło Gr.77 k.379}.
Osiągnął to i jako cudzoziemiec, a więc zaciężny najemnik i jako człowiek młody, bo przed ukończeniem 30. roku życia, co uwzględniając nawet warunki wojenne sprzyjające szybkim awansom, nie było jednak w jego czasach sprawą nagminną. Jednocześnie - opierając się wyłącznie na zgodnych w podkreślaniu tej nominacji, niemieckich danych genealogicznych – wiadomo, że uzyskał również godność szambelana Jego Królewskiej Mości Króla Danii, co z kolei ilustruje prezentowany przez niego poziom wykształcenia, obycia towarzyskiego i umiejętności znalezienia się w sferach dworskich.
Zważywszy, że opisane zwyczaje panujące na tym dworze wzorowane były na etykiecie obowiązującej w Wersalu, oraz że tytuł ten odpowiadający pierwotnej funkcji polskiego podkomorzego, w drugiej połowie XVII. wieku nie był wyłącznie honorowy i nie uległ jeszcze późniejszej deprecjacji, należy przyjąć, że związane z nim obowiązki Jan Wigand wypełniał w rzeczywistości. ENCYKLOPEDIA STAROPOLSKA w opracowaniu A. Brückner’a, tak określa tę funkcję:
„Szambelan, niby podkomorzy, ale nie ziemski, lecz wyłącznie królewski, tytularny urząd dworski, jeśli nie był przydzielony do istotnej służby na pokojach królewskich (wprowadzał na audiencję itp.). Złoty klucz, wiszący u lewego boku, z orłem polskim pod koroną, był jego oznaką, przy mundurze haftowanym.”
Nie jest wykluczone, że jego pozycja i kariera na terenie Danii, została mocno wsparta przez hanowersko - duńską linię rodziny, z którą związki pokrewieństwa nie oddaliły się jeszcze wówczas na taką ilość pokoleń, aby spowodowało to zanik poczucia więzów krwi. Możliwe jest również, że już okres pobierania nauk w części albo wręcz w całości spędził pod opieką niemiecko – duńskich krewnych w tamtejszych szkołach i w ten sposób miał ułatwiony późniejszy start na terenie Danii. Należy też pamiętać, że jego ojciec był urzędnikiem Elektora Brandenburgii, sprzymierzeńca Danii.
Wszelkie rozważania na te tematy muszą jednak z braku jakichkolwiek dokumentów, pozostać siłą rzeczy wyłącznie spekulacjami, przy czym rodzinno - protekcyjne związki nieformalne, zazwyczaj nie zostawiają śladów w archiwach. „Neues allgemeines Deutsches Adels – Lexicon” wydany w Lipsku w 1867., na stronie 6. podaje, że:
„Karol Henryk v.d. O. służył u króla Christiana V w Danii jako królewsko duński generał-major i bardzo mężnie bronił w 1678. roku twierdzy Christianstaadt przeciwko Szwedom.”.
Możliwe że to on właśnie był protektorem Jana Wiganda, który pod jego dowództwem uczestniczył w tej obronie. Traktat w Fontainebleau z 1679. zakończył działania wojenne Danii. Można przyjąć, że redukcja liczebności wojska do stanu pokojowego trwała, co najmniej do połowy 1680. roku. Tego właśnie roku, w dnu 18. sierpnia zmarł ojciec Jana Wiganda, Erdmann. I znowu można jedynie snuć domysły na temat postępowania Jana Wiganda. Mógł uwiadomiony o chorobie ojca, uprzedzić jego zgon i zjawić się w domu przed wymienioną datą, ale równie prawdopodobna jest wersja, że śmierć Erdmann’a była nagła i Jan Wigand zajęty demobilizacją swego oddziału i obowiązkami szambelańskimi w Kopenhadze, zjawił się w domu po tej dacie. Należy też brać pod uwagę ówczesną szybkość komunikowania się, która nawet w warunkach pokojowych musiała być liczona w tygodniach. Nie znając rzeczywistego przebiegu wypadków, należy jednak przyjąć, że zjawił się w domu w roku śmierci ojca celem uregulowania praktycznych i urzędowych spraw spadkowych. Oczywiste, że tok zdarzeń mógł być zupełnie inny, łącznie ze śmiercią jego ojca nie w 1680., a w 1682., ale dalszy rozwój wypadków – szczególnie przy uwzględnieniu szybkości podróżowania i przepływu wiadomości oraz jego udziału w odsieczy wiedeńskiej - skłania raczej do przyjęcia pierwszej z tych dat, jako terminu jego powrotu.
Należy również przyjąć, że Jan Wigand przez okres swego pobytu na obczyźnie, bywał w domu rodzinnym, gdzie z pewnością po sąsiedzku odwiedzał zamieszkałe w Pniewie i Borucinie rodziny stryjów. Właśnie w Pniewie wychowywała się i dorastała jego stryjeczna siostra, Dorota Zofia, córka Joachima Wiganda i Anny Doroty z domu von Podewils, która zarówno według „Jahrbuch des Deutschen Adels”, jak i „Geschichte des Geschlechtes von der Osten” urodziła się w Pniewie w 1666. roku. Musiał, więc jako o 16. lat starszy, znać ją od dziecka. Zapewne zwrócił na nią uwagę dopiero po powrocie do Ciosańca kiedy miała około 15. – 16. lat.
Młody, bywały na dworze królewskim podpułkownik, w monotonnej egzystencji położonej na odludziu wioski, z pewnością bardzo nastolatce imponował.
Wszelkie uwagi poczynione uprzednio w kwestii daty narodzin Jana Wiganda, należy w pełni odnieść również do osoby Doroty Zofii, urodzonej w sąsiedniej posiadłości, tyle tylko, że według przekazu rodzinnego, jako córka oficera francuskiego pochodziła z domu katolickiego. Los ksiąg metrykalnych kościołów katolickich z tego terenu jest podobny do losu zapisów ewangelickich, o ile nie zostały zniszczone w XVII. wieku i przetrwały II. wojnę światową to wywiezione przed jej końcem, mogą znajdować się w jednym z archiwów niemieckich.
Tymczasem Jan Wigand był może urlopowanym, ale w rzeczywistości pewnie bezrobotnym zawodowym wojskowym zastanawiającym się nad dalszą karierą. Niemożliwością jest po przeszło trzystu latach odtworzenie toku jego ówczesnego rozumowania, można jedynie przypuszczać, że w wyczerpanej wojną Danii nie widział dla siebie dalszych perspektyw.
Znając natomiast sytuację europejską mógł śladem swego stryja Joachima wstąpić na służbę dotychczasowego wroga Danii, a sprzymierzeńca Szwecji, z którym pośrednio dotychczas wojował, to jest Ludwika XIV. uzupełniającego stale ubytki w swej walczącej prawie przez całe jego panowanie armii, mógł zaciągnąć się w służbę panujących w każdym z permanentnie ze sobą wadzących się państewek niemieckich, powinien z racji zamieszkania i urodzenia rozważać możliwość zaciągnięcia się w służbę – jak wyżej wspomniano nadzwyczaj marnie płacącego - Wielkiego Elektora.
I wreszcie dosłownie przez miedzę [posiadłości Ostenów położone na północny zachód od Jastro-wia opierały się na rzece Gwdzie, stanowiącej granicę pomiędzy Królestwem Polskim, a Marchią Brandenburską] w Rzeczypospolitej obserwował przygotowania do wojny z Turcją. Trudno dziś powiedzieć czy jego wybór był podjęty w ramach przemyślanych dalekosiężnych planów związania swego dalszego życia z Polską, czy też splotem spontanicznych zbiegów okoliczności i decyzji podejmowanych doraźnie w miarę rozwoju sytuacji.
Istnieją ważkie przesłanki, aby sądzić, że od początku konsekwentnie realizował wersję związków z Polską. W Królestwie, bowiem mobilizacja trwała od końca maja na podstawie uchwały sejmu zwołanego na 27.01.1683. i przymierza zaczepno-odpornego zawartego z cesarzem austriackim w dniu 01.04.1683. antydatowanego zresztą na 31.03.1683.
Ustalono wystawienie 4.000 husarii, 16.000 pancernych, 4.000 jazdy lekkiej, 9.000 piechoty i 3.000 dragonii. Nietypowe i niespotykane w ówczesnej polskiej armii proporcje ilości jazdy do piechoty, dwukrotnie przewyższającej ją liczebnością, wynikały z ustaleń z dowództwem cesarskim, które dysponowało liczną piechotą i dragonią, a niedostatkiem jazdy, która w dodatku była niedoświadczona - w przeciwieństwie do polskiej - w walce z Turkami. Prof. Jan Wimer, jeden z najlepszych polskich historyków specjalizujących się w militariach okresu bitwy pod Wiedniem i autor licznych publikacji na ten temat, w swej książce wydanej przez MON w 1965. pt. „Wojsko polskie w drugiej połowie XVIII wieku” na temat organizacji wojska przed odsieczą, pisze:
„Uchwała
sejmowa przewidywała utrzymanie tej powiększonej
armii przez siedem kwartałów, tj. do
31.01.1685 r. W tym czasie miał się odbyć następny sejm,
który miał
dokonać ponownej redukcji armii do stopy pokojowej ...”
„Listy
przypowiednie wydawane przez kancelarię królewską
przypowiadały służbę nowo tworzonym jednostkom od 1.V.1683 r., terminy
popisu
wyznaczone były na lipiec. Zgodnie z uchwałą sejmu od-działom,
które nie
osiągnęły gotowości bojowej w przewidzianym terminie, służba miała się
liczyć
od 1.VIII. Mobilizacja była przeprowadzona w bardzo szybkim tempie,
skoro
faktycznie w lipcu gotowość bojową osiągnęło 186 jednostek
, którym zaliczono
służbę od 1.V.”
„Zaciąg,
czyli autorament cudzoziemski, opierał się na innych
zasadach, przyjętych z armii zachodnioeuropejskich. Podstawową
jednostka
organizacyjną zarówno w piechocie jak i w kawalerii tych armii
był regiment.
Nazwy tej oznaczającej początkowo w ogóle władzę, albo
szczególnie później
władzę nad wojskiem, zaczęto używać u schyłku XVI w. dla określenia
dużych
jednostek wojsk zaciężnych – od władzy,
jaką nad regimentem sprawował jego dowódca. W czasie
wojny trzydziestoletniej formacje
zaciężne zatraciły
już
całkowicie
swój dawny charakter organizacji cechowych – żołnierskich
wspólnot,
wybierających młodszych oficerów i podoficerów.
Wytworzył
się przedział pomiędzy szeregowymi a oficerami, którym żołnierze
winni byli bezwzględne
posłuszeństwo. Pułkownicy byli właścicielami
regimentów wynajmującymi je
odpowiednim mocodawcom. Formowali oni jednostkę po zawarciu
umowy
(kapitulacji) z mocodawcą na podstawie tzw. bestalunku, na jego
zamówienie, albo
też oferowali mocodawcy jednostkę już sformowaną, gotową do walki. Oni
mianowali
oficerów, uzupełniali stan liczebny, sądzili podwładnych.
Mocodawca miał według
bestalunku prawo jedynie sprawdzania stanu liczebnego jednostki i w
zamian za
punktualnie płacony żołd i pokrycie strat mógł wymagać służby
przez cały
miesiąc, bez dodatkowego wynagrodzenia za udział w bitwach.”
„Regimenty
zarówno piechoty, jak i kawalerii składały się ze sztabu i kilku
kompanii. W
skład sztabu (czyli
tzw. wielkiej primaplany) prócz pułkownika wchodził podpułkownik,
major, kwatermistrz, wachmistrz regimentu, sekretarz, chirurg, kapelan,
profos
(czyli dowódca żandarmerii) z pomocnikami, kilku
sierżantów, trębaczy i
doboszów.”
„Listy przypowiednie wydawano początkowo
przeważnie
oficerom zawodowym, którzy organizowali jednostki i dowodzili
nimi na polu
walki. Później, wobec widocznych zysków, jakie przynosiło
szefostwo takich
jednostek, poczęli się o nie ubiegać możnowładcy polscy. Król
chętnie korzystał
z ich ofert, tym bardziej że jedynie oni
dysponowali większą gotówką
potrzebną dla wystawienia jednostek i
utrzymywania ich, dopóki nie nastąpi wypłata ze skarbu państwa.
Toteż już w
okresie wojny ze Szwecją większość
szefów regimentów
stanowią
magnaci , w latach późniejszych zjawisko
to staje się nagminne.
Sobieski starał się powierzać regimenty
doświadczonym
oficerom zawodowym, skrępowany był
jednak względami
finansowymi oraz koniecznością
płacenia po prostu takim zyskownym na dłuższy okres szefostwem za wystawiane przez magnatów
chorągwie husarskie. W ten sposób
stanowisko to stało się przeważnie tytułem, a faktycznymi
organizatorami i
dowódcami jednostek byli podpułkownicy (oberszterlejtnanci), z
którymi
zawierali umowy. W umowach zastrzeżone były obowiązki podpułkownika,
jak sformowanie
jednej z kompanii oraz czuwanie nad skompletowaniem, wyposażeniem i
wyszkoleniem pozostałych kapitanów.
Tych ostatnich miał prawo mianować tylko
pułkownik, on
też w porozumieniu z podpułkownikiem mianował osoby wchodzące w skład
sztabu
regimentu. Oficerów młodszych mógł mianować podpułkownik,
podoficerów – dowódcy
kompanii.
Podpułkownik
otrzymywał w zamian za swe czynności stosunkowo wysoką pensję od szefa
Regimentu.
Tytularny szef regimentu
zajmował się więc swym oddziałem
niewiele, niemal cały ciężar
obowiązków
spychając na barki swego zastępcy.”
Ten sam autor w książce pt. „Wiedeń 1683” podaje zasady ówczesnej wojskowej rekrutacji:
„
Zupełnie odmienny od stosowanego w jeździe był system zaciągu formacji
„cudzoziemskiego autoramentu”. Nazwa ta pochodziła z lat trzydziestych
XVII w.
i oznaczała oddziały formowane wg. zasad przyjętych na zachodzie
Europy.
Werbunek do nich prowadzono według tzw. systemu wolnego bębna: wysłani
przez
dowódcę oddziału oficerowie udawali się do wyznaczonego rejonu i
tu w dobrach
państwowych lub kościelnych [nie szlacheckich, to bowiem było zakazane
przez
sejmy] biciem w bęben ogłaszali zaciąg ochotników przyjmowanych
do służby
indywidualnie, nie pocztami jak w jeździe.”
Nie ma bezpośredniego dowodu
na udział Jana Wiganda w odsieczy wiedeńskiej, kwestia ta mogła-by
zostać
jednoznacznie wyjaśniona po przejrzeniu w Archiwum Głównym Akt
Dawnych – „list
przypo-wiednich”, a przede wszystkim dokumentów „popisu”
zmobilizowanego wojska
z lipca 1683., o ile oczy-wiście przetrwały one do naszych
czasów. Jest jednak
tyle istotnych przesłanek – omówionych dalej – a
potwierdzających ten udział,
że przyjmuję go za niewątpliwy.
Z pewnością nie miał, co liczyć na udział w
tej wojnie
w szeregach brandenburskich, do których się zresztą najwyraźniej
nie palił.
Prof. J. Wimmer w książce „Odsiecz wiedeńska 1683 roku”
pisze:
„Elektor brandenburski związany traktatem z
Francją w
odsieczy Wiednia udziału nie brał i w zamian za dotację od Ludwika XIV
zobowiązał się do pozostania neutralnym i nadesłał pod Wiedeń niewielki
oddział
w ramach zobowiązań wobec Rzeczypospolitej, który dotarł po
bitwie.”
Nie posiadając na terenie
Królestwa Polskiego posiadłości ziemskiej i nie będąc polskim
szlachcicem, nie
był Jan Wigand z oczywistych względów przypisany do żadnej
terenowej, ziemskiej
formacji zbrojnej. Miał, więc do wyboru dwie możliwości, albo
ochotniczo wraz z
własnym pocztem dołączyć na własny koszt do którejś z polskich
chorągwi jazdy w
charakterze szeregowego uczestnika, albo wykorzystując swoje
kwalifikacje
znaleźć szefa regimentu [obersztera] poszukującego oberszterlejtnanta
do faktycznego
dowodzenia wystawionym przez siebie oddziałem „cudzoziemskiego
autoramentu”.
Oczy-wiście wybrał drugą możliwość.
Nie wiadomo, kiedy i gdzie poznał Jana
Dennemark’a i
czy w ogóle go przed 1683. rokiem znał. Możliwe, że wiadomość o
poszukiwaniu
oberszterlejtnanta do jego regimentu, dotarła do Jana Wiganda przez
niedaleką
granicę, albo usłyszał o niej w Wałczu lub Nakle, przy okazji
załatwiania jakiś
swoich spraw w urzędach grodzkich tych miast.
Niewykluczone również, że przed
większymi wyprawami w
urzędach hetmanów, koronnego i polnego działały „biura
pośrednictwa
rekrutacji”; w końcu w okresie mobilizacji wszystkich możliwych sił
zbrojnych,
nie było nadmiaru kwalifikowanych i obytych w boju
podpułkowników „autoramentu
cudzo-ziemskiego”. Nie znając rzeczywistego przebiegu wypadków,
należy
przypuszczać, że Jan Wigand podpisał z Janem Denemarkiem względnie jego
pełnomocnikiem kontrakt na pełnienie w jego regimencie
obowiązków rzeczywistego
dowódcy w randze oberszterlejtnanta. Hasło biograficzne
dotyczące tej postaci
zawarte jest w ENCYKLOPEDII WOJSKOWEJ , tomie II.,
wydanym w
Warszawie w 1932., strona 180.:
„Denemark Jan (D
e n n e m a r k) – gen.-mjr. wojsk kor., wsławiony d-ca dragonji i
piech. w czasach
Jana III. W maju 1657, jako of. kurfirsta brandenburskiego i kmdt. P i
o t r k
o w a, wzięty do niewoli przez C z a r n i e c k i e g o, - wstąpił
następnie
na służbę polską. Bierze udział w ostatnich walkach
P o t
o p u, a potem w działaniach woj. przeciw Moskwie i na Ukrainie –
Podolu.
Konstytucje sejmu warsz. 1673 (I.-IV.) kasują kondemnatę, na nim
ciążącą i
dopuszczają do indygenatu za zasługi bojowe lat ubiegłych. Dowodzi
r-tem
dragonji, który w 1673 liczy 400 l. W pierwszym dniu bitwy pod C
h o c i m- e m
(10.XI.1673.) prowadzi do szturmu piech. z wielką zapalczywością. W
1676
obronił S t a n i s ł a-
w ó w
przed Tur. i Tatarami, oraz w t.r., pod rozkazami króla, walczy
pod Ż u r a w n e m.
W 1681 – 1684 szlachta
sejmikująca w L i p n i e, zajmuje się sprawą zapłaty i nagród
dla D., g e- n e r a ł a
w o j s k a c u d z. J.
K. Mości.
W 1683 wyprowadza pod W
i e d e ń reg. pieszy w sile 380 l., a w
samej bitwie dowodzi bryg. złożoną z czterech pułków: swego
własnego pod d-twem.
ppłk. S a c k e n a,
pułku
P o t o c k i e g o, kasztelana krak., L u b o m i r s k i e g
o,
marszałka w. kor. i hr. de M a l i g n
y, brata królowej.
Ostatnia wiadomość mówi o nim, że
31.XII.1683 objął
dt-wo nad załogą polską w S y b i n i e na Węgrzech. Sterany trudami bojowemi i
wiekiem, powrócił później prawdopodobnie w swe strony
rodzinne, jak przeważnie
robili wyżsi of. autor. cudz. wojsk Rzpltej w XVII w.”
Polski Słownik
Biograficzny uzupełnia
powyższy
biogram Jana Dennemarka o następujące dane: pochodził ze szlachty
pruskiej i w
1669. uzyskał potwierdzenie szlachectwa od elektora brandenburskiego; w
latach
1663-67 był już oberszterem regimentu pieszego, a w 1673. otrzymał na
sejmie
indygenat za „krwawe zasługi” na zalecenie hetmańskie; w tym czasie
mianowany
generał-majorem, po przejściu wojska w r. 1677. na stopę pokojową,
zachował w
zredukowanym kompucie szczupły regiment pieszy „aukcjonowany” na
wyprawę
wiedeńską ze 180. do 380. „porcji” (zapłata z województw brzesko
- kujawskiego
i inowrocławskiego oraz ziemi dobrzyńskiej); zmarł w 1684., a regiment
po „śp.
J. M-ci Denmarku” przeszedł od 01.05.1684. do ks. Ferdynanda
Kurlandzkiego.
Postać Jana Dennemarka i jego losy wydatnie
uświadamiają, jak relatywnie traktowano w tym czasie sprawy
narodowości,
kwestie lojalności w stosunku do panującego czy też związki i obowiązki
z i
wobec państwa, od którego uzyskało się przywileje; a wreszcie,
jak wielką
zdolność przyciągania i asymilacji miała Rzeczypospolita, hojnie
nagradzająca i
wręcz preferująca swego niedawnego przeciwnika.
Sejm zwołany na koniec stycznia 1683. roku
poprzedzony
musiał być oczywiście równie czasochłonnie przygotowanymi
sejmikami
prowincjonalnymi zwołanymi na 16. grudnia 1682. roku; w ten
sposób cała
procedura uchwalania wojny z Turcją i sposobu jej sfinansowania,
musiała
rozpocząć się najpóźniej w czwartym kwartale 1682. roku, a z
pewnością
przygotowywana była od początku drugiej połowy tego roku. W „Chronologii
Sejmów Polskich 1493 – 1793” Władysława
Konopczyńskiego, Sejm ten
wymieniony jest w pozycji:
„182
Sejm zwyczajny w Warszawie 27 I – 10 III 1683
Zwołany 4 XI
Sejmiki 16 XII, kujawski powtórny 5 II
Marszałek Rafał Leszczyński chorąży koronny
Konstytucje Vol. Leg. 656 – 706
Diariusze: rp. Bibl. Czart. 179 i 426, Ossol. 4564
Z literatury przedmiotu
wiadomo, że regiment Jana Dennemarka miał zaliczoną służbę od dnia 01.
maja, co
najlepiej świadczy o przeprowadzonej odpowiednio wcześnie rekrutacji i
doprowadzeniu jego stanu liczbowego do wielkości „aukcjonowanej” przed
tą datą.
Można, więc przyjąć, że Jan Wigand zajmował się jego organizowaniem i
szkoleniem przynajmniej od początków 1683. roku. Literatura
odsieczy
wiedeńskiej nie podaje miejsca stacjonowania tego regimentu, ale zasadą
było
wyznaczanie leży wojska na terenie, lub w pobliżu ziem, z
których podatki szły
na jego utrzymanie, (choć w praktyce zdarzało się pobieranie
podatków na
utrzymanie oddziałów stacjonujących w znacznej odległości od
płatników, lecz
dotyczyło to zazwyczaj oddziałów kresowych), dlatego też nie
popełni się
rażącego błędu przyjmując miejsce jego rozmieszczenia wewnątrz
trójkąta
Inowrocław – Lipno – Brześć Kujawski.
Odległość z Ciosańca do tego rejonu, nawet w
warunkach
sieci drogowej XVII. wieku nie przekraczała 150 km i przy oczywiście
jedynej
dostępnej wówczas trakcji konnej i sprawnym jeźdźcu, nie trwała
dłużej aniżeli
dwa dni. Stąd wniosek, że Jan Wigand mógł utrzymywać kontakty z
rodzinnymi
stronami w pracowitym okresie poprzedzającym wyprawę i z całą pewnością
to
praktykował.
W tej najgorętszej fazie przygotowań
wojennych,
praktycznie w przeddzień wymarszu w rejon mobilizacji, gdzie miano
dokonać
ostatecznego „popisu”, decydującego o wypłacie wynagrodzenia ze skarbu
koronnego, Jan Wigand zjawia się w rodzinnych stronach i w Pniewie,
według –
jednogłośnie zgodnych rodzinnych i niemieckich przekazów – w
dniu 27. czerwca
bierze ślub z Dorotą Zofią.
Mogło to być oczywiście małżeństwo ułożone
dawniej
przez rodziców obojga młodych, ale wydaje się, że związek ten
zawarty został w
oparciu o uczucia, które młodzi do siebie żywili. Obie łączące
się rodziny nie
należały do bogatych, a ich status przeciętnie uposażonych, ani nie
wymagał,
ani nie uzasadniał stawiania spraw majątkowych na pierwszym miejscu w
kojarzeniu
związku.
Nie mniej istnieje pewna przesłanka,
która może
świadczyć, że sprawy majątkowe mogły mieć jednak pewne znaczenie.
Otóż w o wiele późniejszym
kontrakcie sprzedaży
Ciosańca, jako sprzedający - zamiast jak to było zwyczajowo i prawnie
przyjęte -
dziedzicznego właściciela, występują oboje małżonkowie, co może
ewentualnie
świadczyć, że Dorota Zofia miała z tytułu urodzenia pewne prawa
majątkowe do
Ciosańca, ale z powodzeniem może też być wyłącznie świadectwem,
zapisania jej
przez męża w kontrakcie ślubnym oprawy, czy dożywocia na tej wsi. Na
korzyść
uczuć, z odrzuceniem materialnych kalkulacji, przemawiają
również trudności,
które musieli oboje przezwyciężyć.
Różnica 16. lat, która ich
dzieliła nie była na pewno przeszkodą, natomiast bliskie pokrewieństwo
nastręczało zasadniczych problemów. Według rzymskiego prawa
cywilnego,
stryjeczne rodzeństwo było związane IV. stopniem pokrewieństwa, według
zaś
zasad obowiązujących w kościele katolickim był to III. stopień
spokrewnienia.
A, że Dorota Zofia była katoliczką, kościół zaś według swego
sposobu liczenia
zabraniał związków małżeńskich do IV. stopnia, tego typu akt
małżeński
obligatoryjnie wymagał dyspensy biskupa ordynariusza. Niewątpliwie
musieli ją
uzyskać, bowiem w przeciwnym razie późniejsze ożywione kontakty
Jana Wiganda z
różnymi okolicznymi instytucjami kościelnymi, byłyby niemożliwe.
Dodatkowo, co
również zgodnie podkreślają wszystkie niemieckie opracowania,
Jan Wigand porzucił
w dniu ślubu wyznanie ewangelickie i przeszedł na katolicyzm. Taka
konwersja
dorosłego wymagała powtórnego chrztu i co najmniej podwajała
ilość obrzędów w
trakcie uroczystości zaślubin. W sumie starania i nakład pracy związany
z tymi
ceremoniami, ilość niezbędnych do załatwienia formalności przy
uwzględnieniu
odległości od siedziby właściwego biskupa, odosobnienie młodych,
uciążliwość
podróży odbywanych na ostatnią chwilę, a wszystko to w
przeddzień wyprawy na
wojnę, świadczy z jednej strony o uczuciach i determinacji Jana Wiganda
w
sfinalizowaniu tego związku, z drugiej zaś o optymizmie i wierze, że
wyjdzie
cało z wojennych opresji.
W Ciosańcu, wsi już wówczas
ludnej, ale położonej na odosobnieniu, pozostawała osamotniona 17.
letnia
świeżo poślubiona dziewczyna, niewątpliwie niepokojąca się o życie i
zdrowie
męża, o którego losach dowiadywać się mogła ze znacznym
opóźnieniem, wyłącznie
przez gońców i to dopiero po zwycięskiej bitwie i ucieczce
licznych i
nadzwyczaj ruchliwych oddziałów Tatarów, starających
się odciąć swymi podjazdami wojska sprzymierzone od kontaktów z
zapleczem.
Można przypuszczać, że pierwsze wiadomości o losach kampanii i jej męża
dotarły
do niej około 10. – 15. października, czyli po miesiącu od decydującej
bitwy.
Jest wątpliwe, aby na nią spadło doglądanie
folwarku w
czasie żniw i w trakcie późniejszych niezbędnych prac
poprzedzających zimę. Z
pewnością Jan Wigand pozostawił doświadczonego ekonoma, zwanego
wówczas
„dwornikiem”, który zarządzał folwarkiem już w czasie jego
uprzedniego długoletniego
pobytu w Danii, a Dorota Zofia musiała mieć również zapewnione
wsparcie ze
strony zarządzających jej rodzinnym majątkiem, położonym w bezpośrednim
sąsiedztwie.
Tymczasem Jan Wigand najdalej w kilka dni po ślubie, musiał spieszyć do miejsca stacjonowania swego regimentu, gdyż mobilizacja w Krakowie wyznaczona była na dzień 29. lipca i należało oddział wojska wraz z taborami przygotować i wyprawić w drogę.
Licząc się z daleką i długotrwałą kampanią wojenną, uprzednio już z pewnością wyprawił do miejsca stacjonowania oddziału swój wóz z niezbędnym zaopatrzeniem i sprzętem wojennym, a że prowadził regiment konno, musiał mieć oprócz koni zapasowych również koniowodnych, nie mówiąc o ordynansie. Ten jego osobisty „poczet” był oczywiście wyłącznie na jego utrzymaniu i nie liczył się w składzie „popisu”, czyli nie otrzymywał uposażenia od obersztera. Regiment, jako odpowiednik batalionu piechoty z okresu organizacji armii europejskich w 1. połowie XX. wieku, składał się z kilku kompanii dowodzonych przez oficerów, którym przysługiwały konie wierzchowe. Ten system prowadzenia oddziałów piechoty utrzymał się do czasów II. wojny, co uwidocznione jest na filmach dokumentalnych, zarówno z I. jak i z II. wojny światowej.
Na przebycie trasy około 400. kilometrów w warunkach pokojowych, pieszy oddział potrzebował prawdopodobnie nie więcej niż 16. dni, więc stawił się na miejscu nie później niż 25. – 27. lipca, a zatem jego wymarsz musiał nastąpić około 10. lipca.
Tempo marszu oddziałów wojskowych zależało od szybkości posuwania się taborów, w których jedyną siłę pociągową stanowiły woły, jako że w XVII. wieku jeszcze ciągle powszechnie przez szlachtę hodowane konie były na tyle cennymi zwierzętami, że z wyjątkiem dworu królewskiego i wąskiego grona magnaterii używających ich do zaprzęgu w powozach, służyły wyłącznie pod wierzch.
Profesor
Jan Wimmer w książce pt. „Wiedeń 1683 – Dzieje kampanii
i bitwy” wydanej przez MON w Warszawie w 1983., w wykazie
wojska
zaciężnego utworzonego w ramach komputu ustalonego na sejmie, zgodnie z
popisem
z dnia 01.08.1683. na stronie 226 w pozycji
„Piechota”, podaje:
„E. Piechota
cudzoziemskiego autoramentu
poz. 16
„regiment gen. majora Jana Dennemarka pod d-twem płk. Salomona von
Sacken w
stanie etatowym wg. komputu wojennego
-
380
stan
według popisu z dnia 1.VIII.1683 r. -
346”
Jednak Salomon von Sacken nie mógł dowodzić tym oddziałem. Polski Słownik Biograficzny w haśle „Sacken (von der Osten – Sacken) Salomon” podaje, że pochodzący z rodziny inflanckiej, osiedlonej w początkach XVII. w. w Prusach Książęcych był rotmistrzem i oberszterem rajtarii koronnej, zaś karierę wojskową w służbie Rzeczypospolitej rozpoczął za ostatniego Wazy, ale już w roku 1632. podpisał wraz z ziemią inflancką elekcję królewicza Władysława. Mógł to zrobić dopiero po osiągnięciu tzw. „wieku sprawnego” {patrz „Reguły Genealogiczne” w zbiorze „Materiały”}, a więc musiał się urodzić około 1612. Szczyt jego kariery wojskowej przypadł na połowę lat 50. XVII. wieku, przy czym w 1655. Salomon przeszedł w służbę elektora Fryderyka Wilhelma i mimo nadania mu 01.07.1655. przez Jana Kazimierza, dóbr Amboten w Inflantach, w służbę Korony już nie powrócił.
Według Słownika Salomon zmarł wkrótce po 1661., ale nawet gdyby w roku wyprawy wiedeńskiej jeszcze żył, wątpliwe aby pozwolił się zdegradować ze stopnia pełnego pułkownika do stopnia oberster-leutnanta, czyli podpułkownika, a przede wszystkim liczyłby wówczas przeszło 70. lat i na rzeczywistego dowódcę pieszego regimentu nie miałby po prostu sił.
Z kolei w książce autorstwa K.W. von Mansberg’a pt. „Der Ensatz von Wien am 12 September 1683” wydanej w Berlinie w 1883., znajdują się następujące zapisy:
W indeksie osobowym [Namen-Verzeichniss] na stronie XII.:
„Sacken, Obstlt. der Inf. =
Legion des
GFW. Denmark“
gdzie
skróty: Obstlt.- Oberstlieutenant
[podpułkownik],
zaś GFW. to General =Feld =Wachtmeister oder General = Wachtmeister.
Po przetłumaczeniu :
Natomiast
w wykazie (na str. 47) F. Polnische Truppe [Oddziały polskie],
w
podrozdziale 2. Militia Extranea
(Oddziały cudzoziemskiego autoramentu)
na str. 52, w wyliczeniu pułków piechoty, widnieje zapis:
„5. Legion
des GFW. Johann Denmark, geführt von Sacken“
Po przetłumaczeniu :
„5.
pułk (regiment) generał-majora Jana Denmarka, dowodzony
przez Sacken’a”
Podsumowując, należy stwierdzić, że dowódcą regimentu piechoty generała majora Jana Denne-marka był podpułkownik Sacken, którego nazwisko zapisane zostało prawdopodobnie metodą przyjętą w cytowanym słowniku w postaci drugiego jego członu; należy w tym miejscu zauważyć, że taki sposób pisania tego nazwiska przyjęły również niektóre encyklopedie przy przedstawianiu wysokiej rangi dowódców rosyjskich z okresu wojen XIX. wieku. Często również w literaturze niemieckiej przytaczane są osoby noszące to nazwisko pisane jako „Osten genannt Sacken” [Osten zwany Sacken].
W tym miejscu należy wspomnieć o dokumencie, o którym będzie jeszcze szerzej mowa w dalszej części, datowanym w dniu 31.07.1698., a przechowywanym w Archiwum Państwowym w Poznaniu o sygnaturze: Nakło Gr. 77, k.379 , na którym widnieje podpis Jana Wiganda:
„Joannes
Wigandus de Osten dictus Sakken”
co należy przetłumaczyć jako „Jan Wigand z Osten zwany Sakken”. Jest oczywiste, że dla każdego pisarza sporządzającego listy obecności, czy płatnika przygotowującego wypłatę żołdu, tak podpisujący się wojskowy zostanie ujęty jako „Sakken”.
Nasuwa się tu analogia ze sformułowaniem użytym w poznańskich aktach grodzkich na określenie pradziadka Jana Wiganda również Wiganda, jako „Wedige ab Osten et in Plato” [Wigand z Osten i na Płotach]. W tym, więc wypadku nazwa miejscowości „Osten” nie zostało przekształcone w nazwisko od-miejscowe np. Ostenowski, lecz sama stała się nazwiskiem, natomiast drugi człon, którego geneza wymaga odrębnych dociekań – pamiętając o jego wywiedzeniu w historii linii Kurlandzkiej od nazwy zamku Sacken – był również nazwą miejscowości, albo też, o ile przyjąć za wiarygodne jego pochodzenie z XIII. wieku, co dalej jest szczegółowo omówione - mógł być przydomkiem przekształconym z czasem w nazwisko. Niewątpliwie jednak, używając i składając przy końcu XVII. wieku taki podpis, Jan Wigand archaizował gdyż w owym czasie nazwiska były już ustalone i co najwyżej poszczególne gałęzie tej samej rodziny podawały w podpisie obok godności, nazwę swej siedziby . Dowodem na powyższe twierdzenie są liczne zachowane w aktach grodzkich podpisy przedstawicieli rodziny, o których mowa w rozdziale „Kłopotliwi Ostenowie”, którzy co prawda stosują kilka wersji odmian obu członów nazwiska, ale żaden nie używa formy zastosowanej przez Jana Wiganda. On sam w następnych latach również odstąpił od tej formy podpisu, ograniczając się do stosowania jedynie obu członów nazwiska.
Wracając do udziału w wyprawie wiedeńskiej Jana Wiganda należy powtórzyć wyrażone wcześniej zdanie o braku jednoznacznego jej potwierdzenia; wiadomość ta wywodzi się, bowiem z kroniki rodzinnej, której znaczenia nie należy oczywiście przeceniać traktowaniem jej jako źródła historycznego, ale nie można jej również niedoceniać, bowiem jest z pewnością nośnikiem tradycji i zdarzeń z historii przodków, tym bardziej, że autor kroniki był potomkiem Jana Wiganda dopiero w piątym pokoleniu, dzieliło go, zatem od jego śmierci jedynie 120. lat, a historiografia zna i uznaje o wiele dłuższe wywody przodków przechowywane w pamięci pokoleń. Należy również uwzględnić fakt, że Jan Wigand w okresie odsieczy wiedeńskiej miał zaledwie 33. lata, a więc był w pełni sił i posiadał właśnie stopień podpułkownika, a więc równoważny z poszukiwanym przez właściciela regimentu, obersterleutnantem.
Rozważając dalej argumenty przemawiające za jego udziałem w odsieczy, trzeba zwrócić uwagę na bardzo dużą na owe czasy sumę, którą zapłacił przy późniejszym zakupie klucza radawnickiego, a która u średnio zamożnego szlachcica nie mogła pochodzić ani z oszczędności poczynionych w zarządzanym majątku, ani też z gaży zawodowego wojskowego. Pozostaje, więc uzasadnione przypuszczenie o znacznym wzbogaceniu się na skutek zagarnięcia obfitej zdobyczy wojennej w obozie tureckim pod Wiedniem.
Kolejnym argumentem jest fakt uzyskania przez niego indygenatu, który w pierwszej połowie XVIII. wieku był nadzwyczaj niechętnie przez szlachtę przyznawany, a jednak został uchwalony przez sejm w Grodnie „z poręki hetmanów” za zasługi poniesione na rzecz Rzeczypospolitej, a że jednym z warunków jego przyznania był co najmniej trzykrotny udział w wyprawach wojennych prowadzonych przez Koronę, należy wnioskować o docenieniu przez szlachtę jego zaangażowania w sprawy państwa.
Jak
oszczędnie obchodziła się szlachta z przywilejem
indygenatu i jak niechętnie go przydzielała podaje Tadeusz Czacki w I.
tomie swej
książki „O Litewskich i Polskich Prawach” wydanej w
1800. roku w
Warszawie, w której na stronie 265 wylicza łączną ich ilość
udzieloną w okresie
do 1764. przez sejmy Rzeczypospolitej
tylko w 189. przypadkach.
Argumenty te przedstawione zostały w liście skierowanym do prof. Jana Wimmera. W odpowiedzi (jej oryginał w aktach osobistych Jana Wiganda) profesor między innymi napisał:
„Niewątpliwie
ma Pan rację, że dowódcą regimentu pieszego
gen. mjra Jana Dennemarka był nie zmarły zapewne wcześniej Salomon,
lecz
właśnie Jan Wigand von der Osten – Sacken.
Wdzięczny
jestem Panu za te istotną korektę, której nie omieszkam
wykorzystać przy ewentualnym
wznowieniu mojej pracy o odsieczy wiedeńskiej.”
Wracając, więc do losów regimentu Jana Dennemarka, który zgodnie z rozkazem mobilizacji z pewnością stawił się w Krakowie nie później niż 29. lipca i został objęty „popisem” w dniu 01. sierpnia, uczestniczył też z pewnością w ostatnich przygotowaniach do wyprawy i został wcielony i podporządkowany organizacyjnie rozkazami hetmanów w składzie kolumny marszowej.
Nawiasem mówiąc akta tego „popisu” prawdopodobnie musiały się zachować w Archiwum Akt Dawnych, gdyż powołuje się na nie prof. J. Wimmer.
Drogę pod Wiedeń przedstawił wyczerpująco prof. J. Wimmer w cytowanej już książce „Wiedeń 1683 – Dzieje kampanii i bitwy”, z której istotne wyjątki cytuję:
str. 281
„11
sierpnia wyruszył spod Łobzowa korpus Sieniawskiego. Składał się on
głównie z
jazdy pancernej i lekkiej, choć było w nim nieco dragonii. W dwa dni
później
wymaszerowały z Krakowa siły główne pod komendą Jabłonowskiego.
W ich składzie
szła reszta jazdy, głównie ciężkiej, i dragonii oraz cała
piechota i artyleria
wraz z taborami kierując się na Śląsk. Sam król dosiadł konia 15
sierpnia
rano.”
str. 283
„Dopiero
20 sierpnia ... król wraz z małżonką i synem dotarł do
Tarnowskich Gór,
wyprzedził zatem główne siły, które zatrzymały się pod
Piekarami i pociągnęły
dopiero następnego dnia za orszakiem królewskim”
„21
sierpnia nocą przodem wyprawiono piechotę załadowaną na wozy
dostarczone przez
władze cesarskie oraz artylerię.”
„Pochód
wojsk polskich przez Śląsk (22 sierpnia nocleg w Gliwicach, 23 w
Rudzie, 24
Piotrowi-cach) odbywał się w atmosferze uroczystego przyjęcia i powitań
przez
miejscowe władze, szlachtę i ludność.”
str. 237
„O
przemarszu większości oddziałów regularnej piechoty wraz z
głównymi siłami
Jabłonowskiego informuje także wspomniana relacja Bruliga (Brulig
stwierdza, że
30 sierpnia koło klasztoru w Rajhrad przemaszerowało wraz z
Jabłonowskim 80
chorągwi [kompanii] piechoty
nie licząc przybocznych oddziałów królewskich ...) [Rajhrad leży 15. km na poł. od Brna].”
str. 238
„Stan
wyposażenia oddziałów, które ruszyły pod Wiedeń, był
różny. Wskutek pośpiechu,
a szczególnie braku gotówki, wielu dowódców
regimentów, zwłaszcza pieszych, nie
zdołało ich należycie umundurować, były one więc obdarte, tym bardziej
że i
poprzednio zalegano z żołdem. Stan ten, zanotowany przez naocznych
świadków,
stał się przedmiotem uszczypliwych uwag niektórych
autorów obcych podkreślających
różnicę w wyglądzie pomiędzy bogato prezentującą się jazdą,
zwłaszcza husarią,
a nędznie umundurowana piechotą. Istotnie król czuł się
zakłopotany jej
widokiem już w Tarnowskich Górach, podczas zaś przeprawy pod
Tulln, gdy
Lubomirski proponował przeprowadzenie piechurów nocą, żartem
pokrył swoje
zmieszanie mówiąc do otaczających go dowódców
sprzymierzonych, iż oddziały te
ślubowały zmienić ubiór na zdobyty na wrogu. Jednakże nawet
złośliwy Dale’rac
wiedział, iż pod obdartymi mundurami kryją się „żołnierze niepojętej
twardości”, którzy wkrótce na polu bitwy mieli pokazać,
co są warci.”
str. 289
„Stosunkowo
szybko, bo w tempie ok. 23 km. dziennie, mimo obciążenia
taborami (ok. 6000 wozów), główna kolumna Jabłonowskiego
dochodziła do Dunaju
przebywszy znaczną odległość ok. 460 km. od Krakowa.”
str. 297
„4
września Sobieski pojechał pod Tulln obejrzeć miejsce przeprawy”
„Następnego
dnia kolumny wosk polskich rozpoczęły (prawd. z Oberhollbrunn) zejście
do
kotliny zatrzymując się przed pierwszym z mostów.” „6 września
deszcz ustał
chwilowo i Jan III zdecydował się na rozpoczęcie przeprawy, sam
pierwszy ze
swym otoczeniem przechodząc przez mosty. Na drugim brzegu zatrzymał się
i w
towarzystwie przybyłych książąt i generałów obserwował
przeprawiające się
wojska. Przeprawa Polaków zakończyła się 7 września rano, za
nimi przeszły po
mostach oddziały cesarskie.”
8 września na równinie pod miasteczkiem Tulln na prawym brzegu Dunaju, skoncentrowały się wszystkie wojska sprzymierzone.
str. 298
„Wobec
słabości regimentów (piechoty), z których nie można było
utworzyć jednostek
taktycznych równych batalionom austriackim czy niemieckim,
król dokonał
podziału piechoty na 8 brygad łącząc z nich po kilka jednostek. I tak
tworzyły:
Piechotę
prawego skrzydła – brygady:
-
gen.
E. Dönhoffa ... itd.
-
.......
Piechotę
lewego skrzydła – brygady:
-
J. Butlera (regimenty Butlera i
M. Kątskiego;
-
gen. J. Dennemarka (regimenty
Dennemarka, A.
Potockiego, H. Lubomirskiego i gen. de Moligny);
-
K. Zamojskiego (regimenty K.
Zamojskiego i J.
Gnińskiego);
-
płk. Krauze (regimenty J.
Wielopolskiego, A. Sieniawskiego
i W. Dönhoffa).
Liczebność
tych brygad była różna, od około 600 do ponad 1200 żołnierzy. O
przydziale
jazdy i dragonii do skrzydła prawego, dowodzonego przez hetmana
wielkiego
Jabłonowskiego, i lewego pod komendą hetmana polnego Sieniawskiego,
powiemy
później.”
str. 300
„Przez
dwa dni (8. i 9. września) wojska dokonywały przesunięć na
równinie pod Tulln
grupując się zgodnie z przyjętym ostatecznie ordre de bataille.
Oddziały
cesarskie i mający je posiłkować Sasi przesunęli się na lewe skrzydło.
Bawarczycy i Frankończycy do centrum, Polacy przemaszerowali w prawo.”
str. 301
„9
września rano wojska wyruszyły ku podnóżu Lasu Wiedeńskiego.” „ ... pod wieczór zaś cała
już armia
sprzymierzonych stanęła na linii wyjściowej między Tulbing a St. Andrea
gotowa
do wkroczenia do Lasu Wiedeńskiego.”
str. 309
„Najcięższa,
a zarazem najniebezpieczniejsza ze względu na możliwość skrzydłowego
uderzenia
Tatarów droga przypadła prawoskrzydłowej grupie tworzonej przez
wojsko polskie.
Nocowała ona poprzednio na całkowicie zniszczonym przez Tatarów
obszarze między
miejscowościami Tulbing a Königstetten,
gdzie jak stwierdza anonimowy dowódca artylerii
„... jednego koła niespalonego w całym kraju nie widzieliśmy”.
Tu
dołączyła do nich część taborów, które wciąż jeszcze
przeprawiały się przez
Dunaj.”
„Resztę
dział, a właściwie działek 2-, 3- i 4- funtowych rozdzielono między
osiem
brygad piechoty przydzielając do każdej brygady po dwie armaty i wozy
amunicyjne. Upór Polaków sprawił, iż tylko oni zdołali
przeprawić całą swoją
artylerię przez Las Wiedeński, a część jej (wspomniane cięższe działa)
miała
wspierać wojska sprzymierzonych.”
str. 310
„„Poszliśmy
w imię Pańskie w nieprzebyte, jak się rozumowi ludzkiemu zdały dla
ciasności
dróg, kamieni i gęstych lasów, góry”. Przodem szła
piechota lewego skrzydła
ciągnąca swoje działa, za nią kawaleria. Oddziały polskie zaczęły się
wspinać w
kilku kolumnach ścieżkami na stromy masyw na północ od
wzgórza Tulbinberg (492
m). Po osiągnięciu go droga dalej okazała się wcale nie lepsza.”
„Pod
wieczór idące przodem brygady piechoty lewego skrzydła dotarły
wreszcie nad
wioskę Kirch- bach położoną w kotlinie: przebycie 5 km w linii prostej
od
Königstetten zabrało im cały dzień.”
str. 313
„W
tym czasie Polacy kontynuowali marsz w głąb Lasu Wiedeńskiego. Idąca
tym razem
przodem jazda, a za nią lewe skrzydło piechoty poszły śladem grupy
konnej
Sachsen-Lauenburga i z Kirchbach podążyły doliną Weidlingbach aż do
podnóża
Hermannskogel.”
str. 314
„Mimo zaskoczenia warunkami terenowymi król był dobrej myśli. Przenocowawszy [z 11/12.09.] przy piechocie z lewoskrzydłowych brygad, choć jak donosił „działa zmrużyć oka nie dały”, a hałas dochodził z bliskiego obozu tureckiego, przed świtem był już na nogach ...” [o 3. nad ranem pisał list do Marysieński].
str. 323
„Nocująca
na Saubergu jazda lewego skrzydła posuwała się lasami obok miejscowości
Neustift am Walde; jedna jej część kierowała się na wieś
Pötzleinsdorf, druga
zaś na wzgórza Michaelerberg i Schaf- berg.”
str. 324
„Po
dojściu do kotliny, w której leży
Pötzleinsdorf, Polacy stwierdzili, że jest ona opanowana przez
kilka tysięcy
janczarów.”
„Na
rozkaz króla dwie brygady piechoty wyparły
janczarów i oczyściły dolinę i stoki wzgórza Schaf- berg
zdobywając pozycje na
strumieniu Alsbach w szerokiej dolinie strumienia.”
W godzinach 1400 – 1600 w dniu bitwy, prawe skrzydło wojsk sprzymierzonych dowodzone bezpośrednio przez Jana III Sobieskiego, uformowane było następująco:
- lewa grupa dowodzona przez hetmana polnego M. Sieniawskiego,
-
centrum – król
-
prawa grupa dowodzona przez hetmana
wielkiego
koronnego St. Jabłonowskiego.
W zgrupowaniu hetmana M. Sieniawskiego, walczyły poprzednio wymienione 4 brygady piechoty. Na planie rozmieszczenia wojsk sprzymierzonych na podstawach wyjściowych przed rozpoczęciem rozstrzygającej bitwy, wyraźnie widać, że lewe skrzydło wojsk polskich dowodzone przez hetmana polnego, stanowiło w zasadzie centrum całego zgrupowania koalicji antytureckiej, zaś piechota polska miała na-przeciwko swoich stanowisk, nieco z lewej strony ogromny, otoczony wałem obóz turecki.
str. 334
„Widział
to Sobieski ze Schafbergu i wprawionym w wielu bitwach okiem wodza
spostrzegł,
iż sytuacja dojrzała do rozstrzygnięcia tego samego dnia, nie
następnego, jak
to początkowo planował licząc się z długotrwałym zdobywaniem
stoków Lasu
Wiedeńskiego. Do zmierzchu pozostawało jeszcze co najmniej
półtorej godziny
(zachód słońca pod Wiedniem następuje 12. września po godz.
18.); król obawiał
się widocznie, że napór wojsk Lotaryńczyka spowoduje wycofanie
się armii
tureckiej za Wiedenkę (Wienfluss), podjął więc decyzje uderzenia
całością
prawego skrzydła i centrum, aby zniszczyć przeciwnika. Wydał
natychmiast
rozkazy, dźwięk trąb zaś wprawił w ruch całą, ponad 20-tysięczną masę
kawalerii
polskiej i cesarsko – bawarskiej. Była to jedna z największych szarż w
historii.”
„Wyparta
przez impet uderzenia konnica turecka rzuciła się
ku swemu lewemu skrzydłu, a pułk królewski dopadł skraju
namiotów; tu zatrzymał
się, a król wysłał chorągiew królewicza Aleksandra w sam
środek obozu.”
„Jednocześnie
chorągwie Sieniawskiego i na lewo od nich
regimenty cesarskie, bawarskie i fran-końskie ks. Sachsen-Lauenberga
gnały w kierunku
Weinhaus. Na północ od tej miejscowości znajdował się wspomniany
Türkenschanz
ze stanowiskiem dowodzenia wielkiego wezyra. Uderzyła nań piechota
niemiecka,
na południową zaś część, jak się wydaje, brygady piesze lewego skrzydła
polskiego.”
str.
338
„Było
zapewne około godz. 18, kiedy tuż po ucieczce Kara Mustafy Sobieski
dojechał do
jego namiotów i wszedł do nich w towarzystwie przybocznych.
Król obawiał się,
by nieprzyjaciel nie zawrócił i nie zaskoczył zajętego
plądrowaniem wojska,
toteż wydał rozkazy pełnego pogotowia całej armii i zakazał żołnierzom
wstępu
do obozu, gdzie ponadto groziło niebezpieczeństwo ze strony
niedobitków tureckich.”
str. 342
„Wysłane
w pościgu oddziały przyniosły wiadomość, że rozbita armia turecka w
popłochu
cofa się do Györ, król zezwolił więc wojsku na wejście do
obozu i zabieranie
łupów. Podział zdobyczy, z której niewątpliwie największą
część wzięli Polacy,
stał się przedmiotem oskarżeń ze strony austriacko-niemieckiej.”
„Jest
prawdopodobne, iż mimo wyraźnego zakazu króla znaleźli się
żołnierze, którzy
już w nocy po bitwie udali się do obozu na rabunek.”
„Jednakże
właściwe opróżnianie obozu rozpoczęto
dopiero 13 września.”
Dla zobrazowania przebiegu wypadków, które miały miejsce w przeciągu kilkunastu godzin po zakończeniu bitwy, czyli od zmierzchu dnia 12. września, przytaczam jeszcze poniższe wyjątki zawarte w niżej wymienionych opracowaniach.
Wypis z książki Leszka Podhoreckiego pt. „Wiedeń
1683”
:
„Szybko
zapadające ciemności przerwały niebawem walkę. Ponieważ Jan III
Sobieski nie
miał jeszcze rozeznania w rozmiarach zwycięstwa i obawiał się powrotu
rozgromionych Turków, rozkazał przeto zachować czujność przez
całą noc i nie
pozwolił zająć całego obozu, by nie dopuścić do rabunku, prowadzącego
zawsze do
upadku dyscypliny.
Wojska
sojuszników wykazały przy tym niezwykłą, jak na XVII- wieczne
stosunki,
karność, podziwianą nawet przez samych Turków. „Poczynali zaś
sobie giaurzy z
taką roztropnością – pisał Dżebedżi Hasan Esivi – że zupełnie nie
naruszyli
swego ordynku ani się też nie brali do grabieży, a tylko szli jak
mrówki i
prażyli z armat i muszkietów (przy końcu bitwy – L.P.).
Źle by było, gdyby się nie poruszali z taką
oględnością ... Noc tę aż do czasu po wschodzie słońca spędziła ich
jazda na
koniach, a piechota przestała na nogach.”
Relację
turecką potwierdził gen. Kątski: „Ludzie nocowali po walce za obozem w
pięknym
porządku” – pisał.
„W
poniedziałek 13 września o świcie ogromny huk wstrząsnął powietrzem,
podrywając
na nogi całe wojsko. Rychło okazało się, że to „hultaj jakiś zapalił
prochy
tureckie, których srogi tabor stał na majdanie”. Gdy okazało
się, że Turcy
uciekli już daleko, wszyscy rzucili się na rabunek zdobytego obozu. Do
zwycięskich żołnierzy dołączyli mieszkańcy Wiednia i okolicznych
miejscowości,
pragnący nagrodzić sobie długie dni ciężkich przeżyć w czasie
oblężenia, głodu,
chorób, a często i utraty całego mienia. Upadła wszelka
dyscyplina, a
dotychczasowi sprzymierzeńcy, wybawcy i wybawieni, wszczęli ze sobą
bójki o zdobycz,
nie wahając się nieraz użyć nawet i broni. „Niejeden został panem” –
pisał
potem król o rezultatach rabunku obozu tureckiego, mimo że wielu
żołnierzy,
często z lekkomyślności, a czeladź z obawy, by jej nie zabrano
zdobyczy, posprzedawało
za bezcen mnóstwo kosztowności kupcom Wiedeńskim.”
Warto również przytoczyć raport nieznanego autora austriackiego, opracowany przez Konrada Zawadzkiego i wydany w Warszawie w 1983. p.t.:
„DIARIUSZ CAŁEGO OBLĘŻENIA WIEDEŃSKIEGO
OD TURKÓW
I WYBAWIENIE PRZEZ WOJSKA CHRZEŚCIJAŃSKIE 1683”
„Skoro bowiem postrzegł wezyr, że jego potęga
słabieje, kazał swoim znaczniejszym do obozu na odwrót, a
tymczasem dał
ordynans, aby z dział wetowano, ale za nastąpieniem naszym i puszkarze
uciekać
poczęli. Zostawił tedy nieprzyjaciel wszystkie działa, namioty,
prowianty,
municyją i wielkie skarby w pieniądzach, perłach, klejnotach, drogich
kamieniach, z których kilka milionów Polak zabrał (jako ten , który najpierw obóz
nieprzyjacielski dzielnym męstwem otrzymał). Wojsk niemieckich było 80 000
[ polskich 14 000 ]
a żaden bez znacznych łupów nie odjechał,
których inni dla niedostatku wozów odstąpić musieli.”
Jana Chryzostoma Paska pod Wiedniem nie było, jego relacja jest, więc z drugiej ręki, dlatego z pewnością nieco ubarwiona, ale że oddaje krążące po kraju opowieści o wiktorii wiedeńskiej, zdobytych łupach, a przede wszystkim spisana jest przepiękną staropolszczyzną, uważam za celowe przytoczenie z niej wyjątków odnoszących się do chwili załamania obrony tureckiej i opisu ich obozu {„PAMIĘTNIKI” wydane przez PIW w 1989.}:
str. 234/235
„Zaraz
jak
piłką rzucił poszli Tatarowie; Turcy też poczęli słabieć, a potem w
nogi.
Dopieroż ich przerzynać, siec, gonić. Z miasta też obleżeńcy widząc, że
już
uciekają, wypadli na owych, co u szturmu byli, nuż ich kosić. Ległoż to
tedy
pogaństwo mostem; żywcem to gnano stadami do Wiednia, żeby naprawiali
za pokutę
te dziury, co je w murach i w wałach porobili.
Armaty
zostały wszystkie, obóz został ze wszystkimi bogactwami. Złota,
koni,
wielbłądów, bawołów, bydeł, owiec stadami koło obozu
pełno.
Onych
namiotów ślicznych, bogatych, onych sepetów z
różnymi specyjałami ad munditiem
[przypis: ku ochędóstwu], nawet
piniędzy nie dostarczyli pobrać, bo tego po wszystkich namiotach
zastawano dosyć.
Wezyrskie namioty tak wielkie, jako jest cała Warszawa w swojej
cyrkumferenyjej
[przypis: Pasek ma na myśli zapewne samo Stare Miasto otoczone murami],
na
króla naszego ubieżano ze wszystkimi dostatkami; nawet worki
talerów wielkimi
na ziemi leżały stosami; dywanami złotymi, srebrnymi ziemia usłana;
łóżko z
pościelą kilkadziesiąt tysięcy talerów szacowano.
Stały drugie namioty i tydzień, i dwie
niedzieli, bo
tego i przebrać nie możono. Nasi też Polacy, co tego byli nabrali, to
znowu jak
kazano iść do Węgier, powyrzucali z wozów albo lada gdzie na
przeprawie, gdy
konie uwięzły w błocie, to podesłał pod konie ów namiot,
który był wart tysiąca
i drugiego, żeby prędzej wóz wyciągnęły.
Miła
tedy i ochotna kożdemu ma być
wojna na Turczyna , nie żal i skóry szczerze nadstawić, kiedy
wiem, że
zwyciężywszy będzie za co plasterek kupić i czym ranę zawinąć.
Koniom także u nich wielka jest wygoda,
bo nie spluszczeje, bo też nie pod niebem, ale pod namiotem sucho i
pięknie
stoi; chodzą, nakrywają, dery ciepłe, prześcieradła jedwabiami i złotem
szyte.
Zgoła, w co tylko tkniesz, to wszystko specyjał. Słusznieć kożdemu
trzeba mieć
ochotę do wojny przeciwko Turczynowi, bo się tym i Bogu przysłużysz, z
nieprzyjacielem
Jego wojując. A już też to naród jest delikacki, nie tak
pracowity, jak
przedtem bywał.”
Z opisu bitwy wynika, że piechota polska w tym oczywiście i regiment Dennemarka, po nadzwyczaj znojnym przejściu przez Las Wiedeński, połączonym z przeciągnięciem artylerii, oczyszczeniu stoków wzgórza Schafberg i bitwie stoczonej z janczarami w szerokiej dolinie strumienia Alsbach, rozstąpiła się na okoliczne stoki wzniesień, robiąc miejsce dla całej jazdy sił sprzymierzonych zajmującej na tej równinie pozycje wyjściowe do decydującego ataku. Z pewnością w pierwszej linii stanęły chorągwie husarii polskiej, wprawione w przełamywaniu szyków wojsk muzułmańskich. Potwierdza to pamiętnikarz turecki Dżebedżi Hasan Esiri {„KARA MUSTAFA POD WIEDNIEM”; Wydawnictwo Literackie Kraków, 1973} pisząc (str. 226):
„Gdy nieco odpoczęto, wówczas spoza góry, z
lasku naprzeciwko lewego skrzydła wojsk muzułmańskich, ukazało się
około trzech
tysięcy pancernej jazdy polskiej – wszyscy z czerwono-białymi
proporczykami.
Jadąc stępa zajęli oni miejsce na samym przedzie wszystkich
szyków.”
Niespotykana w dziejach Europy szarża 20 000. masy kawalerii ruszyła jak gdyby szeroką aleją pomiędzy oddziałami piechoty, stopniując pęd koni od kłusa, poprzez galop, aby na chwilę przed zwarciem przejść w cwał, osiągając maksymalny impet uderzenia.
Walcząca w pierwszych rzędach husaria, spełniająca wówczas rolę dzisiejszej broni pancernej przełamującej szyki wroga, z uwagi na swój specyficzny sposób walki, musiała wyprzedzić i otworzyć drogę dużo cięższej i wolniejszej od husarii, rajtarii oraz pozostałej jeździe, zostawiając wykończenie ocalałych w pierwszym uderzeniu formacji tureckich, lekkiej jeździe z dragonią na czele.
Za atakującą jazdą postępowała scalona na powrót piechota, rozprawiając się z tymi niedobitkami tureckimi, którzy wynieśli cało głowę z ataku jazdy.
Na
rozkaz
króla Jana III. - naczelnego dowódcy sojuszniczych wojsk,
po rozgromieniu i
ucieczce Turków wszystkie oddziały zatrzymały się już o zmroku,
przed obozem
tureckim i z bronią u nogi, w nadzwyczajnym ordynku przestały
Nie można jednak wykluczyć, że wśród tych nielicznych, którzy rozkazu króla nie posłuchali i już w nocy wdarli się do obozu tureckiego na rabunek, byli również i jego podwładni, a może i słudzy.
Jakakolwiek jednak sytuacja miała w rzeczywistości miejsce, następny poranek musiał mu przynieść pokaźny łup, którego wyekspediowanie do domu nastręczyło jednak olbrzymie trudności.
Obecnie nie ma oczywiście żadnych możliwości, aby odtworzyć jego ówczesne zamysły finansowe i postępowanie ze zdobyczą. Niewykluczone, że w rabunku ograniczał się głównie do pieniędzy i kosztowności, zaś zagarnięte drogocenne wyposażenie spieniężył kupcom wiedeńskim, aby nie obciążać swoich bagaży. Z całą jednak pewnością – związany umową – musiał pozostać z oddziałem i z nim odbywał dalszy ciąg operacji wojennych. Wysłanie do domu części zdobyczy poprzez podwładnych nie wchodziło w rachubę, zarówno z uwagi na wojenne, niespokojne czasy i związane z tym obawy rabunku, jak i daleką drogę przez obce kraje dzielące Wiedeń od jego domu. Niewątpliwie liczyło się też ograniczone zaufanie do podwładnej służby.
Regiment Dennemarka wraz z resztą wojsk wyruszył w dniu 19. września w kierunku Bratysławy dochodząc tam dnia następnego, zaś 2. października oddziały armii sprzymierzonej dotarły do Komarna, oczekując na postoju na dołączenie rozciągniętych w pochodzie taborów i piechoty. 07. października doszło do pierwszej, przegranej bitwy pod Parkanami, w której spóźniona piechota udziału nie brała, docierając na pole bitwy dopiero po jej stoczeniu. Natomiast w drugiej, wygranej przez wojska sprzymierzone bitwie, stoczonej również koło tej miejscowości w dniu 09. października, piechota z polecenia króla liczącego się z gwałtownymi atakami konnicy tureckiej oszańcowała się dużą liczbą kozłów hiszpańskich i wniosła znaczący wkład w osiągnięte w tym dniu zwycięstwo.
Wojska polskie wyruszyły 31. października z obozu pod Parkanami i skierowały się ku Koszycom, a stamtąd dalej na północ w stronę granicy polskiej. Po drodze wojska te zaatakowały miasto i turecką twierdzę Szecseny i przy wydatnym współudziale piechoty polskiej doprowadziły do kapitulacji załogi tureckiej. Z kolei w dniu 07. grudnia zdobyto Sabinów [Szeben] niedaleko Preszowa, gdzie pozostawiono dużą załogę, a król z resztą oddziałów wyruszył w kierunku Rzeczypospolitej. Według Polskiego Słownika Biograficznego koniec kampanii 1683. roku zastał Jana Dennemarka „na praesidium” tej fortecy, z czego należy wnioskować, że w skład załogi weszły wszystkie regimenty zaliczone do jego zgrupowania, a na pewno jego własny dowodzony przez Jana Wiganda. Jan Dennemark w 1684. roku zmarł.
W pozycji 20. „Wykazu jednostek regularnego wojska koronnego i ich stanu liczebnego w okresie 1.05.1683 do 31.1.1690 r.” zamieszczonego w opracowaniu J. Wimmera pt. „MATERIAŁY DO ZAGADNIENIA ORGANIZACJI ARMII KORONNEJ W LATACH 1683 – 1689”, {Wojskowy Instytut Historyczny: Studia i Materiały do historii wojskowości”, Tom VIII., zeszyt 1} figuruje „regiment gen.-majora Jana Dennemarka pod d-twem płk. Sackena; od 1.5.1684 regiment księcia kurlandzkiego Ferdynanda Kettlera, od 1.2.1685 złączony z regimentem Eliasza Łąckiego.” Według autora opracowania, regiment ten do chwili połączenia z oddziałem E. Łąckiego uczestniczył we wszystkich toczonych w tym czasie kampaniach wojennych jako samodzielny oddział. Jednak losy piechoty w latach następujących po odsieczy wiedeńskiej nie były wesołe. Jak pisze autor dalej:
„W
nowym
etacie 1685 r. widzimy już tylko 33 jednostki, zwinięto bowiem dwie
frejkompanie (Wapowskiego i drugą stanowiącą załogę Berdyczowa),
złączono dwa
regimenty generałów Dennemarka i Łąckiego w jeden silny (840
porcji), którego szefostwo objął ks. Kurlandzki
Ferdynand Kettler.
Przez
cały
omawiany okres piechota typu niemieckiego liczy około 11 – 12 tysięcy
porcji.
Wyjątek stanowi IV kwartał 1686 r., w którym za niestawienie się
na wyprawę nie
wypłacono żołdu 4 regimentom. Jest ona w tym czasie rozlokowana
przeważnie na
terenach pogranicznych stanowiąc załogi twierdz polskich, a
później i zdobytych
mołdawskich.
W
wyprawach
bierze udział rzadko (w większej liczbie tylko w 1683 r. – wtedy
poniosła
znaczne straty dochodzące do 1100 ludzi – oraz w 1685) i trzeba
stwierdzić, że
jest wykorzystywana nie najlepiej.
Jej
głównym
zadaniem winno było być odzyskanie Kamieńca Podolskiego, do tego celu
jednak musiała
mieć zapewnione wsparcie silnej artylerii, na którą stale
brakowało pieniędzy.
Piechota
typu niemieckiego cierpi w omawianym okresie największy niedostatek,
chodzi
głodna i obdarta. Pusty skarb zalega z wypłatą należnego żołdu, a
piechurzy
stacjonujący w zamkach pogranicznych nie mają możliwości wyegzekwowania
choć
części należnych sum drogą „płukania” majątków państwowych,
które uprawiają
jednostki jazdy.
Podobnie jak inne formacje, piechota podlega zmianom organizacyjnym, związanym najczęściej ze śmiercią szefa jednostki. Wtedy szefostwo regimentu obejmuje inna osoba lub jest on dzielony i przyłączany do innych jednostek. Zaległy żołd rzadko napływa wówczas do rąk żołnierzy.”
Na temat losów Jana Wiganda w okresie następnych kilku lat po bitwie wiedeńskiej można jedynie snuć przypuszczenia, nieznane są, bowiem żadne fakty z tego okresu jego życia. Uzasadnione będzie przypuszczenie o jego udziale w bitwie pod Parkanami i dalszej kampanii roku 1683. zakończonej okupacją zdobytej twierdzy Sabinów, której załogą na przełomie roku został dowodzony przez niego regiment. Można również przypuszczać, że jeszcze w początkach 1684. roku, po załatwieniu spraw związanych z zakwaterowaniem żołnierzy oraz uporządkowaniem ich służb i wart w chronionej fortecy, dostał urlop i zjechał do domu, aby ewentualnie powrócić do oddziału „przed pierwszymi trawami”, których pojawienie się umożliwiało dopiero kontynuowanie dalszych działań wojennych.
Czy w rzeczywistości wrócił do jednostki i później brał udział w kampaniach lat 1684. – 1686. jest sprawą otwartą, choć wobec szczupłości źródeł, wątpliwą do potwierdzenia. Można przypuszczać, że jako nie bogaty, poczuwający się do obowiązków wobec nowo założonej rodziny, a więc żądny zdobyczy i zasług, zawodowy wojskowy w kwiecie wieku i pełni sił, uważał to za jedyny właściwy sposób postępowania. Jest też bardzo prawdopodobne, że kontrakt podpisany na dowodzenie regimentem, wiązał go zgodnie z uchwałą sejmową o poszerzonej liczebności wojska, do dnia 31. 01. 1685. Marian Kukiel w swej książce „Skład narodowy i społeczny wojsk koronnych za Sobieskiego” pisze:
„Wbrew
takim poglądom Sobieskiego, „gruby Rusin i Mazur” wypełniał szeregi
wszystkich
regimentów, gdzie jako „czyniono z niego Niemca”; upowszechniała
się zresztą
komenda polska; to na przykład pewne, że po polsku „munstrowany” był
regiment
pieszy generała artylerii koronnej. A było więcej takich, w
których o
„munstrze” po niemiecku pomyśleć było trudno. Wynika to ze składu
starszyzny wojskowej.
Dużo tam jeszcze co prawda nazwisk obcych. Są na czele
regimentów i jako
oficerowie sztabowi liczni Niemcy z pochodzenia, jak ... [55
nazwisk, wśród
których figuruje Sacken] ... i
wielu
innych. Tylko że to już w znacznej części szlachta polska,
niektórzy nawet
obdarzeni urzędami i starostwami, inni na drodze do nobilitacji lub
indygenatów, a prawie wszystko, o ile jeszcze nie spolszczało,
jest w stanie
szybkiej gruntownej polonizacji.”
Można również domniemywać, że na tym etapie swoich związków z Rzeczypospolitą, Jan Wigand podjął już decyzję o uzyskaniu polskiego indygenatu i postanowił wypełnić konieczne warunki określone w konstytucjach sejmowych. Zasady te omówione zostały wyczerpująco w pracy Zygmunta Wdowiszewskiego pt. „REGESTY PRZYWILEJÓW INDYGENATU W POLSCE (1519 – 1793)” wydanej w Buenos Aires – Paryżu w 1971., z której przytaczam wyjątki ze stron 12. – 14.:
Instytucja prawa szlachectwa, na zasadzie
której
cudzoziemiec szlacheckiego pochodzenia stawał się szlachcicem polskim,
nazywa
się indygenatem.”
„Wyraz indygena oznacza krajowca, rodowitego,
swojskiego, tubylca. Celem niniejszej publikacji jest ukazanie w formie
regestów danych zaczerpniętych z przywilejów: kto, kiedy
i za jakie zasługi
otrzymał indygenat. Nie zawsze to jest określone dokładnie w
źródłach.”
„Od czasów wolnej elekcji w ustawach
wyrażone są pewne
warunki do otrzymania indygenatu. W szczególności były one
następujące:
1.
Kandydat
musiał wykazać zasługi swoje dla kraju (VL
IV., 11).
2.
Powinien
był udowodnić swoje szlachectwo w kraju swym
rodowitym (VL IV., 11).
3.
Uzyskując
indygenat musiał wykonać przysięgę wierności
królowi i Rzeczypospolitej osobiście na sejmie wobec senatu i
izby poselskiej
(VL II., 1239, IV., 870,871)
4.
Powinien
był w przeciągu czasu aż do następnego sejmu
postarać się o nabycie posiadłości ziemskiej (VL IV., 870,871, V., 133,
VIII.,
293).
5.
Czasem
dodawano warunek, że indygenowany ma swą stałą
siedzibę przenieść do kraju i zarazem wyznacza termin przeniesienia się
(VL
III., 827, IV., 384, 385).
6.
W
drugiej połowie XVII w. poczęto przydawać warunek,
aby indygenowany był wyznania rzymsko katolickiego (VL IV., 870, V.,
129, 133,
673, 730, 731).
{VL – Volumina
legum. T. 1 – 10. [1-8:]
Petersburg 1859-60 [9:]
Kraków
1889, [10:] Poznań 1952.)
Konstytucje sejmowe nakazywały, że chcący
uzyskać
indygenat musiał na sejmikach po województwach u szlachty o to
się starać,
przez posłów na sejmie być zalecanym, a w wojsku przez
hetmanów. Bez pozwolenia
stanów obojga narodów na sejmie dyplomy
indygenatów z kancelarii koronnej czy
litewskiej pod nieważnością nie mogły być wydawane.”
Ze spełnieniem warunku nr 2. nie miał Jan Wigand problemów, warunek nr 6. spełnił w dniu ślubu, nad wypełnienie kryterium wymienionego w p. 1. trudził się biorąc udział w kolejnych działaniach wojennych musiał, więc przystąpić do zrealizowania warunków określonych w punktach 4. i 5.
Z kolei wyczerpujący wykaz prerogatyw wynikających z tytułu szlachectwa w Rzeczypospolitej zawarty jest w książce pt. „HISTORYA PRAWA POLSKIEGO” autorstwa Jana Wincentego Bandtkie Stężyńskiego wydanej w Warszawie, w Drukarni Banku Polskiego w 1850. roku. Ilustruje ona opłacalność należenia do – prawie hermetycznej od drugiej połowy XVII. wieku - warstwy szlacheckiej w Polsce, której stanowe przywileje należały do wyjątkowych w Europie, zawarowując szlachcicowi praktycznie nietykalność osobistą i eksterytorialność jego dóbr ziemskich.
Kolejne lata spędził, więc z pewnością na przemiennym doglądaniu majątku i rodziny oraz udziałach w toczonych przez Rzeczypospolitą wojnach. Na podstawie wzmianek w opracowaniach historii okręgu Wałcza dotyczących lat dziewięćdziesiątych XVII. i pierwszej ćwierci XVIII. wieku można stwierdzić, że związał się znacząco z zakonem jezuitów wałeckich, którzy wówczas przeżywali okres swojej świetności i działali w tym rejonie nadzwyczaj aktywnie. Niewykluczone, że jako świeżo ochrzczony neofita, a jednocześnie starający się o uznanie okolicznej szlachty kandydat do indygenatu, z wewnętrznego przekonania lub tylko świadomej premedytacji, okazywał szczególną gorliwość wyznaniową przejawiającą się w hojności na rzecz kościoła i najbardziej wówczas wpływowej jego części – zakonu jezuitów.
Najbliższa czasowo z tych wzmianek dotyczy prawdopodobnie Jana Wiganda i zawarta jest w tomie X. „Słownika Geograficznego Królestwa Polskiego”, a odnosi się do wyposażenia przez Jana Osten – Sacken w ostatnim dziesięcioleciu XVII. wieku szpitala dla 5. ubogich przy jezuickim kościele w Skrzatuszu (miejscowość określana również jako Skrzetusz, leży pomiędzy Piłą a Wałczem). Na temat tej miejscowości i jej roli w okręgu wałeckim pisze następująco J. Pulsakowski w artykule „Z dziejów Kolegium Jezuickiego w Wałczu w XVII. i XVIII. wieku” zamieszczonym w „Koszalińskich Studiach i Materiałach” nr 2/1974.:
„Przychylność
średniej i drobnej szlachty oraz rzesz chłopskich pozyskiwali jezuici
za pomocą
misji religijnych, szkół parafialnych, bractw kościelnych,
dorocznych
pielgrzymek do Skrzatusza, który był znanym na Ziemi Wałeckiej
miejscem,
słynącym z cudownej figury Piety skrzetuskiej oraz z przedstawień
szkolnego
teatru, czy wreszcie bezkompromisową walką z żywiołem niemieckim
wyznania protestanckiego.”
Natomiast na temat istniejących w owych czasach instytucji szpitali pisze z kolei w swej wymienionej uprzednio książce Jan Bystroń w tomie I. na str. 439:
„Szpitali
było dużo, bardzo dużo; odnosimy wrażenie, czytając w dawnych aktach
liczne o
nich wiadomości, że było ich więcej niż szkół.
Oczywiście, nie były to szpitale w
dzisiejszym tego
słowa znaczeniu; inne były intencje ich organizatorów, inną
spełniały one niż
dziś funkcję. Podstawą ideową dawnego szpitalnictwa było miłosierdzie
chrześcijańskie; nędzarz winien być otoczony opieką, odziany i
nakarmiony. Res
sacra miser, oto było hasło szpitali; zajmują się one raczej opieką nad
bezdomnymi aniżeli leczeniem chorych.
Zresztą sama nazwa szpitala, z łacińskiego
hospitalis,
oznacza pierwotnie dom gościnny. Szpitale średniowieczne były
przytułkami,
które miłosierni ludzie fundowali dla znajdujących się w drodze,
zwłaszcza
pielgrzymów, a także dla bezdomnych nędzarzy, dla opuszczonych
dzieci, dla
kobiet ciężarnych, wreszcie dla chorych, którzy nie mieli
domowej opieki;
tworzyły się zakony, których celem było utrzymywanie takich
schronisk, jak
choćby joannici (Hospitaliers de St. Jean). Opiekunowie takich
przytułków mogli
także nieść pomoc lekarską chorym, ale nie było to ich głównym
celem; przy tych
szpitalach nie było najczęściej lekarzy, jedynie w razie potrzeby, o
ile
fundusze zakładu na to starczały, wzywano pomocy cyrulika. Taki stan
przetrwał
wieki.
Jako
dzieło
miłosierdzia chrześcijańskiego szpital był instytucją związaną ściśle z
kościołem. W wielu wypadkach samo powstanie szpitala jest zasługą
czynników
religijnych, najczęściej klasztorów, ale nawet tam, gdzie
inicjatywa prywatna
jednostki lub też publiczna (np. miasta) doprowadza do organizacji
szpitala,
buduje się go przy kościele lub klasztorze i oddaje pod zarząd
proboszczowi czy
zakonowi. Szpital łączy się z budynkiem kościelnym; bardzo często
zabudowania
szpitalne przytykają do kościoła, czasem nawet wchodzi się do szpitala
przez
kościół; asystowanie przy nabożeństwach i spełnianie praktyk
religijnych jest
jednym z istotnych zajęć, a nawet obowiązków pensjonarzy
szpitalnych.
Jeżeli,
co
czasem się zdarzało, byli oni oporni i nie chcieli spełniać
obowiązków
religijnych, przymuszano ich do tego groźbą kary lub usunięcia ze
szpitala.
Wyraźnie postanawia np. dekret biskupa Zadzika z r. 1638: „gdzie by się
w tej
mierze uporny który w tym znalazł, aby umknięciem porcjej był
karany, gdyż taki
niewdzięcznik dobrodziejstwa boskiego niegodzien zażywać chleba
szpitalnego.”
Zarządcą
szpitala był ksiądz, „pater”, czyli „hospitalarius”; od niego zależało
przyjęcie do zakładu, on prowadził rejestry chorych, chrzcił
podrzutków czy
dzieci w szpitalu urodzone, grzebał zmarłych na cmentarzu szpitalnym,
który
mieścił się tu przy kościele, wreszcie pilnował, aby starsze dzieci
korzystały
z nauki szkolnej, o ile przy szpitalu była szkoła.”
Dane o tym szpitalu zamieszczane w poszczególnych opracowaniach różnią się praktycznie we wszystkich istotnych szczegółach. „Słownik” podaje jako jego budowniczego Konstantego Brezę, woje-wodę poznańskiego (był nim w latach 1692. – 1698.), zaś Jana Osten – Sacken, jako fundatora jego wyposażenia. Z. Boras – R.Walczak – A. Wędzki w opracowaniu pt. „Historia Powiatu Wałeckiego w zarysie” wyd. w 1961. w Poznaniu podają, że szpital ten został zbudowany w 1702. przez Rafała Leszczyńskiego, ojca króla Stanisława i nie wspominają w ogóle o jego wyposażeniu. Natomiast Józef Łuka-szewicz w tomie I. książki pt. „Krótki opis historyczny kościołów parochialnych, kościółków, kaplic, klasztorów, szkółek parochialnych, szpitali i innych zakładów dobroczynnych w dawnej Diecezyji Poznańskiej” wydanej w Poznaniu w 1858. pisze na stronie 198.:
„Szpital.
Wizyta Kierskiego z roku 1738 mówi o szpitalu w Skrzetuszu:
„Znajduje się
tu szpital przez niegdy Jaśnie Wielmożnego Brezę, wojewodę
poznańskiego, na
pięciu ubogich wystawiony, a przez niegdy urodzonego Jana de Osten
uposażony”.
Ten Jan Osten żył w pierwszej połowie 18. wieku i był później
Jezuitą, w Wałczu
i indziej mieszkając. Uposażył szpital skrzetuski tysiącem złotych
polskich w
roku 1716.”
Zacytowanie przez autora fragmentu sprawozdania z wizyty biskupa sufragana poznańskiego Józefa Kierskiego z 1738. jednoznacznie poświadcza Konstantego Brezę jako fundatora szpitala, potwierdzając datę jego budowy na ostatnią dekadę XVII. wieku, natomiast autor myląc Jana Wiganda z jego synem, jezuitą Kazimierzem Janem, pośrednio identyfikuje również osobę fundatora wyposażenia.
Jest to o tyle istotne, że w omawianym okresie z terenem Wałcza według „Tek Dworzaczka” miały związek, co najmniej dwie osoby o imieniu Jan i nazwisku w wersji Sakkin-Osten. Był nim oprócz Jana Wiganda, drugi Jan opisany w rozdziale „Kłopotliwi Ostenowie”, brat Krystyny Miaskowskiej de domo Osten, żonaty z Anną Naramowską, właściciel dóbr Rozberk [prawdopodobnie chodzi o miejscowość Rohrbeck, dzisiejsze Kolki niedaleko Choszczna w województwie zachodniopomorskim].
Ten to drugi Jan według „HISTORIA RESIDENTIAE WALCENSIS SOCIETATIS JESU ab An-no Domini 1618 avo”, wyd. 1967 BÖHLAU VERLAG KÖLN GRAZ, str. 187, był również dobroczyńcą wałeckich jezuitów i po swej śmierci w dniu 25. maja 1717. został pochowany w ich - dzisiaj już nieistniejącym kościele.
Prawdopodobnie jednak to właśnie Jan Wigand wyposażył szpital po zakończeniu jego budowy, natomiast późniejsza, z 1716. roku darowizna w kwocie 1.000. złotych mogła pochodzić zarówno od jednego jak i drugiego Jana. Można też przypuszczać, że współudział w fundacji był doskonałą okazją do poznania wojewody Brezy i za jego pośrednictwem właścicieli okolicznych dóbr w okręgu wałeckim. Bowiem brandenburski szlachcic, mimo zasług wojennych dla Rzeczypospolitej, był wyłącznie jednym z wielu ubiegających się o przychylność wielkopolskich magnatów, jednak protegowany wojewody zasługiwał na baczniejszą uwagę. Po polskiej stronie granicznej Gwdy, ziemia należała do kilku wielkich właścicieli, wśród których najznaczniejszymi posiadłościami władali Działyńscy, Sułkowscy, Goetzendorf-Grabowscy i Potuliccy.
Jeszcze przed czterdziestu pięciu laty należeli do nich również Grudzińscy, o których opracowanie zbiorowe, pt. „KRAJNA I NAKŁO”, wydane w 1926. roku, (patrz: „Materiały” – „Krajna”) pisze:
„Na
ogół biorąc Krajna posiadała w latach 1466 do 1771
bardzo zamożnych ludzi, ale też niewątpliwie ogromnie dużo biedy. W
powiecie
nakielskim zamieszkała rodzina Grudzińskich herbu Grzymała, mogła około
1653
roku poszczycić się tem, że oprócz innych majątków
dziedziczyli na Krajnie
klucze: Złotów, Krajenkę, Łobżenicę, Radownicę, Falmierowo,
Witosław i
Samostrzel. Szczególnie dobrym gospodarzem był Andrzej Karol
Grudziński, który
posiadał 8 miast i 736 wsi. On to zapisał do swego gospodarczego
notatnika
wiersz:
Kochane Falmierowo – kupiło mi Złotowo – a Złotowo
Łobżenicę. A za Łobżenicę – kupiłem Radownicę!
Stany
królestwa polskiego przelękły się do tego stopnia
fortuny Grudzińskich, że zabroniły osobną konstytucją sejmową nabywania
nowych
dóbr tejże rodzinie. Pod koniec siedemnastego stulecia część
kraińskich dóbr
Grudzińskim przynależnych dostała się w posiadanie Działyńskich herbu
Ogończyk,
którzy pozatem posiadali jeszcze dobra pakoskie,
kórnickie, wrzesińskie,
bnińskie i t.d.”
Nie byli to, co prawda magnaci równi majątkiem i megalomanią kresowym „książętom”, których pycha z odcieniem kabotyństwa śmieszyła brakiem wszelkiego umiaru, jak znany z anegdot historycznych Radziwiłł „Panie Kochanku”, czy wojewoda pomorski Łoś, który w dziedzicznym Narolu wystawił figurę w podzięce Panu Bogu za wyratowanie go od utopienia w rzece Tanwi, ozdabiając ją napisem o treści:
„Co pan panu uczynił, o tym tylko pan wi,
Że
tonącego wyrwał z nurtów rzeki Tanwi,
Za
grzeczność, że pan pana od śmierci wybawił,
Pan
panu na pamiątkę ten pomnik postawił.”
Byli
jednak na warunki europejskie posiadaczami znaczących
fortun, ulokowanych przede wszyst- kim w ziemi i nieruchomościach, a
nie
różnili się od kresowych „książąt” właściwie tylko jednym, a
mianowicie stałym
brakiem płynnej gotówki, której bezustannie potrzebowali.
W tym okresie na terenie Brandenburgii trwała próba sił pomiędzy elektorem, a stanem szlacheckim, w której spierano się pozornie o reformę podziału administracyjnego, ale w gruncie rzeczy o wymiar płaconych podatków. Problem ten omówiony został w sposób wyczerpujący w artykule Zygmunta Szultka pt. „Reformy podziału administracyjnego Brandenbursko-Pruskiej części Pomorza Zachodniego w drugiej połowie XVII i XVIII wieku” zamieszczonym w „ZAPISKACH HISTORYCZNYCH”, tom LXV, rok 2000, wydawanych przez Towarzystwo Naukowe w Toruniu, z którego wyjątek przytaczam:
„W
zakresie podziałów administracyjnych brandenburska część Pomorza
Zachodniego w
XVIII wiek wkroczyła jako wielobarwna mozaika o różnym kształcie
granic,
stosunków własnościowych, prawnych, społeczno-gospodarczych i
etniczno-językowych.
Ważne
było, że granice jednostek samorządowych często nie pokrywały się z
podatkowymi, te zaś z sądowymi czy kościelnymi. Ten ukształtowany przez
wieki
podział stwarzał rozliczne przeszkody w sprawnym zarządzaniu i
funkcjonowaniu
instytucji prawa publicznego, w tym państwowych, zwłaszcza że jednostki
samorządowe czy podatkowe mocno różniły się między sobą. Było to
też wyrazem
żywotności instytucji stanowych, siły stanowego partykularyzmu i
regionalizmu,
który – wprawdzie mocno osłabiony – ale ostatecznie zwyciężył w
walce z
państwem o kształt reformy podatkowo-administracyjnej w latach 1686 –
1690. Okolicznością
temu sprzyjającą była niewątpliwie śmierć Fryderyka Wilhelma. Jego
następca
Fryderyk III, cierpiący na chroniczny brak pieniędzy, wydatkowanych w
dużej
części na inne niż za panowania ojca cele, w zamian za żądane podatki
zrezygnował z reformy, której wdrożenie musiałoby doprowadzić do
konfrontacji
sił między nim i stanami. Fryderyk III oraz jego władze nie były do
tego
przygotowane.”
Decyzja o przeniesieniu się na teren Rzeczypospolitej, a w każdym bądź razie o opuszczeniu rodzinnego Ciosańca, została przez Jana Wiganda i Dorotę Zofię podjęta na przełomie lat 1696/1697, bowiem 5. sierpnia 1697. zawarli z pułkownikiem brandenburskim Ernestem Bogusławem Podewilsem kontrakt na sprzedaż dóbr Ciosaniec [Hasenfier] za kwotę 21.000 talarów brandenburskich, ustalając jednak jego realizację dopiero na rok 1699. {A.P. Poznań, akta grodzkie Wałcza, sygn. Gr. 44, k.153}.
Biorąc pod uwagę wszystkie uprzednio cytowane teksty, których siłą rzeczy wybiórczy dobór nie może być wzorcowo obiektywny, należy jednak sądzić, że Pomorze Zachodnie wcielone do Brandenburgii, a od 1701, stanowiące integralną część Królestwa Prus, nie było krajem szczęśliwości, a egzystencja szlachty w Królestwie Polskim, oglądana zza Gwdy mogła stanowić wystarczającą pokusę do przenosin.
W tym stanie rzeczy pobudki wyłącznie patriotyczno emocjonalne, o których pisze nasz przodek Kazimierz w swej „Historii” wydają się wobec realiów ekonomicznych, co najmniej naciągane. Tym bardziej, że po stronie pruskiej pozostawała cała najbliższa rodzina Jana Wiganda, z którą w wyniku przenosin nie zrywał, co prawda wszelkich kontaktów, jako że nie istniały wówczas międzypaństwowe granice w ich dzisiejszym charakterze, ale jak wykazał dalszy rozwój wypadków w miarę mijania kolejnych pokoleń kontakty te stawały się coraz słabsze, aż zanikły zupełnie, przede wszystkim ze względów narodowościowych.
Nie mniej należy zdać sobie sprawę, że decyzja o sprzedaży Ciosańca w Elektoracie Brandenburgii podjęta w sierpniu 1697. roku i zakup majątku ziemskiego w Królestwie Polskim sfinalizowany ostatecznie dopiero w 1719. były decyzjami podjętymi w oparciu o rzetelną kalkulację ekonomiczną, po głębokim namyśle uwzględniającym z pewnością wszelkie wynikające z nich następstwa oraz realia trwającej w międzyczasie wojny północnej, zaś sam proces zakupu klucza radawnickiego trwał przeszło 20 lat.
Na ten sam rok datowana jest również wiadomość podana w „Tekach Dworzaczka” {A.P. Poznań, sygn. Wałcz Gr.44, k.52)}, o układzie zawartym w dniu 03.04.1697. w Złotowie przez Jana Wiganda z bratem stryjecznym Kazimierzem Gerhardem de Osten – Sakin, brandenburskim starostą koszalińskim, w którym Jan Wigand za odstępne 22.500 złp. zatwierdza dyspozycje majątkowe dokonane przez swego krewnego w odniesieniu do części wsi Debrzno, Kappa i Bługowa [w późniejszym dokumencie wymieniona jest nazwa Błagowa i dodana miejscowość „Huta”] położonych na terenie powiatu nakielskiego.
Na podstawie tej informacji można przypuszczać, że dobra rodzinne za czasów przodków Jana Wiganda leżały po obu stronach granicy, a on sam względnie żona Dorota mieli jakieś prawa do wymienionych w tym dokumencie wsi z tytułu wcześniej dokonanych zapisów lub działów spadkowych.
Zresztą czynności prawne związane z wymienionymi wsiami miały swój ciąg dalszy w latach 1701 i 1703., gdyż dopiero na ten ostatni rok datowana jest ostateczna aprobata rezygnacji na rzecz Andrzeja Teodora Grabowskiego pisarza ziemi lęborskiej, wymienionych dóbr przez końcową spadkobierczynię, siostrę stryjeczną Jana Wiganda, Elżbietę Esterę żonę Franciszka Manteuffel Popielewskiego, za kwotę 34.200 złp. odstępnego {A.P. Poznań, sygn. Wałcz Gr.45, k.79v}.
W następnym roku Jan Wigand kontraktem z dnia 31.07.1698. zawartym na zamku w Krajence, nabył „wyderkafem” (niemieckie wyrażenie: „wieder kaufen” można przetłumaczyć jako „zwrotną sprzedaż”; z uwagi na obowiązujący w I. Rzeczypospolitej zakaz udzielania oprocentowanych pożyczek, taka sprzedaż, przy której procentem były zyski z otrzymanego w zastaw majątku, była prawnym wybiegiem w operacji zaciągania kredytu) od Jakuba Działyńskiego, wojewodzica (syna wojewody) kaliskiego za 190.000 złotych, położone w ówczesnym powiecie nakielskim następujące wsie: Radawnica, Górzna, Krzywa Wieś, Lędyczek Szlachecki, Grudna, Kamień i Nowy Dwór {A.P. Poznań, akta grodzkie Nakła, sygn. Gr. 77, k.379}; transakcja ta została potwierdzona dwa lata później aktem spisanym w dniu 01.09.1700. również w Krajence. Jak wcześniej wspomniano, w następnym roku – zgodnie z kontraktem sprzedaży z 1697. Jan Wigand z rodziną musieli opuścić - od trzech pokoleń zamieszkały przez jego przodków - Ciosaniec, aby przekazać go w ręce pułkownika Podewils’a (Pudewils’a). W okresie następnego roku mogli, więc przystosowywać nabyte dobra do swoich planów i przygotować się do przenosin zrealizowanych z pewnością w 1699., który to rok w związku z tym należy uznać za początek stałej obecności polskiej gałęzi rodu w Polsce.
Transakcja zakupu wyderkafem wymienionych dóbr była jednak bardziej złożona – prawdopodobnie od strony finansowo prawnej, bowiem równolegle w tym samym dniu i miejscu te same strony zawarły odrębny kontrakt zastawny, którego treść zamieszczona jest w tych samych aktach grodzkich Nakła, zaraz poniżej wyżej omówionego. Jego treść w swobodnym tłumaczeniu brzmi następująco:
„1698, czwartek po św. Annie [1698.07.31]
Jakub
Działyński i Jan Wigandus z Osten zwany Sakken zawierają między sobą
kontrakt
dotyczący zastawu dóbr – wsi Zalesie, Piecowa, Osówka i
Węgierce, położonych w
województwie kaliskim, powiecie nakielskim; oraz w sprawie
innych rzeczy i
warunków zawartych w tym kontrakcie, spisanym i wystawionym w
dniu 31 VII w
ratuszu w miasteczku Krajenka, a podpisanym ich własnymi rękami.
Wysokość
zastawu wynosi 190 tyś. florenów (złotych) polskich w monetach
srebrnych i jest
on gwarantowany wszystkimi dobrami i sumami posiadanymi przez strony.”
To właśnie pod tym dokumentem – o czym była już uprzednio mowa, nasz przodek podpisał się w wersji:
„Joannes
Wigandus de Osten dictus Sakken”.
Wymienione w tej ostatniej umowie wsie, położone są ok. 15. km na zachód od Złotowa, przy czym według Otto Goerk’ego, nabyta ostatecznie przez Jana Wiganda – między innymi wsiami – Górzna, wydzieliła się właśnie z części dzisiejszej wsi Piecewo, zwanej w dokumencie Piecowem.
Ten pozornie niezrozumiały kontrakt, wydaje się został zawarty wyłącznie jako gwarancja zabezpieczająca wpłaconą przez Jana Wiganda niebagatelną sumę, gwałtownie potrzebującemu gotówki Jakubowi Działyńskiemu, który musiał wówczas mieć chwilowe trudności w przekazaniu we władanie dóbr objętych zasadniczą umową. Można domniemywać, że termin dzierżawy sprzedanego wyderkafem klucza radawnickiego upływał po zbiorach i kończył się z ostatnim dniem sierpnia. Jest, to o tyle logiczna próba uzasadnienia tych z pozoru niezrozumiałych umów, że już w dniu 01. września tego samego roku nastąpiło zniesienie uczynionego zastawu; zostało to zapisane w tej samej księdze akt grodzkich na stronie 390v. Treść tego anulowania brzmi następująco:
„1698, św. Idziego [1698.09.01]
Działyński
i de Osten Sakken kwitują się wzajemnie z kontraktu zastawnego
dóbr – wsi
Zalesie, Piecowa, Osówki i Węgierc oraz z określonych rzeczy i
warunków
zawartych w tym kontakcie, podpisanym w dniu 31 VII w ratuszu
krajeńskim.
Dzięki dotrzymaniu warunków kontraktu, zapis o sumie zastawnej
zostaje
anulowany.”
Zakupione, więc ostatecznie przez Jana Wiganda ziemie ograniczone były: od zachodu rzeką Gwdą, która na tym odcinku stanowiła granicę państwową; od północy strumieniem Dobrzynka, od południa strumykiem o nazwie Smoła, płynącym poniżej wsi Górzna, a wypływającym z okolicznego jeziora i wpadającym do rzeki Gwdy; od wschodu zaś bliżej nieokreśloną linią biegnącą na wschód od miejscowości Krzywa Wieś, a łączącą punkt graniczny położony na południu po wschodniej stronie miejscowości Nowy Dwór ze strumieniem Dobrzynka na północy.
Z braku danych dla tego rejonu dotyczących powierzchni ziemi uprawnej w latach transakcji, można przyjąć orientacyjnie areał wymieniony przez P. Szafrańca w jego dysertacji doktorskiej pt. „Osadnictwo Historycznej Krajny w XVI – XVIII w. (1511 – 1772)” odnoszący się jednak do lat 1766. i 1773. Bez lasów, łąk i pastwisk zsumowane wielkości obszarów uprawnych wszystkich zakupionych wsi dają następujące liczby: dla roku 1766. – 109,5 łana, zaś dla roku 1773. – 106. łanów.
Obowiązujący na terenie województwa kaliskiego, do którego należał powiat nakielski, łan chełmiński liczył 16,8 hektarów, w związku, z czym można przyjąć, że Jan Wigand dysponował około 1800. współczesnych nam hektarów ziemi uprawnej. Rzecz oczywista, że w podanym obszarze zawarte są również oczynszowane grunty wiejskie, gdyż areał uprawny folwarków dworskich musiał być o wiele mniejszy.
Pośród
nabytych od Jakuba Działyńskiego dóbr, Radawnica była wsią
najludniejszą i
najpewniej stanowiła uprzednio – w okresie, gdy wchodziła w skład
dóbr
złotowskich - siedzibę zarządcy (dwornika) tego całego kupionego klucza
wiosek.
Jako miejsce przygraniczne, narażone na notowane w historii tego
pogranicza
napady rabunkowe Brandenburczyków, posiadała też z pewnością
wzmocniony
obronnie budynek dworski, o czym świadczą zachowane do dziś masywne,
sklepione
krzyżowo, bardzo solidnie zbudowane piwnice centralnej części
istniejącego pałacu,
które sprawiają wrażenie znacznie starszych od budowli z
pierwszej połowy
XVIII. wieku. Niewykluczone, więc, że Jan Wigand na ich bazie zbudował
względnie generalnie wyremontował istniejący budynek mieszkalny. Zarys
historii
Radawnicy i innych zakupionych wiosek zamieszczony jest w odrębnym
opracowaniu
zawartym w „Materiałach” i nosi tytuł „OPIS
ZESTAWIONYCH
ALFABETYCZNIE MIEJSCOWOŚCI ZWIĄZANYCH Z POLSKĄ LINIĄ RODU OSTEN”
W następnym 1699. roku, Jan Wigand wydzierżawił od starosty wałeckiego Władysława Radomic-kiego to starostwo, bowiem w roku 1701. dokonali wzajemnych rozliczeń, które zostały roborowane w aktach grodzkich Wałcza {A.P. w Poznaniu, sygn. Wałcz Gr. 45, k.8v,9v}.
„Polski Słownik Biograficzny”, tom XXIX. na stronach 728/729 w nocie dotyczącej Władysława Radomickiego herbu Kotwicz, żyjącego w latach ok. 1668. – 1737., kasztelana, a później wojewody poznańskiego, zdeklarowanego stronnika Augusta II Mocnego Sasa podaje, że starostwo wałeckie uzyskał on przed 1696. rokiem i dzierżył je – z krótką przerwą w okresie przewagi Stanisława Leszczyńskiego w 1707. roku – do roku 1717., kiedy scedował je na rzecz Henryka Goltza.
W tej sprawie literatura niemiecka podaje różne daty i tak:
·
dr. Fr. Schultz w pracy „Geschichte
des
Kreises Deutsch-Krone” wydanej w Wałczu w 1902. na str. 70. w
wykazie
starostów pisze – „1688 bis c. 1702 Johannes v.d. Osten”, zaś
na str.
184 – „1702. Starost von der Osten”,
·
B. Koerner, radca rządowy i członek
Urzędu
Heraldycznego w opracowaniu „Beiträge zur Stammkunde der
Geschlechter des
Deutsch-Kroner Landes” zamieszczonym w Sonderdruck aus der
Vierteljahrsschrift für Wappen= Siegel und Familienkunde,
zeszyt 1. z 1910.
roku, pisze: „1697 von Neuenhoff – Johann Joachim von Osten, 1703
Tenutarius
der Starost Dt.-Krone”,
·
z kolei dr. F.W.F. Schmitt w książce
„GESCHICHTE
DES DEUTSCH-CRONER KREISES” wydanej w Toruniu w 1867., na
stronie 177.
podając wykaz starostów wałeckich pisze: „1689 Opaliński
(1702 Tenutarius
des Starosten Johannes v.d. Osten)”.
Dane zamieszczone w niemieckich opracowaniach zostały przytoczone ze skrupulatności dokumentacyjnej, ale ich wiarygodność jest minimalna. W żadnym razie nie do zaakceptowania jest osoba Jana Wiganda – poddanego elektora brandenburskiego, jako mianowanego przez króla starostę wałeckiego, a także cofnięcie okresu dzierżawy tego starostwa aż do roku 1688., natomiast wobec częściowej zgodności rocznych danych niemieckich, potwierdzonych cytowaną dalej kroniką jezuitów wałeckich, należy przyjąć, że okres ten trwał co najmniej od 1699. do roku 1701.
Wszelkie wątpliwości w odniesieniu do okresu tej dzierżawy wyjaśnia tekst – uprzednio przywołanych dokumentów jej dotyczących, których streszczenie dokonane przez archiwistę, cytuję:
„Wałcz
Gr. 45, karta 8v
1701. poniedziałek po niedzieli palmowej [21.03.1701.]
Z tekstu wynika, że w poniedziałek po
niedzieli palmowej w 1701. roku Władysław Radomicki i Jan de Sakkin
Osten
stanęli przed Jakubem Miaskowkim, kasztelanicem krzywińskim i przed
aktami
grodzkimi wałeckimi i zeznali, że zawarli między sobą kontrakt
dzierżawy dóbr
starostwa wałeckiego i innych wsi należących do tego starostwa oraz
innych
rzeczy i warunków wyrażonych w tym kontrakcie, sporządzonego i
datowanego w
poniedziałek po niedzieli palmowej w Wałczu oraz podpisanego ich
własnymi rękami.
Zobowiązali się także do przestrzegania warunków tego kontraktu
pod zastawem
(kaucją) 24.000 florenów (złotych polskich). Sprawy sporne z tym
związane będą
rozstrzygane przed sądem grodzkim wałeckim.”
I drugi dokument sporządzony przez te same osoby, tego samego dnia i zamieszczony na stronie 9v:
„Wałcz
Gr. 45, strona 9v
1701. poniedziałek po niedzieli palmowej [21.03.1701.]
Przed
urzędem i aktami grodzkimi wałeckimi, Jan de Sakkin Osten zeznał, że
Władysław
Radomic-ki starosta wałecki zwrócił mu sumę 30.000
florenów (transakcja ta
została zapisana do ksiąg grodzkich wałeckich w poniedziałek po święcie
św.
Mateusza Apostoła w roku 1699.), wraz z prowizją, z których to
sum go kwituje i
czyni wolnym na zawsze.”
Wyczerpującego wyjaśnienia strony finansowej zawartego kontraktu dzierżawy dokonałby z pewnością historyk specjalizujący się w stosunkach gospodarczych owych czasów, nie mniej nie będzie chyba błędem, jeżeli przyjmie się za bezsporne zaciągnięcie w dniu 1699. przez Władysława Radomickiego u Jana Wiganda pożyczki w wysokości 24.000 tymfów pod zastaw starostwa wałeckiego i zwrot pożyczonej sumy wraz z odsetkami w kwocie 30.000 tymfów w dniu 21.03.1701. Wydaje się, że Jan Wigand zrobił na tej pożyczce dobry interes, bowiem oprócz odsetek otrzymanych od pożyczkobiorcy, w okresie trzyletniego zarządzania zastawionym starostwem osiągnął niewątpliwie dodatkowe, ale bliżej niesprecyzowane korzyści materialne.
Wracając do związków Jana Wiganda z jezuitami wałeckimi należy przytoczyć wzmiankę zawartą w wymienionej uprzednio książce. „HISORIA RESIDENTIAE WALCENSIS SOCIETATIS JESU ab Anno Domini 1618 avo” , w której na stronie 151. w tekście niemieckim będącym streszczeniem rozdziału 76. omawiającego wydarzenia roku 1699. znajduje się następująca informacja:
„Szlachetny
Jan Joachim von Osten-Sakin, dzierżawca
starostwa wałeckiego, odbywa w rezydencji ośmiodniowe rekolekcje.”
W
treści rozdziału pisanego w języku łacińskim zamieszczone
jest natomiast następujące rozwinięcie tematu:
„Wyjątkowy
dowód swej pobożności dał w czasie Wielkiego Postu
Szlachetny Pan Jan Joachim de Osten - Sakin, który w czasie
ośmiodniowych
rekolekcji spędził czas w naszej Rezydencji w towarzystwie [innych]
obcokrajowców
i miejscowych.”
Błędne
podanie imion nie zaprzecza identyfikacji Jana
Wiganda. W tych latach w sąsiedztwie Wałcza dokumenty potwierdzają, co
prawda
żyjących członków rodu o imionach Jan (uprzednio wymieniony) i
Joachim (teść
naszego protoplasty), ale nie wymieniają nikogo noszącego oba te
imiona, a tym
bardziej będącego jednocześnie dzierżawcą starostwa. W tym kontekście
osoba
Jana Wiganda, tenutariusza potwierdzonego dokumentami grodzkimi nie
budzi
zastrzeżeń. Przy czym należy zauważyć, że zarówno jezuici
wałeccy, jak i wyżej
wymieniony radca rządowy B. Koerner wymieniają Jana Osten – Sacken
zamieniając
mu drugie imię z Wiganda na Joachima.
„Teki Dworzaczka” {A.P. w Poznaniu, sygn. Wałcz Gr.44, k.174} zawierają kolejną informację o roborowaniu przez Jana Wiganda skryptu - prawdopodobnie dłużnego - swemu bratankowi Janowi Kazimierzowi Osten - Sakkin w dniu 10.05.1700. Mógł to być rzeczywisty bratanek, a wówczas należałoby uznać fakt istnienia brata Jana Wiganda, o którym poza tą wzmianką nic więcej nie wiadomo, ale takiego określenia mógł pisarz aktowy w Wałczu użyć również na określenie syna brata stryjecznego, a wówczas byłby to prawdopodobnie jeden z synów Kazimierza Gerharda, starosty koszalińskiego, lub Egidiusza Krzysztofa z Pniewa.
Niezależnie jednak od stopnia pokrewieństwa wiadomość ta potwierdza utrzymywanie więzów, przynajmniej finansowych, z rodziną pozostałą na terenie Brandenburgii.
Z kolei „Historia rezydencji jezuitów wałeckich” na stronie 155. w niemieckim streszczeniu rozdziału za rok 1702. notuje:
„Władysław
Radomicki, starosta Wałcza objął przygotowanie
ołtarza Maryi, dzierżawca starostwa Jan Joachim von Osten-Sakin
ufundował
ołtarz bł. Franciszka Ksawerego, oprócz tego rocznie 10 beczek
piwa i 10 korcy
ziarna.”.
Natomiast w łacińskim tekście kroniki na stronie 155:
„Zabłysła
w sąsiedztwie hojność Szlachetnego Pana Jana
Ostena, tenutariusza kapitanatu. Otóż wstyd było nie być hojnym,
jeśli taki przykład
dał Gospodarz. Chociaż w swojej łaskawości wydał mu wobec nas
rozporządzenie,
aby co roku oprócz kilku mniejszych darów, wysyłał 10
beczek piwa i 10 korcy
ziarna dla ludu, to dla naszego Domu wysyłał w swoim imieniu pełną
miarę.”
„ENCYKLOPEDIA WIEDZY O JEZUITACH NA ZIEMIACH POLSKI I LITWY 1564 – 1995” wydana przez WAM Krakowie w 1996. na temat kościoła jezuitów w Wałczu podaje na str. 717. następujące dane:
„W
latach 1694 –98 zbudowano kościół pod wezwaniem św. Stanisława
Kostki i św.
Ignacego Loyoli. Wyposażono go w l. 1699-1700, konsekrowano w 1701.
Mury
kościoła zaczęły się rysować w 1764. W 1767 przystąpiono do budowy
nowego
kościoła, który do 1773 nie został wykończony.”
W datowaniu instalacji wyposażenia tego kościoła pomiędzy „Historią”, a „Encyklopedią” zachodzą kilkuletnie różnice, są one jednak w kontekście opisu życia Jana Wiganda mało istotne, przy czym dla porządku należy zaznaczyć, że „Historia” sporządzana współcześnie opisywanym faktom wydaje się bardziej wiarygodna.
Na temat tego kościoła pisze również Józef Łukaszewicz w swej książce „KRÓTKI OPIS HISTORYCZNY KOŚCIOŁÓW PAROCHIALNYCH, KOŚCIÓŁKÓW, KAPLIC, KLASZTORÓW, SZKÓŁEK PAROCHIALNYCH, SZPITALI I INNYCH ZAKŁADÓW DOBROCZYNNYCH W DAWNEJ DIECEZYI POZNAŃSKIEJ” wydanej w 1958. w Poznaniu:
„Jezuici wałeccy mieli mały kościółek murowany, który nie zawierał w sobie żadnych pomników z przeszłości.”
Z innych opracowań dotyczących historii Wałcza wiadomo, że zarówno pierwszy, jak i drugi kościół zlokalizowane były mniej więcej na terenie obecnie zajmowanym przez kościół parafialny p.w. św. Mikołaja w centrum miasta. Po kościele jezuickim nie zachował się żaden ślad materialny, zaś proboszcz wymienionej parafii, w latach kończących XX. wiek nie dysponował na ten temat żadnymi wiadomościami.
W 1700. roku wybucha druga Wielka Wojna Północna (1700.-1721), prowadzona w pn.-wschodniej Europie między Danią, Saksonią, Polską i Rosją, później Prusami i Hanowerem z jednej strony, a Szwecją z drugiej. Zaledwie nieco ponad 40 lat po niszczącym szwedzkim „potopie” i szalejącej w powiecie wałeckim w następstwie tej wojny zarazie, kiedy dorosło nowe pokolenie, odbudowano zniszczenia i wydźwignięto się z upadku gospodarczego, nadciągnęła następna seria nieszczęść. O jej skutkach dla okolic Wałcza pisze Zygmunt Boras w rozdziale „Z PRZESZŁOŚCI ZIEMI WAŁECKIEJ” w pracy zbiorowej „ZIEMIA WAŁECKA” wydanej przez Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne w Krakowie w 1965., z której wyjątek zamieszczam:
„W
niespełna pół wieku potem Polska została znowu wplątana
w wojnę ze Szwecją przez nieudolnego polityka Augusta II zwanego
Mocnym.
Wówczas po raz drugi Szwedzi wkroczyli do naszego kraju i na
terenie
Wielkopolski doszło do wyboru nowego króla w osobie Stanisława
Leszczyńskiego.
Pierwsze wojska szwedzkie opanowały Wałcz już w
r. 1701 i stacjonowały w nim
przez cały rok. Nie obyło się bez pożarów i rabunków.
Miejscowa ludność musiała
ponosić ciężar utrzymania dostarczając żywności i podwód. Samo
miasteczko
Jastrowie w jednym tylko miesiącu musiało dostarczyć dwa tysiące kg
chleba, 2
tyś kg mięsa, 30 beczek piwa, 1 tonę słoniny i 30 korcy kaszy lub
grochu.
Prowiant ten musieli jastrowianie
wozić własnym transportem
do Piły. Po ustąpieniu
Szwedów,
Wałcz zajęły wojska litewskie w r. 1706 , które dla ułatwienia
rabunku podpaliły
miasto. Spłonęło wówczas 77 domów. Ucierpiały też wiele
inne miasta powiatu a
także okoliczne wsie .
Jeszcze
w tym samym roku powiat wałecki, a zwłaszcza wsie
starostwa ujsko – pilskiego zostały nawiedzone przez wojska rosyjskie.
Ciężar
ich utrzymania znowu spoczął na biednej ludności, która ciągłymi
rekwizycjami i
rabunkiem została doprowadzona do skrajnej nędzy.
Jej
skutkiem była straszliwa zaraza, która na tym terenie szalała
przez lata 1707 –
1711. W nie-których latach żniwo śmierci było tak wielkie, że
bywały domy w
Wałczu, gdzie leżało po pięć trupów i nie było ich komu
pogrzebać. W okolicach
Wałcza zmarło wówczas
ok. 2 tyś. ludzi. Wszelkie życie w mieście zamarło. Nawet urząd
przez
jakiś czas pełnił swe funkcje w Dobinie ze względu na grasującą zarazę”.
Na domiar złego w 1709. roku wystąpiły również anomalia pogodowe, o których pisze wymieniona wcześniej książka „KRAJNA – NAKŁO” w następujący sposób:
„Kronikarz
OO. Reformatów w Pakości (Archiwum Pakoskie)
pisze o zimach z tego czasokresu, co następuje:... 1709 około dnia 15
marca
takie jeszcze były mrozy, że ślina, nim na ziemię upadła, w lód
się zamieniała;
w początku maja jeżdżono po morzu bałtyckiem; w Niemczech, Anglji,
Francji,
Węgrzech umarzło wiele ludzi i bydła; ziemia jeszcze w maju nie
rozstajała i
wszystkie oziminy musiały być poorane i jarzyna zasiane.”
Zaś o przebiegu wojny północnej:
„Z początkiem ośmnastego stulecia
wybuchła trzecia wojna szwedzka (1700 – 1721), która znowu na
powiat kraiński
sprowadziła ogrom nieszczęść i klęsk. Wprawdzie w pierwszych latach
Szwedzi na
ogół bardzo względnie obchodzili się z ludnością zachodnich
województw, gdzie
niechęć do Sasów była tak znaczna, iż Wielkopolanie chętniej
widzieli Szwedów
niż poddanych i wojska Augusta II.”
„Nie zwalniało to jednak majątki od
obowiązku dostarczania żywności do armji szwedzkiej. Z rozkazu generała
Rehnschiölda wezwał dowódca jazdy szwedzkiej pułkownik
Jakób Bierenschiöld
pismem z dnia 12 czerwca 1703 roku wszystkich posiedzieli [posiadaczy ziemskich] kraińskich, aby
niezwłocznie
dostarczyli żywności do obozu szwedzkiego pod Toruniem się
znajdującego, gdyż w
przeciwnym razie sam zacznie żywność wybierać. W roku 1704 zaczęła
Krajna
rozbrzmiewać szczękiem oręża i odgłosami walk, jakie tutaj
sprzymierzeni Sasi,
Moskale i Polacy prowadzili przeciwko Szwedom. Zakrzewo, Złotów,
Wąsosz,
Sępólno a niewątpliwie Kamień i Nakło doznały strasznych
skutków tej wojny.”
„W
ślad za wojskiem przyszła morowa zaraza, która trzy
lata (1709 – 1711) trwając, wyludniała miasta i wsie całe. Ludność
nękana
wojskiem cudzem i swojem, dziesiątkowana chorobami uciekała w głąb
leśną i tam
żyła z dnia na dzień, zaniedbując rolnictwo i rękodzieła i dziczejąc. W
latach
1716 i 1717 nowe oddziały Moskali przechodziły przez powiat nakielski,
udając
się w stronę Meklemburgii, Prowansji i Danji, znowuż z wielkiem dla
miejscowej
ludności udręczeniem.
Z ksiąg kościelnych oraz z licznych dokumentów prywatnych wynika, że okres trzeciej wojny szwedzkiej był dla powiatu nakielskiego czasem niebywałych dotąd nieszczęść i klęsk.”
Potwierdzeniem
opisanej sytuacji jest następujący wyjątek z
noty biograficznej Władysława Radomickiego zawartej w XXIX. tomie
wspomnianego
wyżej „Polskiego Słownika
Biograficznego”:
„W
r. 1709 Radomicki był jednym z pierwszych, którzy
stanęli przy powracającym do kraju Auguście II. Już 19 XI t.r. uzyskał
nominację na kasztelanię poznańską i odzyskał utracone starostwo
wałeckie. Na
proaugustowskim sejmiku średzkim z 7 I 1710 wybrano go na komisarza do
Trybunału Skarbowego w Radomiu z województwa poznańskiego oraz
zalecono go, w
nagrodę za wierność, dalszej łasce Augusta II. Proszono zwłaszcza o
nadanie mu
nowych królewszczyzn, jako że starostwo wałeckie było całkiem
>zrujnowane<.
Na walnej Radzie warszawskiej rozpoczętej 3 II 1710 odroczono jednak
wypłacenie
mu odszkodowania do następnego sejmu. W latach 1712 i 1715 Radomicki
znowu
prosił dwór i hetmana A. Sieniawskiego o ulgi dla starostwa
wałeckiego, które
ucierpiało na skutek kwaterunków wojsk saskich.”
Kończąc wątek Wielkiej Wojny Północnej należy zacytować niemieckiego historyka i etnografa okręgu złotowskiego Otto Goerke’go, który w swej książce „Der Kreis Flatow” wydanej w 1918. w Złotowie, pisze:
„Krwawa
wojna północna (1700 – 1721) doświadczyła okrutnie okolice
Złotowa i „„Jaśnie
Wielmożny pan von der Osten – Sacken dostawał podczas ciężkich
czasów wojennych
rozmaite duże kontrybucje, musiał czynić dostawy furażowe i świadczyć
gotówkowe
zaliczki””. Stąd też, także sprzedawca dóbr Radawnica
zaakceptował, że kupujący
„„z powodu nastania czasu wojny i ruin”” nie będzie mógł
wywiązywać się ze
swoich zobowiązań.
Z tego też powodu spłaty zobowiązań hipotecznych powinny być „„in paccata republica”” [w spokojnej Rzeczypospolitej] bowiem w stanie „„stante bello et hosilitate”” [w stanie wojny i wobec nieprzyjaciela] trudności płatnicze są same przez się zrozumiałe. Rzecz jasna, że były trudności płatnicze, zwłaszcza że przed panem Janem Wigandem była „„odbudowa i remont tych zabudowań, które w trakcie burzy od pioruna spłonęły i leżały spopielone, a poważnych nakładów wymagały.””
Można się domyślić, że autor w tekście cytuje źródło współczesne naszemu antenatowi, niestety jednak nie wymienia jego tytułu i w bibliografii go nie wykazuje.
Zachowując chronologię zachowanej dokumentacji źródłowej należy przytoczyć kolejną informację z „Tek Dworzaczka”, o zawarciu w Radawnicy w dniu 15. czerwca 1708. między Janem Wigandem i jego szwagrem, majorem J.K.Mci Aswerusem Fryderykiem Brandt’em nie omówionego w treści „Tek”, kontraktu na kwotę 40. 000 tymfów.
Zarówno ten fakt, jak i dalej opisane zdarzenia wskazują, że mimo toczącej się wojny, kontrybucji, rekwizycji, stacjonowania oraz przemarszów różnej narodowości wojsk i nieuniknionych w takich razach gwałtów i rabunków, okoliczna ludność starała się żyć w miarę normalnie, utrzymując – zapewne znacz-nie utrudnione – więzy gospodarcze, rodzinne i towarzyskie.
Wymieniona uprzednio historia rezydencji jezuitów w Wałczu w rozdziale dotyczącym lat 1726. – 1727., na stronie 202. w niemieckim tekście tytułu rozdziału, podaje:
„Szlachetny Jan von Sakin – Osten podarował w 1709. roku kościołowi jezuitów pięć wartościowych relikwii, które teraz przez poznańskiego Prowincjała zostały zatwierdzone”
Rozwinięcie tego tematu znajduje się na str. 203. w tekście łacińskim:
„Tego
roku w naszej świątyni pojawiła się jej ozdoba, czyli
wyjątkowe relikwie: błogosławionych św. Józefa, św. Jana
Apostoła, św.
Elżbiety, czcigodnego Innocentego i św. Korduli Męczenniczki,
które podarowane
zostały naszej rezydencji przez Wielmożnego Szlachetnego pana Jana
Sakin –
Ostena w roku 1709.
Wiosną
1726., 30. marca zostały zatwierdzone przez Prowincjała poznańskiego,
który wydał
zgodę by na chwałę zostały wystawione w świątyni, co można zobaczyć w
Authentico Approbationis.”
Przynajmniej w stosunku do relikwii św. Jana Apostoła co, do którego nie znany jest nawet prze-dział lat w których żył, nie mówiąc o miejscu jego pochowania, można przywołać - opisaną przez H. Sienkiewicza w „Krzyżakach” - postać przekupnia handlującego szczeblami drabiny, która się śniła św. Jakubowi. Brak w tekście tytułów i bliższej charakterystyki ofiarodawcy relikwii stwarza możliwość, że był nim nie Jan Wigand, a opisany w „Kłopotliwych Ostenach” Jan, syn Joachima i Marii ze Złotow-skich, mąż Anny z Naramowskich, właściciel dóbr Rohrbeck, później w 1717. pochowany jako dobroczyńca zakonu, w kościele jezuitów. Niezależnie od osoby kupca, jedynym wygranym na handlu tymi relikwiami był ich sprzedawca.
W 1713. roku według „Tek Dworzaczka” uzyskuje Jan Wigand – prawdopodobnie w wyniku wzajemnych rozliczeń - od Krzysztofa Karwosieckiego, syna Marcina i Barbary z Cadowskich, cesję kwoty 3.800 tymfów zapisanych mu przez miasto Wałcz {A.P. Poznań, sygn. Wałcz Gr. 50, k.112}, natomiast w roku następnym zostaje pozwany przez szwagra Aswerusa Fryderyka Brandt’a w sprawie posagu swej siostry, Zofii Anny Marianny {Z.T.P. 39 s. 2434}. Fakt zaskarżenia właśnie Jana Wiganda, świadczy niezbicie, że to właśnie on był jedynym męskim spadkobiercą majątku rodzicielskiego, zobowiązanym prawnie do wypłaty posagu swej siostry, a tym samym fakt ten podważa wszelkie niemieckie dane o jego licznym starszym rodzeństwie, szczególnie męskim.
Zważywszy, że wszystkie te wydarzenia miały miejsce w czasie trwającej Wielkiej Wojny Północnej i Jan Wigand na przestrzeni tych lat, oprócz przymusowych cyklicznych kontrybucji dla wojsk szwedzkich, rosyjskich, saskich, polskich i litewskich, odbudował spalone od pioruna zabudowania gospodarcze, ufundował najpierw ołtarz, a później prawdopodobnie i relikwie dla kościoła jezuitów, stale wspierał ich zakon w kwoty pieniężne i żywność oraz finansował pobyt i naukę, a później studia swego syna w szkołach jezuickich, a przede wszystkim sukcesywnie, – co wynika z książki Otto Goerke’go – spłacał Jakubowi Działyńskiemu raty należności za zakupione dobra, musiał mieć niewątpliwie duże trudności finansowe, a przecież wyszczególnione zostały jedynie te wydatki, których ślady pozostały w dokumentach grodzkich, pozostałych zaś musiało być o wiele więcej. Cały dochód ówczesnego gospodarstwa rolnego – w tym wypadku na dodatek położonego na uboczu, co oczywiście podrażało transport - opierał się na sprzedaży wytworzonych płodów rolnych, które należało wywieźć częściowo na okoliczne targi, zaś częściowo spławić rzekami do hurtowników zajmujących się eksportem. W trakcie wojny, nawiązane uprzednio i tradycyjnie funkcjonujące sieci spedycyjno-handlowe uległy z pewnością, co najmniej zakłóceniu, a handel o ile w ogóle był możliwy, napotykać musiał duże utrudnienia. Stacjonujące w pobliżu oddziały wojskowe, które niezależnie od tego po czyjej stronie wojowały, były tak samo niebezpieczne dla miejscowej ludności i nie ułatwiały jej egzystencji, a dla tradycyjnego obrotu i dróg handlowych były w najlepszym razie przeszkodą, a w najgorszym powodowały jego wstrzymanie.
Z tych powodów zwłoka Jana Wiganda w wypłacie szwagrowi Aswerusowi Fryderykowi Brandt’owi posagu za siostrę, wydaje się nam zrozumiała, choć pewnie u zainteresowanego budziła poważne wątpliwości – biorąc pod uwagę wytoczony proces sądowy – oraz zważywszy na hojność Jana Wiganda w wydatkach na cele religijne, szczególnie jeżeli Brandt był wyznania protestanckiego, co wydaje się bardzo prawdopodobne. Nawiasem mówiąc żona Brandt’a, a siostra Jana Wiganda, tak samo zresztą jak i on sam, wywodziła się oczywiście również z rodziny protestanckiej.
W kolejnych latach ma miejsce seria transakcji z Jakubem Działyńskim w sprawie zakupionych uprzednio „wyderkafem” przez Jana Wiganda wsi, przy czym przesłanki zawarcia niektórych z nich wydają się dzisiaj mało czytelne. „Teki Dworzaczka” zawierają na ten temat następujące informacje:
·
REGESTY/KSIĘGI/NAKŁO
6168 (Nr.199) 1717
„Jakub Działyński wojewodzic kaliski, wedle kontraktu spisanego z zamku Krajenka 31.07.1698 i kontraktu spisanego tamże 01.09.1700 całe swe dobra Radownica, Górzna, Krzywawieś, Lendyk, Grudna, Kamień i Nowydwór w powiecie nakielskim, panu J. Wigandowi de Osten Sakken podpułkownikowi wojsk duńskich sprzedaje za 211.000 tymfów (p.121).
Kontrakty
te zostały roborowane w księgach grodzkich Nakła i znajdują się w
Archiwum
Państwowym w Poznaniu pod sygnaturami Nakło Gr.77, k.379 i Nakło
Gr. 85,
k.121.
·
REGESTY/KSIĘGI/NAKŁO
6179(Nr.199)
1717
„Jan
Wigand de Osten Sakken podpułkownik
duński, zastępczy posesor dóbr Radownica, dobra te: Radownica,
Górzna,
Krzywawieś, Lendyk, Grudna, Kamień, Nowy Dwór w powiecie
nakielskim za 211.000
tymfów odsprzedaje z powrotem Jakubowi Działyńskiemu
wojewodzicowi kaliskiemu
(p.171).”
Archiwum
Państwowe Poznań, sygnatura Nakło Gr. 85, k.171.
·
REGESTY/KSIĘGI/NAKŁO
6254(Nr.201)
1719
„Jakub
Działyński wojewodzic kaliski z I [jednej strony] i Jan Wigand
de
Osten-Sakkin, podpułkownik JKMci z II [drugiej strony] [zawarli] kontrakt
sprzedaży wsi: Radownica z folwarkiem, Górzna wieś z folwarkiem
i młynem,
Lendyk z sołectwem, Grudna z sołectwem, młyny Piła i Folusz, Kamień z
sołectwem, Krzywa Wieś zwana Krzywa Strugą z sołectwem, Nowydwór
z folwarkiem w
powiecie nakielskim, datowane w Nakle w poniedziałek przed św.
Bartłomiejem za
kwotę 327.000 tymfów (II f.15)”.
Archiwum
Państwowe Poznań, sygnatura Nakło Gr.87, k.15 II.
Otto Goerke pisze na temat tych transakcji następująco:
„Do roku 1719 Radawnica wchodziła w skład dóbr złotowskich. Stolnik koronny Stefan Grudziński, który posiadał w latach 1683 – 1688 dobra złotowskie, pozostawił je wraz z Radawnicą w 1688 roku swojemu krewnemu Maciejowi Działyńskiemu, po nim odziedziczył je Jakub Działyński. Ten to zawarł z Hansem Wedige [Janem Wigandem] von der Osten – Sacken, podpułkownikiem króla polskiego w dniu 30 lipca 1698 roku w zamku Krojanke [Krajenka] umowę zwrotną, którą w Zalesiu (teraz Petzin) zatwierdzono kontraktem uzupełnionym 9 listopada 1717 i 25 października 1718; na mocy tych umów przeszła wówczas Radawnica z przynależnymi do niej jeszcze Górzną, Kamieniem, Lądkiem, Grudną, Krzywą Strugą i Nowym Dworem w dzierżawę Hansa Wedige von der Osten – Sacken; na podstawie kontraktu kupna z dnia 23 sierpnia 1719 za kwotę 227 000 tymfów został on samodzielnym właścicielem dóbr Radawnica.”
Dla ścisłości trzeba w tym miejscu podkreślić pomyłkę Goerke’go w wyliczeniu podanej na końcu cytatu finalnej kwoty transakcji; zaniżył ją o równe 100.000 tymfów.
Porządkując uzyskane wiadomości otrzymujemy następującą kolejność kontraktów zawieranych pomiędzy Janem Wigandem, a Jakubem Działyńskim:
1. pierwszy zawarty w dniu 31.07.1698. na zamku w Krajence na kwotę 190.000 tymfów.
2. rozszerzenie względnie doprecyzowanie pierwotnego kontraktu, dokonane również na zamku w Krajence w dniu 01.09.1700.
3. trzeci zawarty w Zalesiu w dniu 09.11.1717. na kwotę 211.000 tymfów.
4. w tym samym roku czwarty kontrakt odsprzedaży tych samych dóbr przez „zastawnego posesora” Jana Wiganda, Jakubowi Działyńskiego.
5. kolejna sprzedaż względnie jakieś bliżej nieokreślone renegocjacje dokonane również w Zalesiu, w dniu 25.10.1718.
6. ostateczna sprzedaż w dniu 23.08.1719. za kwotę 327.000 tymfów następujących dóbr: Radawnica z folwarkiem, Górzna z folwarkiem i młynem, Krzywa Wieś zwana Krzywą Strugą z sołectwem, Lendyk z sołectwem, Grudna z sołectwem, młyny Piła i Folusz, wieś Kamień z folwarkiem Nowy Dwór.
Powyższe zestawienie pozwala na sformułowanie następujących wniosków:
a. kwota transakcji ze 190.000 tymfów uległa w trakcie 21. lat prawie dwukrotnemu zwiększeniu, a mianowicie po 19. latach do 211.000 czyli jedynie nieco powyżej 11 %, natomiast po upływie ostatnich 2. lat, następuje skok do 327.000 czyli o przeszło 72.% w stosunku do ceny wyjściowej. Słabość „zepsutego” tymfa i jego stała na przestrzeni lat dewaluacja, nie tłumaczą tak znacznej podwyżki ceny sprzedażnej,
b. adnotacje w aktach grodzkich nie omawiają szczegółów zawartych kontraktów, stanowią wyłącznie ich formalną rejestrację z podaniem ogólnego streszczenia dokumentu, stąd też można jedynie domniemywać, że najwcześniejsza umowa – potwierdzona po dwóch latach – musiała dotyczyć wyłącznie wieloletniej pożyczki pod zastaw dóbr, a dopiero jej kolejne renegocjacje doprowadziły do rzeczywistej umowy kupna – sprzedaży, co znalazło swoje odzwierciedlenie w sumie końcowej transakcji. Istotnym potwierdzeniem tej tezy, jest dodatkowy kontrakt zastawu wsi Zalesie, Piecewo, Osówka i Węgierce, omówiony uprzednio. Przy czym – wobec ograniczeń ustawowych - rzeczywiste ustalenia dokonywane musiały być z pewnością ustnie,
c. procedura sprzedaży „wyderkafowej” podlegała prawdopodobnie jakiejś kontroli i wymagała po okresie umownym odkupienia przez pierwotnego właściciela pozornie sprzedanego, a w rzeczywistości zastawionego majątku, bowiem takie zdarzenie jest odnotowane w 1717. roku.
d. decyzja o faktycznej sprzedaży została prawdopodobnie podjęta dopiero po 19. latach od pierwszej transakcji tj. w1717. roku., lub krótko po tym terminie, gdyż do tego roku wynegocjowana cena sprzedaży wykazuje wzrost mniejszy od podawanej przez źródła inflacji tymfa.
e. wykluczyć należy u Jana Wiganda w roku zawierania pierwszej umowy z Jakubem Działyńskim brak zasobów finansowych, bowiem w następnym roku pożyczył przecież Władysławowi Radomickiemu 24.000 tymfów pod zastaw starostwa wałeckiego.
Można przypuszczać, że przed wybuchem Wielkiej Wojny Północnej, Jan Wigand posiadał dość znaczne zasoby bieżącej gotówki, bowiem dokumenty świadczą, że chętnie obracał gotówką zajmując się działalnością bankierską. Jest bardzo prawdopodobne, że w 1698. roku obydwie strony, a z pewnością Jan Wigand nie podjęły jeszcze ostatecznej decyzji o nabyciu klucza radawnickiego. Przy takim założeniu sprzedaż „wyderkafowa” zabezpieczała interesy obu umawiających się stron, nie narażając żadnej z nich na straty w wypadku odstąpienia, czy wygaśnięcia umowy. Sytuacja finansowa Jana Wiganda ulegała prawdopodobnie diametralnej zmianie w miarę upływu lat przedłużającej się wojny i ponoszonych w jej wyniku strat. Dlatego niewykluczone jest, że od pewnego momentu zasoby jego uległy wyczerpaniu, zaś spiętrzenie wydatków, o których mowa w „Tekach Dworzaczka”, spowodowały znaczne trudności finansowe opisane przez Otto Goerke’go.
f. przy rozważaniu całokształtu tej transakcji, nie można również zapominać o z naciskiem podkreślonej wzmiance rodzinnego kronikarza na temat zastrzeżenia przez Jana Wiganda zawartego w umowie sprzedaży Ciosańca, prawa jego odkupienia w okresie najbliższych 30. lat. Przynajmniej, więc na początku nasz protoplasta liczył się z możliwością rezygnacji z objętych dóbr radawnickich i ewentualnego powrotu na tereny Królestwa Prus.
Dla
wyjaśnienia kwestii związanych z wykazanymi wyżej
rozliczeniami pieniężnymi i wartością pieniądza znajdującego się
wówczas w
obiegu, warto zacytować odnoszący się do tego zagadnienia fragment
książki J.A.
Szwagrzyka pt. „Pieniądz na ziemiach polskich X – XX w”
wydanej
przez Zakład Narodowy Imienia Ossolińskich w 1975.:
„W
roku 1665 komisarze sejmowi do spraw menniczych przyjęli propozycję
Andrzeja
Tymfa, dzierżawcy mennic koronnych, wprowadzenia do obiegu monet
1-złotowych o
nominalnej wartości 30 groszy.
Od
drugiej
połowy XV w. złoty polski 30. - groszowy był podobnie jak grzywna
pieniężna -
jednostką rachunkową;. Teraz po wybiciu pierwszej emisji, jednostka ta
stała
się realną monetą. Nowa srebrna moneta miała jednakże w swym założeniu
charakter
monety kredytowej; co zostało zaakcentowane w łacińskiej inskrypcji
namonetnej:
DAT PRETIVUM SERVATA SALUS POTIORQ(ue) METALLO
EST
oznacza
to w
swobodnym tłumaczeniu „Wyższą nad cenę metalu wartością. jest ocalenie
(ojczyzny)”. Monety te zawierały przeciętnie 3,36 g. czystego srebra, a
więc
mniej więcej tyle co szóstak Zygmunta III Wazy po 1616 r. Miał
zatem złoty
wówczas wartość tylko 12-18 groszy, a nie 30. Łącznie wybito w
latach 1663 -
1666 w mennicach bydgoskiej i lwowskiej ok. 9. milionów
złotych. Społeczeństwo
znienawidziło tę monetę, podobnie jak boratynki, uważając ją za
przyczynę i
początek nieszczęść kraju. Od nazwiska autora projektu, Andrzeja Tymfa
społeczeństwo
nadało im lekceważące przezwisko „tymfy”. Utrzymały się one do
drugiej połowy
XVIII w. Wkrótce na rynku pieniężnym ustaliła się cena tych
złotówek w
wysokości zbliżonej do ortów (18 gr.), dlatego określenie „tymf”
i „ort” będą
później wymienne.
Równocześnie
z wypuszczeniem na rynek pieniężny wielu milionów monet
zdeprecjonowanych, także krajowi i zagraniczni fałszerze zalali ziemie
Rzeczypospolitej
niezliczoną ilością bezwartościowych ortów,
szóstaków i trojaków. Spowodowało
to takie zamieszanie w stosunkach pieniężnych, jakiego dotąd nigdy
u nas nie
było. Gwałtowny spadek wartości pieniądza wywołał w rezultacie ogromne
wahania
cen i płac, a chłopi, rzemieślnicy i kupcy nauczyli się obliczać ceny
monet nie
według ich wartości nominalnej, ale rzeczywistej.
Dezorganizacja
ustroju pieniężnego za Jana Kazimierza, spowodowana emisjami wielu
milionów
miedzianych boratynek z przymusowym kursem (po 1659) i z takimże kursem
tymfów
(po 1663 r.), w pewnym stopniu rzutowała na stosunki monetarne jeszcze
w następnym
stuleciu. Nieustannie wzrastała cena dukatów i talarów
oraz ażio (nadwyżka
kursu pieniądza ponad jego wartość nominalną) przy wypłatach w
miedzianej
monecie szelążnej i w tymfach. Przy wszelkich bowiem transakcjach
ustalano u
nas w 2. połowie XVII w. ceny podług wartości dawnych, dobrych
monet (moneta
bona). I tak na przykład przy regulowaniu zobowiązań w złotych polskich
za
podstawę brano wartość srebra w jednym złotym rachunkowym (przed
pojawieniem
się tymfów), w którym 30 monet 1-groszowych z lat 1650 -
1654 zawiera 8,10 g
czystego srebra, 15 dwugroszy - 8,10 g, 10 trojaków - 8,20 g, a
5 szóstaków -
8,15 g, natomiast złotówka jako moneta (tymf) z lat 1663 - 1666
ma w sobie
tylko 3,36 g czystego srebra.
Stąd
więc
zrozumiałe jest stałe podnoszenie ażia. Już w roku 1667 ażio
wynosiło około 20
%, 2 lata później - ponad 50 %, w 1680 r. - 75 %, w 1697 r. -
100 % itd.”
Tak, więc pieniądzem rozliczeniowym pomiędzy Janem Wigandem, a Jakubem Działyńskim we wszystkich transakcjach był złoty polski, zwany również „polskim florenem”, lub pogardliwie „tymfem”, o wadze 6,75 grama i przeciętnej zawartości kruszcu próby 800 w jednej monecie 3,36 grama. Stąd wyliczyć można sumaryczną wagę należności, jako 327.000 tymfów x 6,75 grama = 2.207.250 gramów = 2. tony 207. kilogramów i 250 gramów monet o zawartości srebra próby 800, zaś teoretyczną wagę samego srebra: 327.000 tymfów x 3,36 grama = 1.098,72 kg. Gdyby należność miała być płacona w jednej racie, co oczywiście nie miało miejsca, na ich zapakowania potrzeba by było 44. beczek o pojemności 50. kg każda.
Wyszczególnione wyżej przesłanki, wskazujące na podjęcie przez Jana Wiganda i Dorotę Zofię wiążącej decyzji o zakupie od Jakuba Działyńskiego dóbr radawnickich dopiero na przełomie lat 1716./1717. i zerwaniu wszelkich więzów majątkowych z Królestwem Prus, znajdują umotywowanie w sytuacji szlachty na terenie Brandenburgii i stałych próbach pruskiej administracji królewskiej przeprowadzenia tam kolejnych reform podatkowych. Odwołując się, więc powtórnie do cytowanego wcześniej artykułu Zygmunta Szultka, należy przytoczyć następujący ustęp:
„Reformę
podatkową gen. von Blankensee przeprowadzono na
Pomorzu pruskim na wschód od Odry – mimo najostrzejszych
protestów i czynnego
oporu szlachty – w dwóch etapach: w 1717 r. – we wszystkich
posiadłościach
szlacheckich z wyjątkiem „księstwa kamieńskiego” i klucza
(domeny–jedynej)
nowogardzko - maszewskiego, w tych ostatnich zaś w 1719. Komisja
generała von
Blankensee w ogóle nie zajmowała się problemem administracji
podatkowej.
W
swej pracy opierała się głównie na samorządowym podziale
administracyjnym, a nie na podatkowym. Kwestie egzekucji i podziału
administracji podatkowej (receptur) w wyniku jej działalności nie
uległy
zmianie. Tym właśnie różniła się ona od wcześniejszych
prób reform podatku
gruntowego, mniej lub bardziej związanych z jednoczesną reorganizacją
administracji podatkowej czy nawet samorządowej. Odtąd reforma podziału
administracyjnego nie łączyła się już z wymiarem podatku gruntowego i
przez to
była łatwiejsza do przeprowadzenia.
Komisja
gen. von Blankensee
ustaliła realny
dochód i podatek każdego gospodarstwa
(użytkownika ziemi) z wyjątkiem
dóbr rycerskich, wolnych od
podatku . Posiadająca je szlachta była zobowiązana natomiast do służby
konnej
(obrony kraju) na każde wezwanie panującego. Już w czasie wojny
północnej 1655
- 1660 pospolite ruszenie wykazało całkowitą swą nieprzydatność.
W
następnych latach elektor Fryderyk Wilhelm zrezygnował z jego
zwoływania, w zamian nakładając na społeczeństwo coraz wyższe podatki
na
utrzymanie armii stałej. Na początku wojny północnej (1700 –
1721) lennicy
zobowiązani do służby konnej uzyskali możliwość jej zastąpienia
ekwiwalentem
pieniężnym lub w naturze wartości 125 talarów od konia lennego.
Problem
ten żywo dyskutowano w Berlinie od 1702 r., gdyż wiązał się on z
alodyfikacją
dóbr lennych, czyli zniesieniem związku lennego między panem
lennym i jego
wasalami, wypływającego z faktu posiadania dóbr ziemskich z
nadania książęcego.
Chociaż Fryderyk I był gorącym rzecznikiem alodyfikacji, to jednak nie
udało mu
się znieść średniowiecznego związku lennego między nim i szlachtą.
Po wprowadzeniu armii stałej obowiązek służby konnej utracił swe właściwe znaczenie, natomiast ważność zachowały prawa i przywileje wasali (szlachty), z których najważniejsze to wolność podatkowa i celna od produktów dóbr lennych oraz zwierzchność sądowa nad poddanymi zamieszkującymi je. Korzyści z utrzymywania prawa lennego, skodyfikowanego na Pomorzu brandenburskim w 1694 r., czerpała głównie szlachta, traktująca posiadane dobra lenne jako swą własność. Fryderyk Wilhelm I również ten stan rzeczy postanowił zmienić. W alodyfikacji widział ważne źródło powiększania dochodów na potrzeby dynamicznie rozbudowywanej armii.
Mocą edyktu z 5 stycznia oraz deklaracji z 24 II 1717 r. przekazał szlachcie w dziedziczne i alodialne posiadanie dobra lenne będące w jej władaniu oraz zniósł bezpośrednią zależność lenną między nim i wasalami za roczny podatek w wysokości 50 talarów od konia lennego. Zachował jednak zasady dziedziczenia dóbr, które mogły ulec zmianie zgodnie z wolą szlachty.
Akty te wywołały ogromne wzburzenie szlachty, pod wpływem którego, a także niezadowolenia spowodowanego jednoczesnym wprowadzeniem klasyfikacji gen. von Blankensee od 1 VI 1717 r. kwota ta została zmniejszona do 40 guldenów rocznie, czyli 26 talarów i 16 groszy, gdy tymczasem w innych częściach państwa wynosiła ona 40 talarów.
Obradujący od 5 maja ostatni sejm pruskiej części Pomorza Zachodniego w uchwale z 10 maja ostro krytykował alodyfikację. Uchwała została w takiej formie odrzucona, a jedynym skutkiem oporu szlachty były reskrypty z 7 i 23 sierpnia stanowiące, że podatek 40 guldenów będzie obowiązywał przez 5 lat, po upływie których szlachta będzie mogła zadecydować o dalszym statusie swych dóbr ziemskich, tzn. utrzymać związek lenny lub zachować je jako alodium. W praktyce oznaczało to opodatkowanie byłych dóbr lennych szlachty zwolnionych od wieków od jakichkolwiek opłat. W ten sposób złamany został jeden z najważniejszych przywilejów stanu szlacheckiego, który zachwiał jego pozycją ekonomiczną i polityczną.”
„Walka o reformę podatku gruntowego i alodyfikację dóbr lennych zakończyła się klęską szlachty. Fryderyk Wilhelm I proponował zniesienie prawa lennego i chciał przekształcić szlacheckie dobra lenne w pełną i nieograniczoną własność. Szlachta nie rozumiała korzyści płynących z alodyfikacji, król zaś – w celu uniknięcia otwartej konfrontacji – zgodził się na zachowanie prawa lennego, z którego posiadał wymierne korzyści materialne. Fryderyk Wilhelm I nie ustąpił szlachcie w zakresie spraw podatkowych. Nałożony na jej dobra lenne podatek skutecznie egzekwował, gdy zaszła potrzeba, nawet przy użyciu wojska. W dodatku opór szlachty przeciw naruszaniu jej wolności podatkowych i przywilejów wykorzystał dla likwidacji sejmu (1717 r.) i zastąpienia go złożoną z części landratów Komisją Repartycji.
Można bez
przesady
powiedzieć, że rok 1717 miał historyczne znaczenie dla układu sił
między władzą
monarszą i stanową pruskiej części Pomorza Zachodniego. W 1717 r. stany
utraciły na zawsze swą dotychczasową pozycję ekonomiczna i polityczną,
gdyż
odtąd szlachta płaciła podatek od wszystkich bez wyjątku dóbr
ziemskich i
przestał w praktyce funkcjonować najwyższy organ jej władzy – sejm.
Stworzyło
to nową perspektywę przed reformą administracji, która w tej
sytuacji nabrała
szczególnego znaczenia. Była niejako próbą obrony przez
szlachtę odchodzącej z
dnia na dzień przeszłości.” [wytłuszczenia
moje]
Opisane
stosunki panujące po pruskiej stronie granicy i spadek ekonomicznej
opłacalności – po opodatkowaniu przez króla – majątków
rolnych szlachty w
wymowny sposób uzasadniają decyzję pozostania przez Jana Wiganda
w Królestwie
Polskim. Warto zwrócić uwagę na zbieżność dat między kolejnymi
kontraktami z
Jakubem Działyńskim, a datą wprowadzenia opodatkowania szlachty w
Prusach. Byłoby
niezwykłe, gdyby zbieżność ta była dziełem przypadku.
Przejęcie
w 1719. roku dóbr radawnickich na wyłączną własność Jana Wiganda
zbiegło się z zakończeniem
działań wojennych na terenie północnej Wielkopolski i sąsiednich
terenach
Brandenburgii i choć całkowita odbudowa zniszczeń i powrót do
pełnej
normalizacji życia gospodarczego wymagał jeszcze upływu lat, to z
powodu
militarnej słabości Rzeczypospolitej, niepewny pokój
niósł chociaż nadzieję na
lepszą przyszłość.
Nieliczne
dokumenty z tego okresu świadczą, że handel płodami rolnymi trwał przez
cały
okres wojny, zaś obrót pieniężny, mimo nieuniknionych
zakłóceń nie został
wstrzymany.
Potwierdzeniem
takiej sytuacji jest kolejna, źródłowo udokumentowana wiadomość
z „Tek
Dworzaczka” o wypłacie przez
Jana Wiganda w
1720. swemu zięciowi Janowi
Wiesiołowskiemu kwoty 25.000 tymfów {A.P. w Poznaniu,
Nakło Gr. 87
III, k.17} tytułem posagu za
córkę Dorotę
Klarę, której mąż jednocześnie „oprawił” tę sumę na połowie
posiadanych wsi:
Dźwierszno, Mała i Wielka Wieś.
Równocześnie Jan Wigand powraca do wspomagania jezuitów wałeckich, którym w latach 1722. – 1723. według przytoczonej „Historii jezuitów” , w niemieckim streszczeniu rozdziału, na stronie 198.:
„- Królewski pułkownik Jan von Osten ofiarował rezydencji i kościołowi 1000 florenów”,
a w tekście łacińskim na stronie 199.:
„Nasza
rezydencja doświadczyła szczodrości Wielmożnego i
Szlachetnego Pana Jana de Osten, pułkownika J.K.Mci w postaci 1.000
polskich
florenów podobnie jak i nasz kościół, który
otrzymał identyczną sumę w polskich
florenach.”
W tych samych latach przeprowadza Jan Wigand generalny remont, a niewykluczone, że i rozbudowę kościoła w Radawnicy oraz nieco później, bo w 1726. roku dokonuje szczodrego uposażenia parafii radawnickiej. Związane z tymi czynnościami fakty i zachowane dokumenty zamieszczone i opisane zostały w wymienionym uprzednio „Opisie miejscowości - Radawnica”, zawartym w rozdziale „Materiały”.
Nieznane są sumaryczne koszty wykonanych prac, do których należało – jak wynika z późniejszej wizytacji władz kościelnych przeprowadzonej w 1766. - między innymi i ufundowanie przez niego srebrnego kielicha mszalnego {Archiwum Kapituły Metropolitarnej w Gnieźnie, sygnatura E 42}, a z pewnością również zakup wyposażenia oraz niektórych paramentów kościelnych. Należy przypuszczać, że były to liczące się kwoty.
Zakupując w 1719. roku dobra radawnickie, spełnił Jan Wigand ostatni z warunków wymaganych przez Konstytucje Sejmowe do uzyskania indygenatu. Czynności prawne związane z rejestracją i uprawomocnieniem się umowy kupna – sprzedaży trwały z pewnością do końca roku tak, więc wymagane przez kancelarię Sejmu dokumenty mogły spłynąć do niej najwcześniej na przełomie lat 1719./1720. Opierając się na opracowaniu Władysława Konopczyńskiego pt. „Chronologia Sejmów Polskich 1493 – 1793” wydanym w Krakowie w 1948. przez Polską Akademię Umiejętności, Archiwum Komisji Historycznej, Seria 2., Tom IV wiadomo, że w owym czasie odbywał się Sejm ujęty w „Chronologii” w pozycji:
„203. Sejm zwyczajny w
Warszawie (z limity) 30
XII 1719 – 22 II 1720
Zwołany 4 XI
Sejmików dodatkowych nie było
Marszałek Krzysztof Zawisza j.w.
Sejm zerwany przez Michałowskiego
Sejmiki relacyjne 29 IV 1720
Diariusze: liczne wymienione.”
Nawet jednak gdyby Jan Wigand zdążył terminowo dostarczyć do kancelarii Sejmu wszelkie niezbędne dokumenty związane z indygenatem, sejm ten będący kontynuacją poprzedniego, odbytego w 1718. w Grodnie był „limitowany”, tzn. czas jego trwania określony był ściśle w dniach i po upływie wyznaczonego terminu zostawał on automatycznie rozwiązany. Nie dotrwał jednak do wyznaczonego terminu, bowiem nastąpiło jego wcześniejsze zerwanie w związku, z czym wszystkie podjęte przezeń prawomocne nawet uchwały, stawały się z mocy prawa nieważne. Kolejny Sejm odnotowany jest w pozycji:
„204. Sejm zwyczajny w
Warszawie 30 IX – 11 XI
1720
Sejmiki 19 VIII
Marszałek Krzysztof Zawisza j.w.
Sejm zerwany 9 XI
Sejmiki relacyjne 24 III
Diariusze: liczne wymienione.”
I ten sejm został przedwcześnie zerwany, co czyni bezcelowym poszukiwanie w diariuszach tych sejmów śladów dotyczących prób wprowadzenia pod jego obrady spraw związanych z indygenatami. Sprawa ta musiała, więc ulec dalszej zwłoce. Następny sejm:
„205. Sejm zwyczajny w
Warszawie 5 X – 16 XI
1722
Zwołany 18 VII
Sejmiki 24 VIII, główne
prowincjonalne 15 IX, kujawski powtórny 30 IX
Marszałek Franciszek Ossoliński
podskarbi nadw. koronny
Sejm zerwany przez Kazimierza
Steckiego i kol.
Sejmiki relacyjne 22 II 1723
Diariusze: liczne wymienione.”
przez kolejne zerwanie, odroczył sprawę indygenatu Jana Wiganda na następne lata. Po dwóch latach zebrał się:
”206. Sejm zwyczajny w Warszawie 2 X – 13 XI 1724
Zwołany 3 – 7 VII
Sejmiki 21 – 24 VIII, główne
prowincjonalne 11 IX
Marszałek Stefan Potocki
referendarz koronny
Konstytucje Vol. Leg. VI 397 –
402, sejm zalimitowany
Diariusze: liczne wymienione”,
jednak jego zalimitowanie na wstępie obrad, przy ówczesnym osławionym gadulstwie i bezproduktywnym oratorstwie szlachty, nie pozwoliło na ujęcie w porządku obrad wszystkich spraw czekających na załatwienie, w związku z czym kolejny raz sprawa została odroczona. Nadszedł rok 1726., a w jego trakcie został zwołany Sejm, który „Chronologia” ujmuje w pozycji:
„207. Sejm zwyczajny w
Grodnie 28 IX – 9 XI 1726
Zwołany 26 VI w poprzednim
składzie; jednak odbyły się sejmiki dobrzyński 14 VIII, kujawski
17 VIII
Marszałek Stefan Potocki j.w.
Konstytucje Vol. Leg. VI 403 –
500
Uniwersał 6 XII zwołuje sejmiki
relacyjne na 4 II 1727
Diariusze:
druk.Teka G.J. Podoskiego III 39(pol.), 140(pol.), 158(łać.);Teki A.
Pawijskiego
Rp. Bibl. P.A.U. 294, 944
(dwa), Bibl.
Jag. 3738, Bibl. Czart. 207 i 565, Bibl. Ord. Kras. 246, 371, 3459, 3460, Bibl. Nar. Hist.
Pol. F. IV 131, Arch. Ord. Niesw. Bibl. Wilan. 34 i 67, Bibl.
Kórn. 948, Arch. Tor. 23, A. Gd. (cztery).
Niewiele brakowało, aby i ten sejm został zerwany. Jerzy Besala w swym artykule „Pośle ławki” zamieszczonym w tygodniku nr.12 „Polityki” z 20.03.2004. pisze:
„Jest wiele
dowodów, że sejm chciał się wyzwolić spod władzy upiornego liberum
veto. Na Sejmie niemym w 1717 r. po prostu nikogo nie
dopuszczono do
głosu, by traktat pokojowy został uchwalony. Gdy w 1726 r. poseł
czernihowski
Lubieniecki zastosował liberum veto, zagrożono mu
wyrzuceniem
przez okno. Wystraszony uciekł na pokoje królewskie i tamże
protest wycofał.”
Tadeusz Czacki w swym, na swoje czasy epokowym obszernym opracowaniu pt. „O Litewskich i Polskich Prawach” w tomie I. wydanym w Warszawie w 1800. roku, w rozdziale III na stronie 265. pisze:
„V.
Do Indygenatu żądano wyprowadzenia genealogii, od panowania Jana
Kazimierza; do
nobilitacji tylko kupna dóbr, od czasu panowania ostatniego
Króla i temu
obowiązkowi byli Indygeni poddani. Obydwóch rodzaiów
szlachta, miała wykonać
wierności przysięgę. Dopełnienia tych warunków pilnowali
Kanclerze; lecz rzadko
kiedy, były zapisywane w xięgi. Składano te świadectwa w pliki mniey
dokładnie
czasem ie strzeżono. Sam widziałem ten dawny nieporządek: ta niepilność
winą
nie może bydź tych, którzy dopełniają wolę prawa, a
Kanclerzów, i ich
sekretarzów było obowiązkiem mieć tę pilność. Dla tego wyrazić
tę okoliczność,
mam za obowiązek, aby kto nie szukał dowodów, których
znalezienie w większej
części iest nie podobnem.”
W roku 1726. Jan Wigand miał już 76. lat i według ówczesnych kryteriów był zgrzybiałym starcem, z cytowanych jednak zasad przyznawania przez sejmy indygenatu wiadomo, że złożenie w obecności sejmu przysięgi na wierność Królowi i Rzeczypospolitej było jednym z warunków jego przyznania. Można, więc przypuszczać, że mimo swego wieku Jan Wigand musiał udać się do Grodna, aby osobiście dokonać wszelkich związanych z tym wymogiem formalności. wątpliwe bowiem, aby można było tego dokonać przez pełnomocnika, którym w tym wypadku byłby z pewnością jeden z jego synów.
Odbycie tej podróży świadczy, że wiek, przebyte trudy wojenne, niewątpliwie ciężka praca w zarządzaniu dużym majątkiem nie odebrały mu w pełni sił i w dalszym ciągu był na tyle krzepkim mężczyzną, aby odbyć – z braku innych środków transportu - konną podróż z Radawnicy do Grodno, wymagającą przebycia około 600. km; odległość, która i obecnie dla dużo młodszego jeźdźca stanowiłaby wyzwanie, jako uciążliwa, długa i kłopotliwa wyprawa.
Była to z pewnością jego ostatnia podróż na sejm, bowiem uprzednie pobyty dokonane w tym samym celu, poczynając od sejmu warszawskiego w 1720. roku, okazały się bezcelowe. Przedsiębrać je jednak musiał, jako że limitowanie terminowe tudzież zerwanie kolejnego sejmu było nie do przewidzenia i dokonywało się dopiero po jego inauguracji. Nie odbywał tych podróży z pewnością samotnie, towarzyszyli mu syn lub synowie, za wyjątkiem Kazimierza Jana studiującego wówczas w Krakowie u jezuitów. Z tekstu Tadeusza Czackiego wynika, że niedbałość i nierzetelność ówczesnych sekretariatów kanclerskich spowodowała zagubienie lub zniszczenie istotnych dokumentów dotyczących przebiegu i podjętych w kwestii indygenatów orzeczeń sejmowych, co uniemożliwia w odniesieniu do Jana Wiganda odtworzenie rzeczywiście podjętych postanowień. Poszukiwania wśród wymienionych w „Chronologii” diariuszy dotyczących sejmu grodzieńskiego, szczególnie w „Tekach Pawińskiego” i „Tece G.J. Podoskiego” nie przyniosły rezultatu. Obydwa te materiały przedstawiając krócej lub szerzej przebieg obrad sejmowych i przytaczając stosowne dokumenty, nie wspominają jednak słowem o przebiegu obrad nad przyznaniem indygenatów. Byłoby to o tyle istotne, że pozwoliłoby na dodatkowe zweryfikowanie błędnego podania rodzinnego kronikarza - o rzekomym równoczesnym z przyznaniem indygenatu - przypisaniu naszej gałęzi rodziny drugiego członu nazwiska: „Sacken” i powiększeniem herbu o pole stanowiące klejnot tej rodziny (trzy złote gwiazdy na niebieskim tle). Miało to się odbyć poprzez „adopcję” dokonaną przez tak się nazywającą i pieczętującą daleką rodzinę zamieszkałą na terenie Inflant i Kurlandii, wywodzącą się od Henryka von der Osten, który w końcu XIV. wieku tam się osiedlił; była to już wówczas od około 100. lat polska szlachta, która zresztą niedługo potem – po zagarnięciu tych ziem przez Katarzynę II. - uległa całkowitej rusyfikacji.
Nie wdając się w rozważania o dacie pojawienia się wspomnianego drugiego członu w nazwisku, a w nawiązaniu do uprzednio cytowanego dokumentu i znamiennego podpisu Jana Wiganda warto też podkreślić, że również w tekście aktu sprzedaży Ciosańca z 1699. roku {A.P. P-ń, Wałcz Gr. 44, 87 k.153} widnieje zapis:
„Gnosi
Joannes Vigandus bini de Osten Sakkin et
Dorothea Sophie bini Nominis de Osten Sakinowna”.
Nazwiska dwuczłonowego w formie cytowanej wyżej, a więc zbliżonej do dzisiejszej używał, więc nie tylko Jan Wigand i jego stryjowie, a tym samym i ich rodzice, ale również duża część rodziny po obu stronach granicy opisana w rozdziale „Kłopotliwi Ostenowie”, co świadczy o jego stosowaniu już, co najmniej od przełomu XVI./XVII. wieku. Liczący się w historii genealogii, niemiecki prof.dr. Ernst Hein-rich Kneschke wydał w Lipsku w 1867. – jak sam zaznacza we współpracy z licznymi historykami -„Neues allgemeines Deutsches Adels – Lexicon”, w którym w tomie VII (Ossa – Ryssel) na stronie 3. we fragmencie poświęconym rodowi „Osten”, zamieszczona została następująca informacja:
„Jest
jednak godne podkreślenia, że
to połączenie (nazwisk i herbów) mogło dokonać się wcześniej w
świetle nowych
badań heraldycznych, dokonanych przez Johann’a Schacht’a von der Osten
z Unrow
na Rugii, w oparciu o odnalezioną przez niego bardzo ważną pieczęć w
starej
siedzibie rodowej von der Osten’ów z 1316. roku (patrz von
Bohlen, ród von
Krassow, Tab. VII, 27 d.), w której częściami składowymi herbu
są połączone
godła von der Osten’ów i Sacken’ów (tarcza podzielona na
cztery pola: 1 i 4
Ostenów oraz 2 i 3 Sacken’ów).”
Informacja ta rzecz jasna nie przesądza terminu zaistnienia dwuczłonowego nazwiska, niemniej stanowi w połączeniu z dowodami zawartymi w aktach grodzkich Nakła i Wałcza wystarczający argument do zdecydowanego odrzucenia tez o rzekomej adopcji dokonanej przez gałąź rodu inflancko – kurlandzką (kronikarz rodzinny), czy też o bezprawnym używaniu przez linię polską członu „Sacken” (część historyków niemieckich).
Decyzja o przyznaniu indygenatu zawarta w Konstytucjach Sejmowych, rozpoczyna się od słów (pisownia oryginału):
”Maiąc
rekomendowane od Wielm. Hetmanow Koronnych
przy dostoieństwie naszym y Rzeczy-pospolitey zasługi w woysku, y
odwagi
rycerskie Urodzonych ...".
w związku z czym należy przypomnieć, że służba Jana Wiganda w polskim wojsku, choć „autoramentu cudzoziemskiego”, które to określenie nawiasem mówiąc dotyczyło w zasadzie wyłącznie ich organizacji, a nie składu narodowościowego, rozpoczęła się w 1683. od udziału w odsieczy wiedeńskiej.
W bitwie pod Wiedniem dowódcami skrzydeł zgrupowania wojsk polskich byli: prawego, hetman wielki koronny Stanisław Jan Jabłonowski i lewego, w składzie, którego walczył Jan Wigand dowodzący regimentem Dennemarka, hetman polny koronny Mikołaj Hieronim Sieniawski.
Zabrakło ich jednak na długo przed sejmem z 1726. roku. Hetman wielki koronny Stanisław Jan Jabłonowski zmarł 03.04.1702. we Lwowie, natomiast hetman polny koronny Mikołaj Hieronim Sieniawski zmarł w młodym wieku w Lubowli na Spiszu jeszcze w 1683., zaraz po powrocie z wyprawy wiedeńskiej.
O udziale Jana Wiganda w dalszych kampaniach wojennych polsko-tureckich toczonych przez Rzeczypospolitą po roku 1685. nic nie wiadomo, można jedynie domniemywać, że będąc zawodowym wojskowym nie ograniczył się on li tylko do odsieczy wiedeńskiej, ale był aktywny w następnych latach tej wojny zakończonej pokojem zawartym dopiero w 1699. w Karłowicach, tym bardziej, że jego decyzja o nabyciu dóbr w Rzeczypospolitej i determinacja spełnienia warunków koniecznych do uzyskania indygenatu, umacniała się wraz z upływem czasu. Z pewnością jednak w późniejszym konflikcie o tron polski, między Stanisławem Leszczyńskim, a Augustem II, stał po stronie tego ostatniego, mimo stanowiska zajętego przez Wielkopolan optujących za Leszczyńskim. Świadczy o tym niewątpliwie konsekwencja okazana przez administrację hetmańską w kwestii jego indygenatu.
W roku 1726. - według wydanego w 1862. roku XI. tomu „ENCYKLOPEDII POWSZECHNEJ ORGELBRANDA” - hetmanami koronnymi byli:
· ADAM MIKOŁAJ SIENIAWSKI syn Mikołaja Hieronima, mianowany w dniu 30.04.1706. z hetmana polnego na hetmana wielkiego koronnego. Zmarł 18.02.1726. we Lwowie, od kilku lat schorowany i mało aktywny politycznie.
· STANISŁAW RZEWUSKI mianowany w dniu 12.10.1726. z hetmana polnego, którym był od 30.04.1706. na hetmana wielkiego koronnego. Stanisław Rzewuski ściśle współpracował z A.M. Sieniawskim, a ostatnie kilka lat przed śmiercią tego ostatniego, w praktyce sprawował obie funkcje hetmańskie.
Jak wyżej powiedziano uznanie budzi skrupulatność kancelarii hetmańskiej, która po upływie, co najmniej ćwierćwiecza od możliwego ostatniego czynnego udziału Jana Wiganda w wysiłku wojennym Rzeczypospolitej, pamiętała o nim i uznała jego sumaryczny wkład wojskowy za tyle znaczący, że zachowała jego osobę zarówno w pamięci, jak i swojej dokumentacji - i czuła się zobowiązana do rekomendowania go między wieloma innymi - na kolejnych sejmach, po wypełnieniu przez niego wszystkich wymaganych warunków. W świetle opisanej przez Tadeusza Czackiego nierzetelności sejmowych sekretariatów kanclerskich, jest to szczególnie godne wyjątkowego uznania. Można również przypuszczać, że sprawa indygenatów z poręki hetmanów została pierwotnie włączona do porządku obrad już w trakcie zerwanego sejmu warszawskiego w 1720. roku, ujętego w „Chronologii” w pozycji 204., a później na kolejnych wymienionych sejmach, które nie doszły do skutku, znajdując swój finał dopiero na sejmie grodzieńskim.
Tekst odnośnego ustępu konstytucji sejmowych jest tak istotny dla historii życia antenata linii polskiej – Jana Wiganda oraz wszystkich jego potomków, że jego zacytowanie wydaje się niezbędne:
K
R Ó L E S T W A P O L S K I E
G O
W I E L K I E G O
X I E S T W
A L I T E W S K I E G O Y
W S Z Y S T K I C H P R O W I N C Y I
N A L E Ż Ą C Y C H
OD SEYMU WIŚLICKIEGO ROKU PAŃSKIEGO
1347 AŻ DO OSTATNIEGO SEYMU
V O L U M E N S E X T U M
ab anno
1697 ad annum 1736
str. 208/209
K O N S T Y T U C Y E
SEYMU WALNEGO ORDYNARYINEGO
SZCZEŚĆNIEDZIELNEGO W GRODNIE
Roku Pańskiego 1726 dnia 23 września złożonego
W Imię Pańskie, Amen
z
Bożey łaski Krol Polski, Wielki Xiąże Litewski, Ruski,
Pruski,
Mazowiecki, Żmudzki, Kiiowski, Wołhyński, Podolski,
Podlaski, Inflantski, Smoleński, Siewierski, y Czerniebowski, a
dziedziczny
Xiążę Saski
i
Elektor.
Wszem
wobec y każdemu zosobna komu o tym wiedzieć
należy do wiadomości podaiemy: iż inhaerendo legi publicae Seymu
immediate
przeszłego Warszawskiego, reassumpcyą teraźniejszego Seymu za
uniwersałami
naszemi złożyliśmy, któremu vim et valorem Seymu
sześćniedzielnego za zgodą
wszystkich Stanów przyznaiemy, y Konstytucye niżej opisane
postanawiamy.
str. 232
Indygenaty y nobilitacye
osob od Wielm. Hetmanow zaleconych..
25. Maiąc rekomendowane od Wielm. Hetmanow Koronnych przy dostoieństwie naszym y Rzeczypospolitey zasługi w woysku, y odwagi rycerskie Urodzonych: Archibalda Glowera de Glaydeny, Iana Dessyera Obersztleytnantow, Jana y Franciszka Humlow Chorążego y Towarzysza Chorągwi Pancerney, Urodzonego Starosty Szczerzeckiego, Maiora d'Argelles Kommendanta Gwarnizonu Toruńskiego, Iana Ostena, Franciszka y Jozefa Reynow braci rodzonych; Aleksandra, Franciszka, Mikołaia Bandynellich, Iakuba Barona Puszeta Rezydenta naszego w Rzymie, Dominika Pisarza Naywyższego Skarbowego, y synowca iego, Jozefa Winklerow; onych z potomstwem ich utrusąue sexus, za zgodą wszech Stanów pro indigenis tego Królestwa uznaiemy, salva deductione originis nobilitatis suae na przyszłym Seymie, którzy non deduxerunt, et satisfactione in toto legibus de indigenis sancitis. Za podobnym Wielm. Hetmanów zaleceniem, y za zgodą wszech Stanow do nobilitacyi przypuszczamy Urodz. Iana Haliskiego Pułkownika, Franciszka Chmielowskiego Oberszterleytnanta naszych, Michała Pułkownika y sukcessorow Kazimierza Rotmistrza Garbowieckich, Jozefa y Andrzeia Gęzikowiczow Gieżyckich, Stanisława y Mikołaja Siemieńskich; tudzież Urodz. Sebastyana Rybczynskiego Pisarza naszego Dekretowego, Andrzeia Cichockiego Metrykanta Koronnych, z potomstwem ich utriusque sexus, salvis obligationibus na nową szlachtę włożonych; z Urodz, zaś Jakuba Gostkowskiego Maiora naszego, Antoniego, Józefa y Woyciecha, braci iego rodzonych herbu Gozdawa, abusum nobilitatis znosiemy, y onych do wszelkich prerogatyw stanu szlacheckiego przywracamy.
Ustęp dotyczący indygenowanych, po częściowym uwspółcześnieniu pisowni i tłumaczeniu łacińskich wtrętów, brzmi następująco:
„Mając
rekomendowane od Wielmożnych Hetmanów Koronnych
przy dostojeństwie naszym i Rzeczypospolitej zasługi w wojsku i odwagi
rycerskie Urodzonych: Archibalda Glowera de Glaydeny, Jana Dessyera
Obersztlejtnantów, Jana i Franciszka Humlow chorążego i
towarzysza chorągwi pancernej,
urodzonego starosty Szczerzeckiego, majora d’Argelles komendanta
garnizonu
toruńskiego, Jana Ostena, Franciszka i Józefa Reynów
braci rodzonych;
Aleksandra, Franciszka, Mikołaja Bandynellich, Jakuba barona Puszeta
rezydenta
naszego w Rzymie, Dominika pisarza najwyższego skarbowego i synowca
jego Józefa
Winklerow; onych z potomstwem ich obojga płci, za zgodą wszech
stanów za
rodaków tego królestwa uznajemy, [dalsza treść
przypuszczalna] pod
warunkiem, że na [do przyszłego] przyszłym sejmie
dowiodą i
wyprowadzą w pełni swoje prawa do szlachectwa.”
Tak, więc nareszcie po upływie 43. lat od wstąpienia na służbę Rzeczypospolitej, Jan Wigand uzyskał jako obywatel ziemski Rzeczypospolitej pełnię praw szlacheckich. Nie należy sądzić, aby fakt ten zmienił cokolwiek w jego dotychczasowym życiu. Nie był w wieku, w którym chciałoby się ubiegać o urzędy i godności przy królu, tym bardziej, że zazwyczaj były one niepłatne, wymagały kosztownej obecności na dworze królewskim i za Augusta II w przeważającej większości były wyłącznie honorowe. Należy przypuszczać, że wrócił pod koniec 1726., a raczej zważywszy na datę zakończenia obrad sejmu i odległość od Grodna, na początku następnego roku do Radawnicy, mimo uciążliwości podróży w dobrej formie, bowiem w „Tekach Dworzaczka” znajduje się wiadomość o przyjęciu w następnym 1727. roku od Franciszka Ekkarda Golcza kapitana J.K.Mci jego dziedzicznej wsi „Bląmfeld” w powiecie człuchowskim (wieś niezidentyfikowana) w zamian za pożyczkę hipoteczną 15.000.- tymfów {A.P. P-ń, Nakło Gr. 88, k.128}. Jan Wigand przypuszczalnie jednak pod koniec 1728. odczuwał już niedomagania związane z wiekiem, a nie wykluczone, że w tym czasie zaczął chorować, bowiem w dniu 08.01.1729. spisał testament, który roborował w grodzie nakielskim {A.P. P-ń, Nakło Gr. 89, k.37}.
Oryginał tego testamentu wraz z innymi dokumentami sporządzonymi przez Jana Wiganda oraz jego osoby dotyczącymi, znajdował się w latach osiemdziesiątych XX. wieku w osobnej teczce, w aktach parafii Radawnica, która w bliżej nieznanym roku została przekazana do biura parafii w Złotowie. Stamtąd z kolei, według zapewnień złotowskiego proboszcza, teczka ta trafiła w początkach XXI. wieku do magazynów organizującego się Archiwum Diecezjalnego w Koszalinie. Archiwum to rozpoczynające w latach 2004/5 dopiero wstępną segregację posiadanych zasobów nie opracowało dotąd katalogu zbiorów, a tym samym nie nadało zasobom już zidentyfikowanym, indywidualnych sygnatur. W tej fazie organizacji, znalezienie poszukiwanych dokumentów jest wyłącznie dziełem przypadku. Mimo stałego kontaktu z zatrudnioną tam dyplomowaną archiwistką i jej pełnego życzliwości zaangażowania w poszukiwania testamentu Jana Wiganda, udało się na początku 2005. roku odszukać jedynie poszyt zatytułowany „Fundacje Parafii Radawnica”, w którym zgromadzone są oryginały i odpisy wybranych dokumentów parafialnych, wszystkie w zasadzie datowane w 1868. roku., a więc 138/9 lat po śmierci naszego antenata. Wśród nich znajduje się ręcznie spisany dokument, bez podpisu i daty, będący najprawdopodobniej odpisem złożonego w tymże biurze parafialnym w dniu 08.01.1729. testamentu Jana Wiganda, w którym oprócz licznych decyzji finansowych, wydaje on również dyspozycje dotyczące swego pogrzebu, żegna się z dziećmi i udziela im błogosławieństwa. Pismo to jest wyjątkowo mało czytelne, miejscami silnie uszkodzone, a przede wszystkim stanowiąc dość niedbały odpis, może zawierać informacje, których wiarygodność budzi wątpliwości. Jego kserokopia nienadająca się niestety do skanowania i włączenia w wersję elektroniczną opracowania, wpięta jest w wariancie realnym w pozycji 46. do akt osobistych Jana Wiganda.
Tekst streszczenia brzmi następująco:
„Działo się w
Nakle w czwartek nazajutrz po święcie św. Anny dziewicy
męczennicy [27. lipca] 1730 roku.
Jan Osten przedłożył celem wpisania do ksiąg
miejskich Nakła napisany po łacinie testament swojego zmarłego ojca,
uwierzytelniony podpisem i pieczęcią rodową, którego pełne
brzmienie jest dalej
odpisane.
[Od tego miejsca rozpoczyna się streszczenie]
„Z powodu podeszłego już wieku i stanu
zdrowia ojca postanowił on wydać sukcesorom dyspozycje na wypadek
śmierci.
Przyrzeka publicznie, że nigdy nie wyrzeknie się świętej wiary
katolickiej i
kościoła. Życzy sobie urządzenia pogrzebu skromnego, bez zbytniej pompy
i chce
zostać pochowany w kościele w Radownicy.
Na dowód swej wiary postanawia ofiarować na rzecz kościoła w Radownicy sumę 5. tysięcy tymfów. Sumę tę mają wypłacać synowie i szlachetny Kazimierz Ludwik Wiesiołowski dopiero po jego śmierci, ale jedynie w określony sposób i na określone cele w trzech częściach. Obecny lub przyszły już proboszcz kościoła w Radownicy będzie otrzymywał z zapisanej sumy 2 tysięcy tymfów, coroczny czynsz wynoszący 7% zapisanej kwoty. Następne 2 tysiące tymfów zapisuje temuż kościołowi także w formie wypłacanego od tej sumy czynszu rocznego w wysokości 7%. Może on być wydawany jedynie na konserwację dachu, remonty i upiększanie kościoła oraz na inne potrzeby, ale zawsze w uzgodnieniu z sukcesorami donatora. Ostatni tysiąc tymfów ma zostać przeznaczony na udzielanie pomocy materialnej dla czworga ubogich, odpowiednich i pobożnych, których będą proboszczowi wyznaczać synowie donatora. Pieniądze mają być zawsze wydatkowane za wiedzą jego synów i konsystorza kamieńskiego [niewątpliwie chodzi o siedzibę dekanatu tj. obecny Kamień Krajeński].
Odnośnie dóbr nieruchomych i
ruchomości wydaje dyspozycje podziału dóbr Radownica,
Górzna, Kamień, Grudna,
Krzywa Wieś, Lądek i Nowy Dwór w województwie kaliskim,
kupione od Jakuba Działyńskiego,
wojewodzica kaliskiego, według zgodnego porozumienia synów.
Wyłącza z tego
swoja żonę Dorotę, której przeznacza dożywotnio rezydencję
rodową wraz z
utrzymaniem. Młodszemu synowi Franciszkowi,
służącemu obecnie w wojsku króla polskiego zapisuje dochody z
dóbr ojcowskich i
matczynych w kwocie 15 tysięcy tymfów. Starszemu synowi Janowi
Krystianowi
zapisuje majątek i część wsi Górzna pod warunkiem spłaty sumy 5
tysięcy tymfów
na rzecz braci Kazimierza i
Franciszka. Średniemu synowi Egidiuszowi, ażeby nie czuł się
pokrzywdzony 5
tysięcy tymfów bez dyskutowania o tym z braćmi (?).
Gaspar Zygmunt de Flemming, kapitan
królewski i mąż córki Ludwiki został już zaspokojony
otrzymując oprócz posagu
żony dodatkowo posag po zmarłej w stanie panieńskim córce
donatora, Helenie.
Córka Klara, żona Kazimierza Wiesiołowskiego ma otrzymać sumę
tysiąca
imperiałów, czyli 5 tysięcy tymfów. Pozostałym dzieciom
służącym w zakonach:
jezuicie Kazimierzowi i Esterze Julianie, benedyktynce w konwencie
chełmińskim,
przeznacza do wypłaty corocznie kwotę 200 florenów pruskich, aż
do ich śmierci.
Po śmierci ojca mają synowie
wypłacać na rzecz konwentu franciszkanów w Bydgoszczy i dekanatu
Lobcinensis
[przypuszczalnie chodzi o
dekanat w Łobżenicy] z przeznaczeniem na
modły za duszę i pomoc ubogim.
Na koniec wdzięczny za miłość
okazywaną przez synów, córki i zięcia Wiesiołowskiego,
udziela im podziękowania
i błogosławieństwa ojcowskiego. Dziękuje także za doznane
dobrodziejstwa ze
strony Aleksandra Kołudzkiego, prepozyta katedry w Gnieźnie,
Józefa Erazma de
Platern, kanonika gnieźnieńskiego i Jakuba Działyńskiego, wojewodzica
kaliskiego. Poleca też synom potwierdzić testament przez wpisanie do
akt miasta
Nakła.
Testament spisano i potwierdzono
pieczęcią rodową dnia 8 stycznia 1729 roku.”
O ile jest to odpis poszukiwanego i zasadniczego tekstu testamentu Jana Wiganda, to zastanawiające jest scedowanie przez testatora decyzji o podziale całości majątku nieruchomego i ruchomego na synów-spadkobierców do ich wzajemnego dobrowolnego rozdziału, co nawiasem mówiąc dokonało się w rzeczywistości po śmierci testatora, w dniu 12.07.1730. roku we wsi Grudna i zostało odnotowane w aktach grodzkich Nakła {A.P. w Poznaniu, sygn. Nakło Gr. 90}.
W związku z powyższym nasuwa się uzasadnione przypuszczenie, że podział ten został już uprzednio uzgodniony i dokonany, co wobec wieku Jana Wiganda – w kontekście trudów związanych z zarządzaniem majątkami - byłoby w pełni zrozumiałe, natomiast sam testament jedynie zatwierdzał stan faktycznie już istniejący. Wyjaśnienie tych wątpliwości nastąpi niewątpliwie po zapoznaniu się z odszukanym oryginałem tego aktu. Należy w tym miejscu zamieścić również niezmiernie istotną informację o zachowaniu do czasów nam współczesnych pieczęci rodowej, o której mowa w ostatnim zdaniu cytowanego dokumentu.
Znajduje się ona obecnie – dziedziczona w najstarszej linii - w posiadaniu Krzysztofa Ferdynanda Osten – Sacken (KOD: XI.2.), potomka pradziadka Longina Franciszka i zostanie prawdopodobnie zdeponowana wraz z całością niniejszego opracowania.
Nie mając pełnego rozeznania w ówczesnych implikacjach wynikających z dzierżawy ziemi – nie w pełni zrozumiała jest kolejna informacja dotycząca również roku 1729., a zawarta w „Tekach Dworzaczka” o następującej treści:
„Jan
Wigand Osten - Sakken podpułkownik JKMci
rob. [roboruje] testament z 08.01.1729. (f. 36v) celem
podniesienia sumy
15.000 tymfów ze wsi Blamfeld podległej prawem Idzie –
Katarzynie Golczowej,
wdowie po ol. [zmarłym]
Franciszku Ekkardzie Golczu kapitanie JKMci i mianuje
plenipotentem
syna swego Egidiusza-Kazimierza Osten - Sakken (f. 57)” {A.P.
P-ń, sygn. Nakło Gr. 89},
która wskazywałaby, że głównym i niewykluczone, że jedynym celem tej roboracji była chęć odzyskania kwoty 15.000.- tymfów od wdowy po kapitanie Golczu (wymieniony przez prof. W. Dworzaczka dokument plenipotencji zamieszczony jest również w aktach grodzkich Nakła, jako kolejny pod tą samą sygnaturą, co roboracja testamentu). Niemniej sam fakt roboracji dokonany osobiście przez testatora stoi w sprzeczności z zaleceniem zawartym w przedostatnim zdaniu testamentu. Najprawdopodobniej po jego spisaniu miały miejsce zdarzenia, które tę czynność wymogły.
Charakterystyczne w wymienionych aktach są podpisy Jana Wiganda, otóż o ile podpis pod aktem roboracji jest stosunkowo wyraźny i czytelny, choć wyraźnie pisany już starczą ręką, o tyle udzielenie plenipotencji synowi, podpisane jest, tak niepewną ręką, że stanowi jedynie zbiór niewyraźnych znaków. Drugi z przytoczonych dokumentów jest ostatnim niepodważalnym świadectwem dokonania przez Jana Wiganda czynności prawnej, co według profesora W. Dworzaczka uprawnia jedynie do stwierdzenia, że „zmarł po tej dacie”. Jednocześnie jednak tenże profesor w swojej – podstawowej w literaturze przedmiotu – książce pt. „Genealogia”, wydanej w 1959. przez P.W.N. w Warszawie, pisze:
„Przy
ustalaniu przybliżonej daty śmierci bywa pomocnym
stwierdzenie ostatniej daty występowania jednostki jako żyjącej (n.p.
spisanie
testamentu) i pierwsza wzmianka o niej jako o zmarłej. O śmierci
niedawnej
świadczą działy dóbr dokonywane przez potomstwo lub spisywanie
inwentarza
mienia pozostałego po zmarłym.”
Według artykułu ks. Lecha Bończa-Bystrzyckiego pt. „STAN ZACHOWANIA KSIĄG METRYKALNYCH PARAFII KATOLICKICH DIECEZJI KOSZALIŃSKO-KOŁOBRZESKIEJ WEDŁUG STANU Z DNIA 8 MAJA 1945 R.” zamieszczonego „Roczniku Koszalińskim nr. 19” wydanym w 1985. przez Koszaliński Ośrodek Naukowo-Badawczy w Koszalinie, parafia w Radawnicy prowadziła co prawda księgi chrztów od 1701., ale zapisy ślubów i zgonów dokonywane były w niej dopiero od roku 1835. Ten sam ksiądz w innym miejscu swego opracowania podał, że do około połowy XVIII. wieku zapisy metrykalne z Radawnicy dokonywane były w księgach parafii w Złotowie. Kwerenda przeprowadzona w maju 2003. roku w tej parafii niestety nie potwierdziła tej informacji, zaś nadzwyczaj czytelna i starannie oprawiona Liber Mortuorum zawiera zapisy z lat 1660 – 1707, po czym następuje wieloletnia przerwa wybiegająca poza rok 1730. Ksiąg metrykalnych z zapisami z parafii radawnickiej nie musiało już być w końcu XIX. wieku, w przeciwnym wypadku, wszystkie lub choćby tylko niektóre z nieznanych dat, podałby kronikarzowi Kazimierzowi, ówczesny proboszcz radawnicki, ksiądz Franciszek Dekowski w listach, które wymieniali. Znali by je również miejscowi historycy niemieccy. Nie dysponując, więc wiarygodnym wpisem o zgonie, zachodzi konieczność ustalenia przybliżonej, ale prawdopodobnej daty zgonu Jana Wiganda.
Wszystkie dostępne almanachy niemieckie podają datę jego śmierci na rok 1727., co jak wyżej wykazano jest oczywistym błędem w świetle bezspornej wiadomości o roborowaniu przez niego w dniu 08.01.1729. w grodzie nakielskim testamentu. Kolejną niepodważalną, bo potwierdzoną dokumentacją archiwalną, datą jest dzień 12.07.1730., w którym we wsi Grudna odbyły się pomiędzy jego synami działy spadkowe {A.P. P-ń, Nakło Gr. 90, k.40}. Między tymi dwoma granicznymi datami Jan Wigand zmarł. Według wytycznych profesora bardziej prawdopodobnym rokiem jego śmierci, jest rok 1730. i to w dodatku dopiero przy końcu pierwszego półrocza.
Połowa miesiąca lipca wybrana na działy spadkowe dowodzi zaistnienia nagłej i niespodziewanej sytuacji nikt, bowiem w pełni kampanii żniwnej względnie ostatnich przygotowań do niej, nie dokonuje podziału majątku, nawet wtedy, gdy poszczególne udziały zostały określone w testamencie.
Sytuacja taka byłaby nieprawdopodobna, gdyby Jan Wigand zmarł w okresie mieszczącym się pomiędzy jesienią 1729., a późną wiosną 1730. Kolejnym pośrednim argumentem na rzecz powyższego rozumowania, jest fakt wydzierżawienie przez jego średniego syna, Egidiusza Kazimierza w dniu 02. września 1729. roku, od Andrzeja, cześnika dobrzyńskiego i jego bratanka Józefa, Raczyńskich, na okres aż trzech lat, wsi Wiele i części Rościmina (20 km na pn. od Nakła). Żaden spadkobierca mając w zasięgu ręki najtłustszy kąsek ze spadku, nie przenosi się do dzierżawionych wiosek położonych w odległości dnia jazdy konnej, tym bardziej zaś nie podejmuje zobowiązań, bez pewności ich wykonania i ze świadomością znacznych strat finansowych w wypadku odstąpienia od podpisanego kontraktu.
Ważkim
również argumentem, ale wyłącznie pośrednio jedynie
poświadczającym 1730., jako rok śmierci Jana Wiganda, jest zawarta w
poszycie
„Fundacja Parafii Radawnica” tabela fundatorów mszy intencyjnych:
„Parafia W.N.M.P. w Złotowie
Archiwum Parafialne
Poszyt: Fundacje
Parafii Radawnica
Radawnica:
Tabela
Dies et annus
Numerus Missarum
Nazwisko fundatora
Fundationis
legendarum
56
1) M.G.
Dominus Joannes
1730
pro anima Joanne
Vigandi
Vigandus de Osten Saken
de Osten Saken
2) Duus Joannes Christianus
1738
28
de Osten Saken
pro
anima
Haeres in Gurzna
3) Joanna de Osten Saken
15 Decemb. 1817
90
uxor Francisci
pro
anima Joanne et
Francisci
de Osten Saken
Francisci de Osten Saken
Radawnicae
19 Januar 1842
Parochus pro temporae”
Wynika z niej, że figurujący na pierwszym miejscu Jan Wigand prawdopodobnie świadomy nad-chodzącej śmierci, ufundował osobiście w 1730. roku 56. mszy z intencją uczczenia swojej pamięci. Wątpliwe jest celowe zapisanie przez księdza przyjmującego zamówienie i ofiarę na odprawienie mszy intencyjnych, nazwiska zmarłego w miejsce rzeczywistego fundatora. W świetle przytoczonego powyżej rozumowania można przyjąć, że Jan Wigand zmarł w rzeczywistości pod koniec pierwszej połowy 1730. roku. Z jego testamentem wiąże się również ciekawy zapis, do którego nie datowana interpretacja rady parafialnej sporządzona w języku niemieckim, po przetłumaczeniu brzmi następująco:
„Odpis dokumentu fundacji z akt parafii w Złotowie.
Poszyt parafii
Radawnica.
V.d.
0sten -Sacken fundował kościołowi parafialnemu w Radawnicy 5.000
tymfów w testamencie z 1729 r.
W
imię Trójcy Przenajświętszej, Amen. Z dowodu odpisanego ... z
załączonego
testamentu z 08 stycznia 1729 r. były właściciel klucza radawnickiego
Jan Wigand
de Osten pożyczył tutejszemu kościołowi parafialnemu kwotę 5000
tymfów = 1000
talarów na 7%. Za odsetki z 2000 tymfów miały być
spłacane po 2 msze św.
tygodniowo.
Ponadto
procenty z dalszych 2000 tymfów albo 400 talarów miały
być przeznaczone na
remonty i upiększenie kościoła jak i inne potrzeby. Wreszcie za
ostatnie 1000
Tymfów albo 200 tal. procenty miały być przeznaczone na zakup
odzieży dla 4
biednych.
Mimo
wszelkich starań nie udało się odnaleźć potwierdzenia tego legatu przez
wyższą
władzę duchowną, dlatego Rada Parafialna niżej podpisana uważa za
konieczne, by
uniknąć ewentualnego zaciemnienia pierwotnego celu fundacji jak i
zadośćuczynienia przepisom kościelnym, utworzyć pobożną fundację z 1000
tal.
zapisanych na hipotece dóbr radawnickich Pod rubr. III No. 2
przy tutejszym
Kościele Parafialnym po wieczne czasy pod imieniem fundatora przy
zastrzeżeniu
przewielebności biskupa diecezjalnego pod rozwagę, że kapitał nie może
być
pożyczony na 7% lecz na 4% i przez to ustalona w testamencie liczba
mszy św.
bez widocznego uszczerbku zainteresowanych nie może być spłacona.
1.
że na mocy
przypadających odsetek z części legatu w wysokości 400 talarów
corocznie
czytanych będzie 45 mszy św. za duszę Jana Wyganda fundatora i
dobroczyńcy
będzie spłacona proboszczowi lub jego zastępcy pro cura 20
talarów .
2.
Że na mocy
drugiej części fundacji z 400 talarów po odjęciu 20
talarów, które przysługują
proboszczowi lub jego zastępcy, pozostałe procenty mają być
przeznaczone na
cele kościelne zwłaszcza utrzymanie wiecznej lampki, nabycie
paramentów
kościelnych i inne potrzeby liturgiczne.”
W kontekście wieloletnich i nadzwyczaj kosztownych działań Jana Wiganda na rzecz tego kościoła, niesmak budzi dokładne pomieszanie przez sporządzających ten dokument, własnej rzekomej pobożności z dawkami miłosierdzia Bożego, wyliczanymi przez radę parafialną ze skrupulatnością kupczyków straganu jarmarcznego. Niezbyt daleko odeszli prowincjonalni księża i aktywiści kościelni od czasów masowego handlu odpustami, jednego z głównych powodów reformacji. Jest oczywiste, że przeliczenia te dokonane zostały z inspiracji i w interesie dochodów ówczesnego proboszcza, którego osobę możnaby ustalić po odszukaniu daty sporządzenia cytowanego dokumentu. Ujawnianie po wiekach zachłannej chciwości wielebnego dobrodzieja nie miałoby jednak żadnego znaczenia, a także i sensu.
W roku śmierci męża, jego o 16 lat młodsza żona Dorota Zofia osiągnęła – zaawansowany dla kobiet w owych czasach - wiek 64. lat. Egzystencja jej została zabezpieczona w testamencie męża poprzez zapis dożywotniego wyłącznego użytkowania rodowej rezydencji wraz z utrzymaniem. Z pewnością dożywała też swych dni w dworze radawnickim pod bezpośrednią opieką najstarszego syna Idziego Kazimierza. Jedynymi późniejszymi wiadomościami, którymi na jej temat dysponujemy jest wzmianka w „Tekach Dworzaczka” o następującej treści:
„...a
żona Dorota chyba go przeżyła {A.P.
P-ń, Nakło Gr. 90, k.40}. Nie
żyła jednak i ona w r. 1745 {A.P.
P-ń, Nakło Gr. 94, k.98}.”
oraz data jej śmierci określona w I. tomie niemieckiej książki „Geschichte des Geschlecht von der Osten”, wydanej w Bremie w 1977. na 1750. rok.
W tym wypadku uznać jednak należy pełną wiarygodność prof. W. Dworzaczka, który znany ze swej skrupulatności w wykorzystywaniu źródeł i mając w przeciwieństwie do autorów niemieckich, nieograniczony dostęp do archiwów poznańskich, powołuje się w kwestii jej śmierci na dokument z dnia 15.10.1745. zawarty w aktach grodzkich Nakła, sygnatura 94, strony 98v i 99, podany niżej w streszczeniu:
„Jakub
Lipiński podał urzędowi ekstrakt reformacji [zapisu (posagowego),
oprawy],
wyjęty z akt grodzkich wałeckich. Zapis został dokonany w grodzie
wałeckim w
czwartek po Visitatio Mariae
roku 1745 [święcie Nawiedzenia Matki Boskiej, które w tym
roku wypadło w
dniu 08.07.] wobec Henryka Gulcza, starosty wałeckiego. Wtedy to
Idzi
Kazimierz Osten podkomorzy królewski, syn nieżyjących już wtedy
Jana Wiganda i
Doroty Zofii z Ostenów zeznał, że na dobrach swoich
dziedzicznych Radownica,
Krzywa Struga i Grudna, leżących w powiecie nakielskim
województwa kaliskiego,
i na wszystkich innych swoich dobrach ruchomych i nieruchomych, zapisał
swojej
żonie Konradynie z Gulczów – córce zmarłego już
Franciszka Gulcza i Idy z
Gulczów oraz jej następcom, oprawę [wiano] w wysokości
20.000 tymfów.”
Na podstawie cytowanego zapisu wiadomo, że Dorota Zofia zmarła przed lipcem 1745. roku, ale uwzględniając zwyczaj stosowany przez lokalnych pisarzy w stosunku do okolicznych możnych posiadaczy ziemskich, o zaznaczaniu faktu niedawnej śmierci członków ich rodzin oraz obowiązkowy okres żałoby po śmierci matki, który niechybnie by obowiązywał Egidiusza Kazimierza – oraz biorąc w rachubę, że jego ślub z Konradyną Chritianą z Golczów miał miejsce w lutym 1744 – można przypuszczać, że Dorota Zofia w rzeczywistości zmarła przed lutym 1743.
Oboje małżonkowie zostali pochowani w murowanej krypcie wybudowanej przez Jana Wiganda w podziemiach ówczesnego drewnianego kościoła w Radawnicy. Płyta zamykająca do niej wejście została uszanowana i zachowana w 1887. przez budowniczego nowego murowanego kościoła ks. Fr. Dekowskiego i według opowieści miejscowych mieszkańców, szczególnie wieloletniego kościelnego, sędziwego pana Biedrzyckiego (zmarłego w 2003. w wieku 90. lat) widoczna była jeszcze w licu posadzki w latach 60. XX. wieku, kiedy to została pokryta nową, obecnie istniejącą podłogą ceramiczną.
Ostatnim
zagadnieniem, które należy omówić w podsumowaniu życia
Jana Wiganda i Doroty
Zofii jest ich potomstwo. Nie ulega wątpliwości, że ówczesne
kobiety – o ile
ich mężowie akurat nie byli na dłuższych wyprawach wojennych - rodziły
dzieci
praktycznie, co roku i niezmiernie trudno jest z braku ksiąg
metrykalnych dla
końca XVII. wieku i początków XVIII. ustalić faktyczne potomstwo
danej pary. W
praktyce znamy tylko tych potomków, którzy dorośli do
wieku dojrzałego i ich
egzystencja pozostawiła jakiekolwiek adnotacje w dokumentacji grodzkiej
miast.
Rzecz jasna dotyczyło to głównie synów, w wypadku
córek nieliczne ślady
pozostawiły wypłaty ich posagów, w mniejszym stopniu transakcje
zawierane pomiędzy
teściem, a zięciem. W kronice rodzinnej, jej autor Kazimierz, pisze:
„...
bo już dzieci Hansa Wedige wszystkie prawdziwymi i szczerymi Polakami
byli.
Miał ich zaś wedle testamentu zachowanego w Radawnicy ośmioro: cztery
córki z
których jedna wyszła za Jerzego (Zygmunta) Kaspra Fleminga
konsyljarza u Xcia
Pruskiego, druga za Kazimierza Wiesiołowskiego, trzecia umarła panną, a
czwarta
była zakonnicą Benedyktynek w Chełmie.”
Z synów znamy:
· Kazimierza (Jana) (KOD: V.6) najstarszego znanego syna ur. 07.05.1690., profesora teologii moralnej, jezuitę, superiora rezydencji w Wałczu, a później w Międzyrzeczu, gdzie 13.05.1754. roku zmarł; szczegóły – „Encyklopedia Wiedzy o Jezuitach Na Ziemiach Polski i Litwy 1564 – 1995”, wyd. WAM Kraków 1996. str. 481..
·
Jana Krystiana (KOD: V.4), ur.
prawdopodobnie w 1693., członka „maison militaire” (ówczesna
ochrona osobista
króla) i chorążego króla Augusta III Sasa, poślubił w
latach 1716-1718 nieznaną
z imienia żonę zmarłą przypuszczalnie w połogu ze starszym jego synem,
a po raz
drugi żonatego w latach 1730-1731 z Ludwika Barbarą z domu Rydzyńską;
zmarł
18.01.1738.
·
Egidiusza (Idziego) Kazimierza
(KOD: V.2),
określanego w testamencie ojca, jako „średniego”
syna; rok urodzenia nie znany (można przypuszczać, że nastąpiło to po
roku
1693.), żonatego z ewangeliczką Konradyną Dorotą z domu von der Goltz,
podkomorzego J.K.Mci {A.P. P-ń, sygn. Nakło Gr.92,
s.97},
zmarłego 21.08.1755. w Radawnicy.
·
Franciszka Jakuba (KOD: V.7.),
najmłodszego syna urodzonego w przedziale lat 1702 - 1706,
podpułkownika wojska
koronnych, żonatego przypuszczalnie z kuzynką Dorotą v.d. Osten; zmarł
po
wrześniu 1772, a przed 1775. rokiem.
Z córek
wymienionych w
testamencie:
·
Esterę Julianę (KOD: V.1.), benedyktynkę w konwencie chełmińskim,
·
Dorotę Klarę (KOD: V.5), ur.
w przedziale
lat 1689-1691, która przed 1719. wyszła za Kazimierza
Wiesiołowskiego, stolnika
czernichowskiego, dziedzica Dźwierszyna; zmarłą 04.04.1779. w Smogulcu,
majątku
swego syna Ignacego i tam w kościele przed ołtarzem pochowaną.
·
Ludwikę, zamężna
za kapitanem królewskim Franciszkiem Gasparem Zygmuntem de
Fleming.
EGIDIUSZ
KRZYSZTOF [EGIDIUS CHRISTOPH] KOD:
IV.2.
é
29.01.1661 - † 06.10.1741 Pniewo
Brat stryjeczny i
równocześnie
szwagier Jana Wiganda był według II. tomu „Jahrbuch des Deutschen Adels herausgegeben
von der Deutschen
Adelsgenossenschaft” wydanego
w 1898. w Berlinie, synem majora w służbie króla Francji,
Joachima Wiganda i
Anny Doroty z domu Podewils; urodził się w dniu 29. stycznia 1661. w
nieustalonej miejscowości i zmarł w Pniewie 06. października 1741.
Z nominacji króla
„na Prusiech” był
starostą [Landrath’em] powiatu Szczecineckiego [Neustettin] oraz dworskim asesorem
sądowym. Żonaty był trzykrotnie, a
mianowicie:
·
po
raz pierwszy 02. lutego 1683 z Barbarą Julianną von Glasenapp z domu [aus dem Hause] Gramenz, ur. 02.02.1664.
w Osiecznej i zmarłą w grudniu
1683., prawdopodobnie w połogu, lub w jego następstwie,
·
po
raz drugi w 1685. z Anną Barbarą von Carnitz z domu [a.d.H.] Kölpin, zmarłą w
Pniewie w kwietniu 1701,
·
po
raz trzeci w sierpniu 1703. z Martą Marią von Borcke z domu [a.d.H.] Schönenwalde,
zmarłą w Pniewie 08. kwietnia 1729.
Ze związku z drugą żoną,
Anną
Barbarą z domu von Carnitz pochodził syn, Mateusz Konrad [Mathias Konrad], urodzony 16. listopada
1691. i
zmarły w Berlinie 16. lutego 1748.. W hierarchii dostojeństw dworskich
zawędrował on bardzo wysoko, obdarzony był, bowiem następującymi
godnościami:
królewsko-pruskiego szambelana, rzeczywistego
(królewskiego) tajnego radcy do
spraw finansowych, wojennych i domen państwowych oraz prezydenta izby
poselskiej. Był dwukrotnie żonaty, a mianowicie:
·
po
raz pierwszy, w dniu 27. listopada 1719.
roku w Płotach, z Klarą Zofią [Clara
Sophie] von Blücher, urodzoną w 1701. i
zmarłą w
Płotach 28. lutego 1723.,
·
po
raz drugi, 14. października 1725. z Heleną Charlottą von Eichstedt z
domu [a.d.H.] Rothen-Klempenow,
urodzoną 12. września 1703. i zmarłą 18.
marca 1758. w Bentz.
Bratanek stryjeczny Jana
Wiganda,
Mateusz Konrad był właśnie tym przedstawicielem rodu, który
przez małżeństwo z
Klarą Zofią, ostatnią latoroślą gałęzi Blücherów,
dziedziczką części Płot,
która została w 1577. roku sprzedana jej przodkom po bankructwie
domu handlowo
– bankowego spokrewnionych z Ostenami Loitzów, odzyskał tę część
majątku, o
czym była mowa przy prezentowaniu postaci Wiganda „ab Osten et in
Plato” z
pokolenia I.
Stąd też osobę Egidiusz
Krzysztofa
można uznać za wtórnego protoplastę linii płotowskiej i tak
właśnie czyni
przywołany na wstępie „Rocznik
Niemieckiej Szlachty”,
który wymienia jego wnuka, jako założyciela „Domu
Płot” [Haus
Plathe].
W tym miejscu warto
zacytować
fragment wydanego przez Płotowskie Towarzystwo Kultury opracowania
zbiorowego
pt. „PŁOTY – DZIEJE MIASTA”, wydanego w Słupsku w 1991.
roku i czerpiącego
obficie wiadomości historyczne z niemieckiej książki „Plathe in Pommern. Die Geschichte” wydanej w Hamburgu w
1965.:
„Po licznych podziałach rodzinnych, w roku
1699
sytuacja finansowa Ostenów na tyle się poprawiła, iż (po 130
latach) byli oni w
stanie wykupić od Blücherów zastawioną wcześniej część
swych posiadłości, w tym
także część miasta. Ówczesny landrat i asesor sądu nadwornego,
Egidius
Krzysztof Osten, wystąpił do sądu nadwornego o przywrócenie mu
prawa wykupu
zastawionych dóbr. Uzyskał on wówczas pełnię praw do
miasta i zamku.
Ówczesny właściciel połowy
posiadłości, Mateusz von Blücher, został zobowiązany do zwrotu
zastawu.
Ponieważ pomiędzy obiema rodzinami panowały bardzo serdeczne stosunki,
wykonanie wyroku miało nastąpić po śmierci Mateusza Blüchera. Po
jego śmierci
jednakże nastąpiło inne rozwiązanie, mianowicie syn Egidiusa Ostena
poślubił
córkę Blüchera i w ten sposób w roku 1719 cały
majątek, zamek i miasto zostały
połączone w jednych rękach.”
Do Ostenów należało też 30
okolicznych wsi. Nowy właściciel w ramach podporządkowania
administracji
państwowej, dbał bardzo o rozwój miasteczka i czynił wszystko by
jego
mieszkańcom zapewnić dobrobyt.”
Niemniej należy pamiętać
o tej
części rodu, która pozostała w Płotach po roku 1577., wybudowała
Nowy Zamek i w
nim mieszkając - gospodarzyła pozostałą częścią miasteczka i należną
jej
ziemią, jak o tym także pisze wymieniona wyżej praca „Płoty – Dzieje Miasta”. Jednak wspomniany „Rocznik Niemieckiej Szlachty” niestety nie wylicza
członków tej
części rodu w związku, z czym okres lat 1577. – 1719. zawiera lukę
osobową,
której wypełnienie wymaga odrębnej kwerendy.
W tej kwestii niezmiernie
pomocny
byłby drugi tom opracowania Otto Grotefend’a pt. „Geschichte des Geschlechts von
der Osten”, wydany
ok. 1923. roku w Szczecinie, którego jednak mimo poszukiwań nie
zdołano w
polskich bibliotekach znaleźć.
Z faktu bezpośredniej
ciągłości
potomków Mateusza Konrada, jako jedynych, pełnych i nieprzer-
wanych do 1895.
roku właścicieli Płot, co w podtekście świadczy o eliminacji linii
Ostenów
pozostałych w Płotach po roku 1577., można wnioskować, że po objęciu
przez
niego w posiadanie posagu Klary Zofii, miały miejsce nie znane nam
wydarzenia,
które pozwoliły mu skupić cały majątek płotowski w jednych
rękach.
Rodzoną z tej samej
matki, siostrą
Mateusza Konrada, była Anna Elżbieta, która przed rokiem 1717.
wyszła za mąż za
Baltazara Fryderyka Henryka Blankemburga [nazwisko to pisane jest
również jako:
Blankiemburg, Blankenburg oraz Blankiemburk), kapitana J.K.Mci ,
dziedzica wsi Fulbek [z pewnością chodzi o miejscowość Fuhlbeck, według
Rosponda - Zgniły Zdrój na Pomorzu Zachodnim] i dzierżawcy
królewskiej wsi
Tarnowa, która tegoż roku kwitowała swego ojca z majątku
ojcowskiego i macierzy-skiego,
czyli prawdopodobnie posagu, a mąż w tym samym dokumencie zobowiązywał
się do
oprawienia jej kwoty 20.000 tymfów na swym majątku {A.P. P-ń, Wałcz Gr. 50, f.199 i 199v}. Ta Anna Elżbieta,
która w 1732.
była już wdową, zwana w dokumentach grodzkich „siostrą stryjeczną” Franciszka Jakuba (KOD:
V.7.), w rzeczywistości według współczesnych
nam pojęć była tylko jego kuzynką, bowiem braćmi stryjecznymi byli ich
ojcowie,
z bliżej nam nie znanych powodów zapisała mu 19.650
tymfów {A.P. P-ń,
Wałcz Gr. 51, k.212}. Później zaś
cedowała na Franciszka
Jakuba dożywocie wsi Tarnowa, o czym mowa w historii pokolenia V.
Niezmiernie
charakterystycznym elementem
cytowanego niemieckiego „Rocznika
Szlachty”
jest zawarty
na wstępie rozdziału „Dom Płot”, opis herbu,
którego interesujący
wyjątek po przetłumaczeniu brzmi następująco:
„Herb (1888, hrabia von der Osten):
podzielony na
cztery pola: I. rozdzielone: na przedzie w złotym polu trzy ukośne
niebieskie
rzeki, z tyłu w czerwieni odwrócony srebrny klucz; II. i III.: w
niebieskim
polu trzy (2 : 1) złote gwiazdy; IV.: odwrócony wizerunek pola
I.”
W identyczny
sposób opisany i
tożsamy z powyższym, jest herb „Osten – Sacken”, którego
najbardziej zbliżoną wersję
polskiej gałęzi rodu przedstawia w pozycji „Osten-Sacken II”, noszącej
kolejny
numer 2432, hrabia Juliusz Ostrowski w swoim skrupulatnym i wiarygodnym
opracowaniu „KSIĘGA HERBOWA RODÓW POLSKICH”, wydanym w Warszawie w
1898. roku.
Przy omawianiu spraw
związanych z
heraldyką należy pamiętać, że od ustalenia się herbów na terenie
Zachodniej
Europy na przełomie XII/XIII. wieku (w Polsce nastąpiło to praktycznie
dopiero
w XIV. wieku) ich samowolna zmiana - bez zgody monarchy - była w
zasadzie
niemożliwa. Szlachecki herb był przedmiotem dumy i szczególnej
troski, a
noszący go członek rodu uważał jego wizerunek za znak rozpoznawczy i
identyfikacyjny wśród nielicznej warstwy uprawnionej do
zaliczania się w poczet
grona „herbowych”. Nieprawdopodobnym, więc jest, aby w jego graficznym
przedstawieniu dokonywane były zasadnicze rozszerzające zmiany w tak
późnym
okresie jak wieki XVI. czy XVII. Należy, więc wysunąć jedyny możliwy
wniosek,
że taki właśnie podwójny herb odziedziczył ostatni właściciel
Płotów po swym
protoplascie Mateuszu Konradzie i takim również pieczętowali się
przodkowie
tego ostatniego, z czego naturalnie wynika, że wszyscy oni nosili
równocześnie
nazwisko „Osten-Sacken”, pisane w różnych wersjach, przy
najczęściej pomijanym
drugim jego członie.
Taki też herb, z
poszerzeniem o trzy
gwiazdy „Sackenów” na II. i III. polu tarczy, znajduje się na
płycie marmurowej
umieszczonej w 1910 r. na budynku najmłodszego pałacu w Plotach,
zbudowanego
przez Karola Bernarda Bismarck’a, spadkobiercę i wnuka Karola Osten’a,
ostatniego
z płotowskiej gałęzi rodu Osten’ów, jak się należy domyślać w
hołdzie
spadkodawcom (w środku herbu, na skrzyżowaniu granic pól, dodany
został
mniejszy emblemat z trójlistną koniczyną, stanowiący być może
godło, lub
element herbu Bismarck’ów, co nie ma jednak dla powyższego
tekstu żadnego
znaczenia).
Gdyby wniosek ten był prawdziwy, nie istniałaby kwestia terminu pojawienia się drugiego członu nazwiska. Byłoby wówczas oczywiste, że zarówno nazwisko w wersji „Osten-Sacken”, jak i złożony podwójny herb sięgają, co najmniej XV. wieku, o ile nie są jeszcze starsze. Niemniej należy jednak mieć na uwadze fakt, że na tablicy nagrobnej Wedig’a wmurowanej w fasadę renesansowego Nowego Zamku, a pochodzącej najpóźniej z 1612. roku, przy jego postaci figuruje wyłącznie herb „von der Osten”.
Jako
przyczynek, do poruszonej po raz pierwszy przy omawianiu postaci Jana
Wiganda,
kwestii dawności podwójnej postaci nazwiska i herbu, należy
zacytować -
wspomniany uprzednio we fragmencie - wyjątek z książki o długim tytule „Neues allgemeines Deutsches
Adels-Lexicon im Verein mit me-hreren Historikern herausgegeben von
Prof. Dr.
Ernst Heinrich Kneschke”(Siebenter Band [Ossa -Ryssel],
Leipzig,
Friedrich Voigt’s Buchhandlung, 1867.) [Nowy Powszechny Niemiecki
Leksykon
Szlachecki wydany we współpracy z licznymi historykami przez
prof. dr. Ernst’a
Henryka Kneschke], który brzmi następująco:
„Wymieniony na przedostatnim miejscu, przybyły do Kurlandii Heinrich von der Osten, zaliczał się do potomków żyjącego około 1330. roku na Pomorzu, Friedrich’a von der Osten, którego żona Sophia była córką księcia Wenedów i pana na Rostocku, Johann’a Friedfertigen i niejakiej hrabiny von Ruppin. On też ożenił się – jak to było przyjęte – z dziedziczką dóbr rycerskich rodu von Sacken i otrzymawszy przez to małżeństwo jej dziedziczne dobra, połączył ze swoim nazwiskiem i herbem – nazwisko i herb (w błękitnym polu, trzy – w porządku 2. i 1. sześcioramienne, złote gwiazdy) rodu von Sacken. Jest jednak godne podkreślenia, że to połączenie (nazwisk i herbów) mogło dokonać się wcześniej w świetle nowych badań heraldycznych, dokonanych przez Johann’a Schacht’a von der Osten z Unrow na Rugii, w oparciu o odnalezioną przez niego bardzo ważną pieczęć w starej siedzibie rodowej von der Osten’ów z 1316. roku (patrz von Bohlen, ród von Krassow, Tab. VII.27.d.) w której częściami składowymi herbu są połączone godła von der Osten’ów i Sacken’ów (tarcza podzielona na cztery pola: 1. i 4. Osten’ów oraz 2. i 3. Sacken’ów).”
Jest to niewątpliwie zagadnienie wymagające dalszych dociekań, niemniej odkrycie Jana Schachta von der Osten stanowi ważki argument wspierający tezę o istnieniu i stosowaniu podwójnego nazwiska już w XIV. wieku.
Była młodszą siostrą Egidiusza Krzysztofa. W dniu 27.06.1683. wyszła za mąż za swego stryjecznego brata Jana Wiganda, mieszkającego w sąsiedniej posiadłości – Ciosaniec. Jej osoba, w oparciu o zachowane nadzwyczaj skromne wiadomości, została omówiona równolegle z osobą jej męża. Zmarła z całą pewnością przed lipcem 1745. roku, ale jest możliwe, że nastąpiło to już wcześniej – przed lutym 1743. Do końca swoich dni żyła w Radawnicy, mając przez zmarłego męża zapewnione w testamencie dożywotnie utrzymanie i wyłączność zajmowania siedziby rodzinnej, czyli radawnickiego dworu. Została pochowana w krypcie miejscowego kościoła u boku męża.
ZOFIA ANNA MARIANNA
KOD:
IV.4.
é
po
1650. - † -?-
Zofia Anna była córką Erdmann’a Krzysztofa i Zofii Elstery z von Glasenapp’ów z domu [aus dem Hause] Gramenz. Jedyną udokumentowaną wiadomością o jej osobie jest informacja zawarta pod rokiem 1714 w „Tekach Dworzaczka” {C:/REGESTY/KSIĘGI/ZTPIOT.X:; 241, (Kr.39)}, o następującej treści:
Jan
Wigand Osten, pułkownik J.K.Mci oraz urzęd. gr. [urzędnik
grodzki-?] nakielski pozwani przez Aswera Fryderyka Branta (f.
2434) w
sprawie posagu żony Zofii Anny Marianny de Osten.”
Sprawa
tego pozwu omówiona została przy osobie Jana Wiganda. Niemniej
fakt i data
założenia przeciwko szwagrowi sprawy sądowej, świadczy o długim
zwlekaniu, lub
wręcz unikaniu wypłacenia przyrzeczonego i należnego posagu przez Jana
Wiganda.
Trwająca wówczas Wielka Wojna Północna (1700 – 1721) może
być oczywiście tego
częściowym usprawiedliwieniem, jako zakłócająca całokształt
życia okolicznej
ludności, równocześnie jednak zwłoka ta uniemożliwia określenie
– choćby w przybliżeniu
- daty ślubu jego siostry. W normalnych czasach wypłata posagu odbywała
się
najpóźniej kilka lat po ślubie, w tym wypadku mamy
prawdopodobnie do czynienia
ze zwłoką dłuższą niż kilkanaście lat. Można
jedynie domniemywać, że Zofia Anna
była młodszą siostrą Jana Wiganda. Jest to niestety wszystko, co na
podstawie
dostępnych źródeł można powiedzieć o Zofii Annie.
JADWIGA ZOFIA
KOD: IV.5.
é -?- - †
przed 02.05.1695.
Jadwiga
Zofia była córką Jana Krystiana, „vigiliarum praefectus”
elektora
brandenburskiego, pana na Borucinie i Łomczewie oraz jego żony Julianny
z von
Glasenapp’ów, siostrą Elżbiety Estery i Kazimierza Gerharda.
Urodziła się w
nieznanym roku w nieustalonej miejscowości. Wnioskując wyłącznie na
podstawie
niepotwierdzonej daty urodzenia jej ojca, można przypuszczać –
traktując takie
supozycje z rezerwą, że mogło to mieć miejsce w okresie ograniczonym
latami
1640 – 1650, można również domniemywać, że urodziny te miały
miejsce w jednej z
wiosek należących do jej ojca, a więc w Borucinie lub Łomczewie. Wyszła
za mąż
w nieustalonym roku za Otton’a Kazimierza Podewils’a [Pudwelsa], syna
Jana
Henninga i Marianny Elżbiety z domu von der Goltz [Gulcz], dziedzica
połowy
następujących wsi: Debrzno, Bługowo, Huta i Kapa w powiecie nakielskim
(Debrzno
leży ok. 19. km na poł.-zachód od Człuchowa, pozostałe
miejscowości leżały z
pewnością w pobliżu). Z „Tek
Dworzaczka” {A.P. P-ń, stara
sygn. Nakło Gr. 225., f. 415v i 416} wiadomo,
że małżonkowie spisali kontrakt na małżeńskie dożywocie, figurujący co
prawda
pod datą 1653., ale niestety według profesora „luźna kartka
niewiadomej
daty, raczej pod koniec XVII w.” nie
pozwala na ścisłe jego datowanie.
W każdym bądź razie małżeństwo to musiało mieć miejsce przed 1684., bowiem w tymże roku Otton Kazimierz Podewils zapisał swej żonie Jadwidze Zofii, posag (oprawę) w kwocie 6.000 zł. pruskich {A.P. P-ń, stara sygn. Nakło Gr. 225, f.816}, którą w następnym 1685. roku powiększył o następne 6.000 zł {A.P. j.w., lecz f.831v}.
Zważywszy, że ówczesna praktyka zwyczajowo wymagała, aby „oprawę” żony dokonywać w wysokości otrzymanego wraz z nią posagu, można przyjąć, że Jadwiga Zofia otrzymała od rodziców wiano w wysokości 12.000 zł. Dla Jana Krystiana, posiadacza jedynie dwóch, nie największych zresztą w tym rejonie wiosek, gospodarującego na ziemiach dość miernej klasy, przy tym oficera króla Francji nie najwyższej rangi, był to niewątpliwie duży wysiłek finansowy, tym bardziej, że miał dwie córki, które wyposażył najprawdopodobniej w równej wysokości posagi.
W roku 1692. według „Tek Dworzaczka” Jadwiga Zofia kwituje swego brata Kazimierza Gerharda z 20.000 złp. z tytułu należnej jej spłaty majątku rodzicielskiego {A.P. P-ń, Nakło Gr. 77, f.17v i f.18}, z czego należy wnioskować o śmierci jej ojca Jana Krystiana przed tą datą. Wysokość sumy spłaty przypadającej na Jadwigę może stanowić podstawę - wychodząc z relacji wyłącznie arytmetycznych - do oszacowania wartości całego majątku jej rodziców, oczywiście w warunkach Królestwa Polskiego - na 60.000 złp.
Mimo upływu przeszło ćwierć wieku od wprowadzenia w Królestwie Polskim przez Andrzeja Tymfa w 1665. roku nowej 30. groszowej złotówki zwanej pogardliwie tymfem i jego bezustannej dewaluacji, posiadłości Jana Krystiana należały prawdopodobnie w okręgu nowoszczecineckim do kategorii średnio zamożnej szlachty, o ile ceny ziemi w Elektoracie Brandenburgii, były porównywalne z polskimi, co jest raczej oczywiste. Według tegoż profesora w 1693. roku ma miejsce dość zagadkowa nie wyjaśniona innymi dokumentami, ani też praktykami owych czasów, transakcja sprzedaży przez Otton’a Kazimierza Podewilsa posiadanych przez niego udziałów w wymienionych wyżej wsiach, własnej żonie Jadwidze Zofii, za 40.000 złp. {A.P. P-ń, stara sygn. Nakło Gr. 225, f.891}. Mogła to być ucieczka od ścigających go wierzycieli, ale raczej następstwo jego ciężkiej choroby i obawy wydziedziczenia Jadwigi Zofii po swej śmierci, przez spadkobierców z rodziny Podewils’ów. Na podstawie faktu, że sprzedaż ta następco-wała pomiędzy małżonkami i - rzecz wyjątkowa w owym czasie - nabywcą była kobieta, choć co prawda legalna żona, należy sądzić, że w Elektoracie prawo dozwalało kobietom na obrót ziemią w o wiele szerszym zakresie, aniżeli było to przyjęte w Królestwie. Na podstawie jednak dalszych, choć niestety jedynie fragmentarycznych dokumentów jest wielce prawdopodobne, że transakcji tej Otton Kazimierz Podewils dokonał rzeczywiście już na łożu śmierci. Kontrakt ten nie miał wpływu na dalsze losy ich rodziny, bowiem małżeństwo to było bezdzietne, a Jadwiga Zofia wkrótce później podzieliła losy męża i również zmarła, jako że podział spadku po obojgu nieżyjących małżonkach został sporządzony w dniu 02.05.1695. {A.P. P-ń, Nakło Gr. 77, f.143v} umową spisaną pomiędzy Kazimierzem Gerhardem, bratem Jadwigi Zofii i Franciszkiem Henrykiem Manteuffel Popielewskim, mężem jej siostry Elżbiety Estery - z jednej strony, a liczną rzeszą spadkobierców z drugiej strony, z którymi najpewniej uzgodnione zostały ich indywidualne udziały w spadku i forma ich spłaty.
Wymieniona wyżej data podziału spadku jest graniczną w kwestii wyznaczenia terminu śmierci Jadwigi Zofii, która z pewnością zeszła z tego świata kilka miesięcy wcześniej, przynajmniej na tyle, aby wymienieni w dokumencie spadkobiercy zostali zawiadomieni i zdążyli przybyć do urzędu grodzkiego na dzień podpisania uzgodnionego kontraktu.
Finałem
negocjacji spadkowych była sprzedaż przez bezpośrednich
spadkobierców, a
mianowicie starostę koszalińskiego Kazimierza Gerharda „de Osten
Sakken” i
Franciszka Henryka Manteuffel Popielewskiego, wymienionych
połówek wsi w roku
1701. za 34.200 złp. Andrzejowi Teodorowi Grabowskiemu, pisarzowi
ziemskiemu
lęborskiemu [u Dworzaczka: ledburskiemu i leoburskiemu]
{A.P. P-ń, stara sygn.
Nakło Gr. 192.,p.119}.
ELŻBIETA ESTERA
KOD: IV.6.
é
ok.
1650. - † przed 03.1722.
Jak wyżej wspomniano, siostrą Jadwigi Zofii była Elżbieta Estera, o której posiadane wiadomości są równie fragmentaryczne i oparte w zasadzie wyłącznie o „Teki Dworzaczka”. Wymienia ją, co prawda na wykresie rodowodu zamieszczonym na str. 107. pierwszy tom wydanej w 1977. roku w Bremie książki pt. „Geschichte des Geschlechtes von der Osten”, ale podaje oprócz jej imion wyłącznie informacje o jej mężu: „heir. Franz v. Mateuffel auf Poppelow (Königreich Polen)”. Przypuszczenia o dacie i miejscu jej urodzenia są analogiczne, jak w wypadku jej siostry.
Można, co najwyżej przypuszczać, że Elżbieta Estera była starsza od Jadwigi Zofii; opierając się, bowiem na informacji prof. W Dworzaczka o podpisanym w 1674. roku przez Franciszka Henryka Manteuffel Popielewskiego pokwitowaniu sumy 6.000 złp. wypłaconej przez Jana Krystiana de Osten z tytułu posagu za córkę {A.P. P-ń, stara sygn. Wałcz Gr. 85, f.549}, można przyjąć wymieniony rok za najpóźniejszy termin tego ślubu. W praktyce wypłata posagu następowała rok lub nawet kilka lat po zawarciu związku małżeńskiego tak, więc musiał on mieć miejsce z pewnością wcześniej. Czerpiąc informacje z tego samego źródła wiadomo również, że w 1685. roku:
„Urodzony
Franciszek Henryk Popielewski, syn Ekkarda Popielewskiego, zapisuje
posag
12.000 złp. i t.w. [?] Elżbiecie Esterze Osten, córce
Jana Krystiana ab
Osten (f.546).”
{A.P. P-ń,
stara sygn. Wałcz Gr. 86, f.546}
Zapisanie żonie posagu, którego określenie w tym wypadku jest równoznaczne z pojęciem „oprawy”, w takiej samej wysokości, jak uczynił to jego szwagier w stosunku do Jadwigi Zofii, może potwierdzać tezę o równej wysokości wian wypłaconych przez Jana Krystiana obu córkom. Wypłaty te wyniosły-by w takim razie kwotę 24.000 złp., czyli sumę stanowiącą równowartość 40% jego obliczonego hipotetycznie majątku; jak z tego wynika wydawanie córek za mąż nie było może rujnujące, ale mocno nadszarpywało posiadane zasoby.
Następna wiadomość z „Tek Dworzaczka” zamieszczona pod rokiem 1703. dotyczy odziedziczenia przez Elżbietę Esterę, majątku po zmarłej bezpotomnie siostrze Jadwidze Zofii, w chwili śmierci z pewnością już wdowie i brzmi następująco:
„Szlachetna Elżbieta Estera z
Ostenów, żona Franciszka Henryka Manteuffla Popielewskiego
w towarzystwie
rodzonego brata stryjecznego Jana Wiganda de Sakkin Ostena
podpułkownika J.K.Mci,
dopełnia zobowiązania danego przez brata rodzonego Kazimierza
Gerharda de Osten-Sakkin
starostę koszalińskiego oraz męża swego w grodzie Nakło w 1701. i
aprobuje
rezygnację z dóbr Debrzno, Kappa seu (?)
Trudna, Bługowa i Huty w powiecie nakielskim, spadłych na nią i
jej rodzonego
brata po rodzonej siostrze Jadwidze z Ostenów, żonie Ottona
Kazimierza
Podwilsa, dokonaną na rzecz Andrzeja Teodora Grabowskiego, pisarza
ziemskiego leoburskiego
[prawd. lęborskiego] i gr. wojew. pomorskiego za sumę 34.200
złp.
(f.79v) .”
{A.P. P-ń, nowa
sygn. Wałcz
Gr. 45, f.79v}
Wspomniane dobra zostały już uprzednio - w 1701. roku - sprzedane przez brata Kazimierza Gerharda i męża Elżbiety Estery, Franciszka Henryka Popielewskiego, pisarzowi ziemskiemu lęborskiemu (?) Andrzejowi Teodorowi Grabowskiemu {A.P. P-ń, stara sygn. Nakło Gr. 192, p.119} tak, że aprobata, o której mowa wyżej została dokonana post factum, przy czym zastanawiające jest, że obie te decyzje zostały podjęte nie tylko w różnych latach, ale i zarejestrowane w dwóch różnych urzędach grodzkich. Pierwsza w Wałczu, zaś druga w Nakle. Nie można wykluczyć, że aprobata Elżbiety dokonana w Nakle, a sankcjonująca sprzedaż dóbr otrzymanych przez nią w spadku, była wyłącznie dopełnieniem wymaganych formalności urzędowych.
Z
dokumentu zawartego w kolejnym miejscu „Tek Dworzaczka” o
następującej
treści:
„Szlachetni bracia rodzeni Ekkard Kazimierz, kapitan J.K.Mci , Krystian Aleksander i Franciszek Krzysztof Popielewscy oraz kapitan J.K.Mci Golcz [Goltz] jako plenipotent Fryderyka Wilhelma Popielewskiego, ich brata rodzonego, podpisują w dniu 22. października 1722. roku (f.417) w Popielewie kontrakt działowy. Szlachetna Elżbieta, córka Franciszka Henryka Popielewskiego i Elżbiety Estery z Osten’ów, żona Maurycego Opperszno kwituje wymienionych braci swych rodzonych Popielewskich z dóbr ojczystych i macierzystych. (f.417v).”
{A.P. P-ń, nowa
sygn. Wałcz
r. 50, f.417 i 417v}.
wynika, że omawiany podział dóbr miał miejsce po śmierci ostatniego z żyjących jeszcze małżonków Franciszka Henryka i Elżbiety Estery Popielewskich. Można przypuszczać, że data spisania tego kontraktu wyznacza rok zgonu, raczej zwyczajowo dłużej żyjącej kobiety, a więc w tym wypadku Elżbiety Estery.
KAZIMIERZ GERHARD
KOD: IV.7.
é ok. 1665. - †
przed 03.1742..
W II. tomie „Jahrbuch des Deutschen Adels herausgegeben von der Deutschen Adelsgenos-senschaft” wydanym w 1898. w Berlinie nie figuruje zarówno Jan Krystian z pokolenia III., jak i jego potomstwo, w tym oczywiście i Kazimierz Gerhard. Wykazany jest on natomiast - jednak wyłącznie z siostrą Elżbietą Esterą - w pierwszym tomie „Geschichte des Geschlechtes von der Osten” w wykresie genealogicznym na stronie 107.
Określony jest tam, jako dziedziczny właściciel Borucina i Łomczewa, ożeniony z Klarą von Podewils z domu [a.d.H.] Crangen oraz z nominacji margrabiego brandenburskiego – elektora Rzeszy Niemieckiej, jako radca i kapitan [starosta] Koszalina oraz Kasimirsburga [obecny Kazimierz (Pomorski) położony 11 km. na zachód od Koszalina].
W „Tekach Dworzaczka” pierwsza wzmianka o Kazimierzu Gerhardzie dotyczy dopiero roku 1692., kiedy to wymieniony jest on już jako starosta koszaliński przy okazji skwitowania przez jego siostrę Jadwigę Zofię otrzymanej od niego kwoty 20.000 złp. z tytułu spłaty „majątku ojcowskiego i macierzyńskiego” {A.P. P-ń, nowa sygn. Nakło Gr. 77, f.17v i 18}. Na podstawie powyższej wzmianki, można przypuszczać, że był jedynym męskim potomkiem swoich rodziców i odziedziczył całość posiadanych przez nich dóbr z obowiązkiem ich spłaty, w przeciwnym, bowiem wypadku dokumenty grodzkie zawierałyby z pewnością ślad działów spadkowych dokonanych przez liczniejszych spadkobierców.
Analizując zaś te nieliczne dane, którymi na jego temat dysponujemy, należy z jednej strony uwzględnić, że piastowanie godności starosty z ramienia margrabiego Brandenburgii – gdzie ta godność w przeciwieństwie do Rzeczypospolitej nie była synekurą, ale odpowiedzialnym urzędem administracyjnym - dowodzi nabytej dotychczas praktyki i osiągnięciu odpowiedniego wieku. Z drugiej natomiast strony posiadanie syna urodzonego ok. 1740. świadczy, że był prawdopodobnie najmłodszym z rodzeństwa i urodził się stosunkowo późno. Tak sformułowane granice czasowe wskazują, że jego narodziny mogły nastąpić około 1665. roku.
Natomiast w kontekście cytowanych przez prof. W Dworzaczka i niżej przywołanych – niewątpliwie autentycznych dokumentów grodzkich, spisanych z jego udziałem, data jego śmierci w 1697. roku podana przez wymienione wyżej źródło niemieckie jest z całą oczywistością błędna.
Kolejna
notatka w „Tekach Dworzaczka” dotyczy kontraktu
spisanego w dniu 02.05.1695. pomiędzy głównymi spadkobiercami
zmarłej Jadwigi
Zofii z Ostenów, siostry Kazimierza Gerharda i Elżbiety Estery,
w której
imieniu występuje jej mąż, Franciszek Henryk Manteuffel Popielewski, a
licznym
gronem krewnych roszczących sobie pretensje do udziałów w masie
spadkowej {A.P.
P-ń, nowa sygn. Nakło Gr. 77, f.143v}.
W
dniu 03.04.1697. Kazimierz Gerhard spisał z bratem stryjecznym Janem
Wigandem, na zamku w Złotowie kontrakt odstępstwa tego ostatniego, od
roszczeń
do spadku po tejże Jadwidze Zofii, w którym nasz antenat
rezygnację tę wycenia
- jak można wywnioskować – na kwotę 22.500 złp. {A.P. P-ń, nowa
sygn.
Wałcz Gr. 44, f.52 i 53}. Kontrakt ten został skasowany przez
obu
wymienionych braci stryjecznych w 1701. roku i tym samym podjęli oni
zobowiązanie zaakceptowania sprzedaży – wchodzących w skład masy
spadkowej dóbr
tj. Debrzna, Bługowa, Huty i Kapy pisarzowi lęborskiemu, Andrzejowi
Teodorowi
Grabowskiemu {A.P. P-ń, stara sygn. Nakło Gr. 192, p.61}. Analogiczną
akceptację, złożoną jednak w urzędzie grodzkim Wałcza i to post factum
w 1703.
roku, dokonała Elżbieta Estera z Ostenów, wypełniając
zobowiązanie złożone
uprzednio przez jej brata Kazimierza Gerharda {A.P. P-ń, nowa
sygn. Wałcz
Gr. 45, f.79v}.
Zważywszy,
że Jan Krystian był dziedzicznym właścicielem Borucina i
Łomczewa, które winien odziedziczyć jego jedyny syn Kazimierz
Gerhard, zapis
wspomnianego już kilkakrotnie L.W. Brügge-mann’a w jego „AUSFÜHRLICHE
BESCHREIBUNG des gegenwärtigen Zustandes KÖNIGL. PREUSSISCHEN HERZOGTHUMS VOR= und HINTER= POMMERN“
[Szczegółowe Opisanie Współczesnego Stanu Przedniego i Tylnego Pomorza królewskiego Księstwa Pruskiego] zawarty w części drugiej tomu II. wydanego w Szczecinie
w 1784. roku, na stronie 744, jest zastanawiający, a brzmi on następująco:
„Borucino
stanowiło dawne lenno rodzin von Falk i von Münchow i przeszło w
posiadanie
starosty Aegidiusza Christopha von der Osten jako nowe lenno
Ostenów. Po
podziale w dniu 9 marca 1742 przeszło na pogrobowego syna starosty
Gerarda
Kazimierza, referendarza trybunału Aegidiusza Georga Wilhelma von der
Osten,
który między 12 i 13 lipca 1773 wraz ze swą matką i siostrą
osiadł oddzielnie w
tym majątku.”
Nie wdając się w rozważania dotyczące stosunków własnościowych, które zostały w miarę wyczerpująco – omówione w pozycji „Borucino” w rozdziale „Opis Miejscowości”, można stwierdzić, że Kazimierz Gerhard z całą pewnością w wymienionym dniu podziału dóbr już nie żył i ewentualnie domniemywać, że jego śmierć mogła mieć miejsce w niezbyt odległym okresie poprzedzającym ten rok.
Natomiast o ile L.W. Brüggemann nie popełnił omyłki przypisując ojcostwo Aegidiusza Georga Wilhelma, Kazimierzowi Gerhardowi to – zważywszy na rozpiętości czasowe - jego matką nie mogła w żaden sposób być wymieniona uprzednio Klara z Podewilsów i narodziny tego pogrobowego syna mogły nastąpić jedynie ze związku z drugą, będącą w wieku zdolnym do prokreacji, a nieznaną z imienia żoną. Bowiem Egidiusz Jerzy Wilhelm należący do pokolenia V. dożył drugiego dziesięciolecia XIX. wieku, więc termin jego przyjścia na świat nie mógł wyprzedzać zbytnio daty 09.03.1742.
UWAGI KOŃCOWE:
Licząc od 1524. roku, to jest od przypuszczalnej daty urodzenia się Wiganda „ab Osten et in Plato” z I. pokolenia, do śmierci ostatniego przedstawiciela IV. pokolenia, którym z pewnością był Kazimierz Gerhard zmarły przypuszczalnie przy końcu lat trzydziestych XVIII. wieku, minęło około 210. lat. W niniejszym opracowaniu zostało omówionych 14. osób, w stosunku do których przetrwały niepodważalne dokumenty ich egzystencji. Z pewnością jednak członkowie poszczególnych pokoleń byli w rzeczywistości o wiele liczniejsi, z braku jednak dokumentacyjnych śladów ich istnienia, dla autora opracowania pozostają bezimienni. Żyli na ziemiach, które w tym okresie niejednokrotnie zmieniały przynależność państwową i były terenami licznych wojen, zniszczeń, rabunków i klęsk żywiołowych z epidemiami „morowego powietrza” włącznie. Przetrwali te przeciwności, wykazując się inwencją, ruchliwością i żywotnością pozwalającą nie tylko na kontynuację, ale i rozrost rodu, a w wypadku Płotów nawet na odzyskanie utraconej własności i dawnej znaczącej pozycji.
Kwerenda
przeprowadzona została głównie w oparciu o zasoby
polskich archiwów, źródeł i zbiorów
bibliotecznych; zmiany terytorialne zaszłe
przede wszystkim na przestrzeni XX. wieku, w szczególności w
wyniku drugiej
wojny światowej, która na terenie – współcześnie
określanym jako Pomorze Zachodnie,
dokonała szczególnych spustoszeń i przemieszczeń zasobów
archiwalnych, a
zarazem ograniczone możliwości pojedynczego poszukiwacza, uniemożliwiły
spenetrowanie wszystkich istniejących zbiorów dokumentów
– przechowywanych
często na terenie innych państw, stąd też należy przyjąć za pewnik
niekompletność
wykazanych wyżej ustaleń. Niejednokrotnie zastrzeżenia może budzić
również
wiarygodność przywołanych niemieckich opracowań genealogicznych,
niemniej
wypadki budzące wątpliwość zostały zaznaczone, a ewidentne błędy
sprostowane.
Nader często używano trybu warunkowego, operując pojęciami domniemań,
typu:
„można przypuszczać”, „należy sądzić”, „prawdopodobnie”, ale wobec
znikomości
źródeł było to niestety dla ciągłości narracji w odtwarzanych
fragmentach losów
tych ludzi, konieczne.
Opracował w marcu – czerwcu
2003. roku Michał Osten – Sacken.
Stary Zamek – Zamek
Blücherów – pierwszy Zamek Ostenów
Z prawej: ZAMEK OSTENÓW lub NOWY ZAMEK; na wprost pałac z XIX w.
Fasada XIX. wiecznego pałacu od strony parku zamkowego
Poprzedni
rozdział |
Powrót
o poziom wyżej |
Następny
rozdział |
Powrót
do spisu treści |