Poprzedni rozdział
Powrót o poziom wyżej
Następny rozdział

Powrót do spisu treści


KONKLUZJA Z KWERENDY

POKOLENIA I – IV

 

WSTĘP

 

 

W XVI. stuleciu, analogicznie jak w poprzednich wiekach, stan szlachectwa związany był nierozerwalnie z posiadaniem dóbr ziemskich, przy czym pojęcie narodowości było w zasadzie obce europejskiej szlachcie, która oprócz wierności wynikającej z przysięgi składanej panującemu – będącej zresztą pokłosiem stosunków feudalnych - była z natury kosmopolityczna. O ile, więc można mówić w późniejszych czasach o jakichś więzach szlachcica z panującym, to były one wówczas zarówno niezbyt precyzyjnie sformułowane, jak i w miarę upływu wieków coraz bardziej dekoracyjnie sformalizowane; sądzę zaś, że w warunkach graniczącego z Królestwem Polskim i Elektoratem Brandenburgii podległym już wówczas jedynie teoretycznie Cesarzowi Rzeszy Niemieckiej - Księstwem Pomorskim, lawirującym pomiędzy tymi dwoma państwami, w praktyce więzy te nie istniały. O terminie wykształcania się poczucia przynależności narodowej u szlachty w warunkach polskich, można mówić w zasadzie najwcześniej dopiero od przełomu XVIII. i XIX. wieku, bowiem u „ludu” miało ono miejsce dopiero od drugiej połowy XIX. wieku. J.S. Bystroń w swej książce pt. „Dzieje obyczajów w dawnej Polsce. Wiek XVI i XVIII” pisze:

„Świadomość społeczna wsi zamykała się w ciasnych granicach parafii, rzadko sięgając dalej. Parafia tworzyła całość; ludność poszczególnych wsi stykała się razem w niedzielę, słuchała tych samych kazań, podlegała temu samemu proboszczowi, często też i temu samemu dziedzicowi. Poza nią były inne parafie, które jednak już nikogo nie obchodziły; znana jest przecież opowieść o chłopie, który nie wzrusza się na porywającym kazaniu, gdyż jest z innej parafii. O tym, by lud miał poczucie łączności państwowej czy narodowej, mowy jeszcze być nie mogło.”

Tak, więc częste zmiany kraju i tym samym panującego, jako miejsca osiedlenia stałego lub tym-czasowego, nie mogą nie tylko dziwić, ale należy je przyjmować jako naturalne postępowanie najprężniejszej i najbardziej rzutkiej części tej klasy społecznej. Przy tym posiadanie dóbr ziemskich na terenie kilku różnych, niejednokrotnie nieprzyjaznych sobie lub mających kolizyjne interesy państw, nie było niczym niezwykłym.

Na terenie Królestwa Polskiego charakterystyczną oznaką stanu szlacheckiego, oprócz nazwiska i herbu, była obowiązkowo noszona szabla, nawiasem mówiąc często u najbardziej zawadiackiej, szaraczkowej szlachty mazowieckiej, noszona do wyświechtanego, samodziałowego kontusza i to - zamiast na ozdobnych rapciach - na zwykłym sznurku; w Europie zachodniej natomiast takim wyróżnikiem był przed nazwiskiem dodatek „von” w strefie niemieckojęzycznej, lub „de” we Francji. Miały one świadczyć o pochodzeniu ze starożytnego rodu, osiadłego na ziemi nadanej za zasługi przez panującego, we wczesnym okresie feudalnych stosunków społecznych.

Warto w tym miejscu, dla podkreślenia megalomańskiej mentalności XVIII-wiecznej szlachty, zacytować anegdotę zamieszczoną przez Jerzego Piechowskiego w jego książce „Ukryte światła Herbów”, wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 1991.:

„Dowiadujemy się wreszcie, że Noe również miał herb, podobnie jak jego synowie, Sem oraz Jafet. Szlachcic nazwiskiem Snopkowski utrzymywał z całą powagą, że pochodzi z najstarszego na świecie rodu, ponieważ już Ewa pramatka była z domu Snopkowska. Tego typu legendy wysuwano w oparciu o wywody genealogiczne i herbarze Bartosza Paprockiego, księdza jezuity Kaspra Niesieckiego, Duńczewskiego, Wielądka i innych.”

Od momentu usamodzielnienia się w końcu XII. wieku pierwszych historycznie potwierdzonych członków rodu Ostenów ze statusu ministeriałów arcybiskupów Bremy, trwała - zaczęta z miejscowości „Osten” położonej nad rzeczką Oste pomiędzy Bremą, a Hamburgiem - ich powolna wędrówka na wschód w poszukiwaniu ziemi, władzy i pieniędzy.

W drugiej połowie XIV. wieku, a ściślej w 1367. roku, po niespełna wiek trwającym okresie dzierżenia przez panów von der Osten zamku w Dąbiu Łobezkim – prawdopodobnie przez nich wybudowanego i przez historyków określanego jako ich pomorska siedziba rodowa {„BALTISCHE STUDIEN” Herausgegeben von der Gesellschaft für Pommersche Geschichte und Alterthumskunde, Erstes Heft, Stettin, 1832}, Henryk von der Osten zapoczątkował przeszło 528. letni okres pobytu rodu w Płotach, osiedlając się w tej miejscowości na podstawie nadania księcia pomorskiego {Z. Radacki: „Średniowieczne zamki Pomorza Zachodniego”, wyd. PWN, W-wa 1976.}.

WEDIGE [WIGAND]                                                                                                            KOD: I.1.

éok. 1524 –  ok. 1594

Jeden z potomków Henryka, pradziadek antenata linii polskiej będący seniorem jednej z gałęzi rodu osiadłego wówczas w Płotach, Wedige [polski – Wigand] von der Osten był spowinowacony ze szczecińską rodziną Loitzów, właścicieli licznych przedsiębiorstw handlowych, kopalni i znaczącego w miastach hanzeatyckich domu bankierskiego.

Zapewne jego bratanica Elżbieta {patrz „Kłopotliwi Ostenowie”, 2. Elżbieta; pośrednie potwierdzenie tego małżeństwa w Polskim Słowniku Biograficznym w haśle patrycjusza gdańskiego „Kerchenstein’a”, drugiego męża Elżbiety}, wyszła w bliżej nieznanym roku za Jana, młodszego brata głowy rodziny Loitzów - Stefana, zarządzającego potężnym europejskim „koncernem” finansowo - gospodarczym, które stworzył na bazie odziedziczonego po ojcu przedsiębiorstwa handlowego, i którym zarządzał wspólnie ze wspomnianym młodszym bratem. Ta rzutka, renesansowa postać - nawiasem mówiąc uszlachcona wraz z rodziną przez Zygmunta Augusta, spowinowacona z naszym przodkiem i siłą rzeczy rzucająca światło również i na jego osobę, jest tak charakterystyczna dla epoki, w której żył, że zacytowanie jego noty biograficznej z „POLSKIEGO SŁOWNIKA BIOGRAFICZNEGO” wydaje się w pełni uzasadnione. Z tomu XVII. słownika, przytaczam obszerne jej wyjątki zapisane na stronach 529-531:

„Loitz (Lois) Stefan h. własnego (1507 – 1584), kupiec i bankier szczeciński, sekretarz królewski. Był trzecim synem Jana (II) Loitza (zm. 1539), burmistrza Szczecina i wielkiego przeciwnika reformacji, i Anny z domu Glinecke, starszym bratem Jana.”

„Dwaj starsi bracia, Szymon (I) i Michał (II), ożenieni z bogatymi córkami gdańskiego kupca Feldstedta, spokrewnionego z Mikołajem Kopernikiem, przenieśli się do Gdańska. L. zaś wraz z młodszym bratem Janem i matką prowadził interesy firmy w Szczecinie. Otrzymaną po ojcu firmę rozbudował i doprowadził do prawdziwej świetności. Żądny zysku i sławy, brał udział w ryzykownych imprezach handlowych i politycznych. W r. 1557, mając lat 50, ożenił się z Beatą von Dassel, bogatą dziedziczką salin lineburskich. Skłócony z kupiectwem szczecińskim (nadal pozostał katolikiem), przeniósł się całkowicie do Lüneburga, wymieniając nawet swe prawo zasiadania w radzie miejskiej. Lecz i w Lüneburgu nie znalazł spokoju. Toteż po śmierci żony w r. 1568 przeniósł się z powrotem do Szczecina. Chociaż tutaj w zasadzie kierował interesami najmłodszy z braci Jan, to jednak L. również współdecydował w ważniejszych posunięciach handlowych i politycznych.

Główne dochody ciągnęła firma Loitzów z handlu solą. Sól lineburska nie ustępowała co do jakości soli francuskiej. Tą solą głównie handlowali Loitzowie, na co mieli odpowiednie przywileje ze strony elektora brandenburskiego, cesarza oraz króla polskiego.

Za pożyczkę udzieloną Zygmuntowi Augustowi (30 000 złp.) L. otrzymał przywilej rozprowadzania w Królestwie Polskim 600, a potem nawet 100 000 łasztów soli [1 łaszt = 3636,31 l.]. Uzyskał także specjalne przywileje na wywóz soli z Wieliczki, gdzie do dziś ich imię nosi jeden z chodników kopalni.”

„Drugim niezwykle ważnym artykułem w handlu Loitzów było zboże skupowane na Pomorzu Zachodnim, w Polsce i Brandenburgii. Zakupywał także pszenicę w dalekiej Francji. W Polsce największe interesy zbożowe prowadził L. ze szlachtą Pomorza Gdańskiego.”

„Był też głównym dostawcą różnych towarów na dwór królewski, poczynając od klejnotów do korony królewskiej, a kończąc na środkach spożywczych i kolonialnych oraz materiałach budowlanych. Drogie futra sprowadzał z Narwy.

Uzyskał specjalny przywilej króla Danii na wydobywanie i handel siarką sprowadzaną własnymi statkami z dalekiej Islandii.

Na Pomorzu Gdańskim za jego pieniądze wydobywano ałun. Na Węgrzech, w Tyrolu i w górach Harzu inwestował pieniądze w kopalnie miedzi i innych minerałów, sprowadzał też broń i amunicję. Przy, tak szerokich interesach posiadał L. liczne faktorie w miastach takich, jak Antwerpia, Kopenhaga, Kalmar, Hamburg, Lubeka, Wrocław, Lipsk, Praga, Frankfurt nad Menem, Kraków, Warszawa, Toruń. Obok handlu i górnictwa poważne zyski przynosił mu obrót wielkimi sumami pieniężnymi. Na pograniczu Pomorza Zachodniego i Polski, w Słupsku, utworzyli Loitzowie rodzaj giełdy. Tutaj właśnie szlachta pomorska lokująca swe kapitały u Loitzów zjeżdżała na dzień św. Marcina i dokonywano obrachunków oraz wypłacano wysokie odsetki 10-12 %. O znaczeniu tych obrotów świadczy fakt, że ich suma w ciągu jednego dnia dochodziła do 100 000 talarów. Udzielając licznych pożyczek królowi, uzyskiwał L. z kolei wielkie przywileje, budzące opozycję ze strony szlachty polskiej. M. in. uzyskał nobilitację dla rodziny oraz godność sekretarza królewskiego dla siebie. Powołanie Komisji Morskiej w r. 1568 miało również ścisły związek z domem handlowym Loitzów. Na czele komisji stanął kasztelan gdański Jan Kostka, ale stroną finansową kierował L. On też był głównym realizatorem pożyczki 100 000 talarów ze strony książąt pomorskich dla Zygmunta Augusta w r. 1568. Finansował także organizację floty kaperskiej i budowę wielkiego galeonu Zygmunta Augusta, jak świadczą pozycje wydatków w zachowanych do dziś księgach handlowych Loitzów. Jako sekretarz królewski brał udział w Kongresie Szczecińskim (1570) obok takich polityków, jak Marcin Kromer czy Dymitr Solikowski.

Ogólny kryzys oraz wielkie pożyczki udzielane przez L-a i jego brata Jana postronnym władcom zachwiały podstawami firmy, która w r. 1572 ogłosiła bankructwo. Na krótko przed bankructwem L. w styczniu 1572 r. zjawił się w Lüneburgu, aby zabezpieczyć prawa majątkowe swej jedynej córki, również Beaty (syn zmarł jako dziecko). Następnie obawiając się aresztowania L. uciekł potajemnie z Lüneburga najpierw do Szczecina, a potem do Polski, gdzie miał swe majątki ziemskie, głównie na Żuławach. W czerwcu przebywał w Warszawie, gdzie Loitzowie posiadali swój własny dom. We wrześniu pisał list ze swego zamku w Nowym Dworze (Tiegenhof), uskarżając się na królewskich i książęcych dłużników. W innym liście z października t.r. donosił, „że polscy senatorowie, choć po śmierci króla nie są w stanie spłacić długów, to jednak jego wierzytelności [ok. 300 tyś. talarów] uznają za dług państwowy”. Inni zaś dłużnicy Loitzów żądali zmniejszenia im sum dłużnych o połowę. W tym czasie L. mimo swych 65 lat wykazywał niestrudzoną energię i inicjatywę przemierzając zimową porą Polskę wzdłuż i wszerz. Starał się ratować resztki swej wielkiej fortuny. Brał udział we wszystkich ważniejszych zjazdach bezkrólewia. Szczególnie aktywny był w czasie zjazdu w Stężycy. Wierzyciele zaś próbowali odebrać mu nawet jego zamek w Nowym Dworze. W umowie z pułkownikiem Ernestem Wejherem L. otrzymał prawo do jednej izby i komory w zamku i miał prawo utrzymywać jednego pisarza i 2 parobków.”

„Po r. 1580 L. przeniósł się z zamku do swego kuzyna Marcina Feldstedta do majątku Czyżykowo (Zeisgendorf) koło Tczewa.”

„L. zmarł w styczniu 1584 r. w Czyżykowie.”

Na kanwie życia braci Loitzów, poznańska pisarka Małgorzata Duczmal wydała dwutomową powieść pt. „Róża i Morze”, w której występuje oczywiście postać Elżbiety Osten.

Bankructwo Loitzów znacznie nadwerężyło fortunę i zasoby finansowe spowinowaconych z nimi Ostenów z Płot. W nocie biograficznej Jana Loitza, zawartej w tym samym SŁOWNIKU, mowa też o liście cesarza Karola V. z 1552. roku do książąt pomorskich, w którym uznaje on Loitzów za wrogów Rzeszy Niemieckiej. Niewykluczone więc, że oprócz problemów finansowych, gałąź płotowskich Osten’ów związana z Loitzami, miała również kłopoty polityczne i z tego względu uznali oni za celowe usunięcie się z terenu księstwa pomorskiego, na terenie którego mogła ich dosięgnąć ręka cesarza.

Efektem zaistniałej sytuacji była sprzedaż znacznej części dóbr w Płotach w dniu 20.12.1577. rodzinie Blücher’ów spod Dymina. Zbigniew Radacki w swej książce pt. „Średniowieczne zamki Pomorza Zachodniego”, wydanej w 1976. przez PWN, pisze:

„Inwentarz nieruchomości wymieniał wówczas: „nowy dom lub zamek płotowski leżący na wale, zamknięty murem obwodowym, z budynkami na przedzamczu, i połowę miasteczka””.

Wydana w 1991. w Słupsku, z inicjatywy Płotowskiego Towarzystwa Kultury praca zbiorowa pod redakcją Lucyny Turek Kwiatkowskiej pt. „PŁOTY - DZIEJE MIASTA” opisuje ten okres dziejów w oparciu o wydaną w Hamburgu książkę pt. „Plathe in Pommern. Die Geschichte.", następująco:

„W roku 1480 konflikt z Ebersteinami został ostatecznie rozstrzygnięty wyrokiem książęcym; stracili oni wszelkie prawa do Płot a nawet część spornych posiadłości wiejskich przypadła Ostenom. Potwierdzenie prawa do Płot udzielane było odtąd Ostenom przy każdorazowej zmianie na tronie książęcym.

Uregulowanie spraw spornych pomiędzy Ostenami i Ebersteinami nie na długo uspokoiło życie w mieście. Zaczęły się nieporozumienia pomiędzy poszczególnymi gałęziami rodu Ostenów, którzy – jak wiadomo – byli współwłaścicielami miasta. Przybrały one formę zatargów pomiędzy spadkobiercami, które oparły się nawet o sąd książęcy, w wyniku którego ponownie ustalono granice posiadłości dla poszczególnych gałęzi rodu. W roku 1577 jeden z braci Ostenów (Wedige jun.) sprzedał swoją część Płot i posiadłości zamkowych rodzinie Blücherów. Jako przyczynę podał, iż stracił cały swój majątek w wyniku bankructwa domu bankierskiego Loytzów w Szczecinie. Szef domu Loytzów, Hans Loytz, był ożeniony z Elżbietą Ostenówną i w ten sposób spokrewniony z rodziną Ostenów w Płotach, nic więc dziwnego, że ich bankructwo dotknęło mocno panów na Płotach.

Nowy dziedzic części Płot, Hermann Blücher, był synem bardzo bogatego właściciela Dobrkowa. Zapłacił za Płoty 40 tysięcy talarów: sumę znaczną, ale też Płoty były wówczas bardzo dobrze zagospodarowane. Blücher rozbudował nowy zamek, stojący na dawniejszym wale obronnym, otrzymał połowę miasta (od lasu przy wale, aż do plantacji chmielu, tj. południowo – wschodnią część) wraz z prawem jurysdykcji, sam zaś był zobowiązany do zapewnienia mieszczanom obrony.”

„Ostenowie, zmuszeni warunkami materialnymi do sprzedaży połowy Płot, zagwarantowali sobie jednak prawo pierwokupu w razie gdyby rodzina Blücherów wystawiła Płoty na sprzedaż. Tymczasem przenieśli się do wschodniej części miasta i tu między rokiem 1606 a 1618 wybudowali nowy zamek, zwany zamkiem Ostenów (stary otrzymał nazwę zamku Blücherów).”  

Według książki „DIE BAU- UND KUNSTDENKMÄLER DES REGIERUNGSBEZIRK STET-TIN”, część pierwsza, tom III, wydanej w 1912. w Szczecinie, strona 329:

„Ta część została jednak odzyskana w 1731. roku, przez Matthias’a Konrad’a v.d. Osten, który ożenił się z Klarą Zofią Blücher, jedyną córką ostatniego z przedstawicieli tej rodziny z linii Płotów. Od tego czasu pozostawały Płoty w niepodzielnym posiadaniu Ostenów do śmierci hrabiego Karola v.d. Osten (1895), ostatniego z linii Płotów, po czym przeszły na hrabiego Bismarck-Ostena.”

Wymieniony Wigand, żyjący według almanachów niemieckich {„Jahrbuch des Deutschen Adels herausgegeben von der Deutschen Adelsgenossenschaft”, Zweiter Band, Berlin 1898. oraz „Geschichte des Geschlechtes von der Osten“, Erste Band, Bremen 1977} w latach 1524. – 1594. [określany jest w nich jako „Schloss.- und burggesessen auf Plathe” – osiadły na zamku i mieście Płotach] ożenił się po raz pierwszy w roku 1551. z Anną von Massow [„aus dem Hause”] z domu Lantow  - siedzibą rodową tej rodziny było dzisiejsze Maszewo położone 20. km na północ od Stargardu Szczecińskiego.

Wniosła mu ona w posagu dobra Bobolice i Wapnicę [niem. Bublitz i Ravenstein]. Anna zmarła 08. maja 1573. i Wigand ożenił się po raz drugi z Zofią von Flemming [a.d.H. Böck]. Oba wymienione źródła określają go jako książęcego pomorskiego naczelnika Wolina w latach, 1569 – 1575, co niewątpliwie świadczy o jego karierze dworskiej, poprzedzającej tę urzędniczo – administracyjną nominację.

Przed sfinalizowaniem kontraktu na sprzedaż Płotów, ale już po bankructwie domu Loitzów,  Wigand zakupił w 1574. od Wojciecha Sędziwoja Czarnkowskiego starosty generalnego Wielkopolski za 26.000 „starych dobrych talarów” połowę miasta Człopa oraz połowy następujących wsi: Gogolice (obecnie Jaglice), Wołowe Lasy, Bercholt, Bukholcz (obecnie Bukowo) wraz z połówkami jezior Płocie i Staw Młyński, całe jeziora Roderang, Chochlino, Chochlinko i przejął od sprzedającego prywatny patronat nad kościołami parafialnymi w dobrach Człopy.

 

W kontrakcie tym {Archiwum Państwowe w Poznaniu, akta grodzkie Poznania, sygn. Gr. 21 k. 466-468v} tytułowany jest on, jako „Wediger ab Osten et in Plato” [Wigand z Osten i na Płotach].

Był to kolejny - po umowach z Kazimierzem Wielkim o objęciu w lenno miast Drezdenka i Santoka {patrz KODEKS DYPLOMATYCZNY WIELKOPOLSKI, tom III., nr 1545, wyd. nakładem Biblioteki Kórnickiej, Poznań 1879}  - epizod związków rodu Ostenów z Królestwem Polskim, bowiem po zrealizowaniu kontraktu z Czarnkowskim, był Wigand równocześnie właścicielem  wymienionych dóbr w Rzeczypospolitej oraz dóbr otrzymanych w posagu z pierwszą żoną, położonych w Marchii Brandenburskiej. Ze względu na jego związki z Królestwem Polskim, figuruje on na wykresie rodowodu linii polskiej jako jej protoplasta w I. pokoleniu.

Wigand, dóbr zakupionych od Wojciecha Sędziwoja Czarnkowskiego nie posiadał jednak zbyt długo, gdyż wkrótce prawdopodobnie je sprzedał, bowiem: 

„Wsie Hasenfier [Ciosaniec] i Pünnow [Pniewo], z których pierwsza została założona na rozkaz księcia Barnima Starszego jednocześnie z wsiami Ratzebuhr [Okonek] i Lümzow [Łomczewo], były dawniej domenami książęcymi, które książę Jan Fryderyk 24 lipca 1582 za obecnie należącą do królewskiego urzędu Satzig [Szadzko, pow. Stargard] wieś Ravenstein [Wapnicę] sprzedał Wedigowi von der Osten.” {L.W.Brügemann: „AUSFÜRLICHE BESCHREIBUNG des gegenwärtigen Zustandes KÖNIGL. PREUSSISCHEN HERZOGTHUMS VOR=  und HINTER=  POMMERN“ – „Szczegółowe Opisanie Współczesnego Stanu Królewsko Pruskiego Pomorza Przedniego i Tylnego”, Szczecin 1784.}

Wymieniony w tekście Brügemann’a, książę elektor Jan Fryderyk panował jednak, według zarówno Encyklopedii Orgelbranda jak i Ultima Thule w latach 1598 – 1608, zaś wspomnianą wymienną sprzedaż, musiał dokonać jego poprzednik margrabia Jan Jerzy z dynastii Hohenzollernów, panujący w latach 1571 - 1598. W skład nabytych przez Wiganda von der Osten dóbr w okręgu Szczecinka [niem. Neustettin], wchodziła niewątpliwie również założona w 1579. na rozkaz margrabiego - wkrótce przed omawianą transakcją - wieś Borucino [niem. Burzen], bowiem wspomniane wyżej almanachy niemieckie wymieniają ją pomiędzy innymi posiadanymi przez Wiganda dobrami.

Warto wspomnieć, że w dzisiejszym kościele katolickim w Pniewie, działającym w budynku byłego ewangelickiego „Bethaus’u” [domu modlitwy], zachowały się oryginalne, współcześnie pieczołowicie zakonserwowane witraże z herbami okolicznej szlachty, datowane na 1596. rok, wśród których figuruje również herb „der Osten”. Szczegółowy opis tego kościoła według stanu sprzed II. wojny światowej, zawarty jest w książce „DIE BAU - UND KUNSTDENKMÄLER DES REGIERUNGSBEZIRK KÖSLIN”, Band III, Stettin 1934.

Według „Jahrbuch des Deutschen Adels” , w chronologii genealogicznej rodu von der Osten, Wigand który urodził się z pewnością w Płotach, zaliczony jest do: I. Linii, Młodszego Pnia [I. Linie - B. Jüngere Stamm], z której synowie jego potomka Egidiusza, czyli wnukowie opisywanego Wiganda, zapoczątkowali dwie gałęzie rodu. Z jednej z nich pochodzi „Polski Dom”, do którego my należymy.

Wigand przypuszczalnie zmarł w Pniewie, jednak pochowany został względnie po jakimś czasie przeniesiono jego zwłoki do krypty pod posadzką kościoła parafialnego w Płotach; w książce pt. „DIE BAU– UND KUNSTDENKMÄLER DES REGIERUNGSBEZIRKS STETTIN” , część druga, tom III, wydanej w Szczecinie w 1912., zamieszczona jest fotografia i opis jego płyty nagrobnej, który po prze-tłumaczeniu brzmi następująco:

„Płyta nagrobna z wapienia, wysoka 2,58 m. i szeroka 1,30 m., umieszczona obecnie w fasadzie zamku; odkryta w 1904 r., pod zużytą [wytartą] posadzką kościoła parafialnego, gdzie ukryta w małym rumowisku innych kamieni nagrobnych leżała od 1612 r.; uszkodzona bardzo przez ogień; przeznaczona dla Wedig’e v.d. Osten i jego żony Anny v. Massow, córki marszałka dworu Rüdiger’a  v. Massow i Anny v. Pogwisch, z reliefami postaci zmarłych naturalnej i równej wielkości.

Oboje stoją w niszy zwieńczonej łukiem romańskim; rycerz w zbroi ma po prawej czekan bojowy, lewa obejmuje szpadę, puginał [sztylet, kord] zwisa poziomo na pasku; żona w stroju wdowim trzyma na poziomie piersi ręce złożone do modlitwy.

Pomiędzy ich nogami [postaciami], w połowie zasłonięty, duży połączony herb v.d. Osten z ozdobnym hełmem.

Nad ich głowami, uporządkowane jeden obok drugiego herby Osten, Massow, Massow i Pogwisch, z kolei pod nogami cztery herby Borcke, Kleist, Glasenapp, czwarty niemożliwy do rozpoznania.

Wszystkie obok siebie położone herby są bez narzut [labrów] i ozdobnych hełmów, miejsce między nimi jest puste i nie było nigdy zapisane, jednak wizerunki herbów pozwalają na ich niezawodną identyfikację. Płytę należy zaliczyć do najlepiej zaprojektowanych i wykonanych w tamtym czasie.”

Płyta ta nie mogła spoczywać zbyt długo w licu posadzki, bowiem stopień jej zużycia na skutek starcia jest minimalny, należy stąd wnioskować, że wspomniany w tekście pożar kościoła miał miejsce niedługo po jej osadzeniu, przypuszczalnie właśnie w 1612. roku. Zagadkowe jest natomiast połączenie na płycie, osoby Wedige z pierwszą żoną Anną z Massow’ów, zmarłą przeszło 20. lat wcześniej, z całkowitym pominięciem drugiej żony, Zofii z Flemingów. Można domniemywać jedynie, że synowie tej pierwszej żony wypełnili w ten sposób ostatnią wolę ojca i ufundowali ten nagrobek upamiętniający obojga rodziców, chowając ich w miejscowym kościele, którego zmarli z pewnością za życia byli opiekunami i hojnymi sponsorami.

Skrupulatność dokumentacyjna wymaga, aby z tego samego źródła ze strony 349. przytoczyć jeszcze jeden cytat dotyczący Płotów i budynku zwanego Nowym Zamkiem, a mianowicie:

 „Zamek Ostenów położony bezpośrednio przy północno wschodniej granicy miasta, pobudowany trochę później aniżeli zamek Blücherów, z tego powodu zwany Nowym Zamkiem, lub inaczej Małym Zamkiem jest położony również nad Regą i został według Brüggemann’a zbudowany nie później aniżeli w latach 1606. – 1618. Za jego budowniczego uchodzi Wedig v.d. Osten, który po sprzedaży starego zamku Hermanowi v. Blücher nie ociągał się zbyt długo z budową nowego.”  

O ile nie zaszła tu pomyłka w datowaniu czasu powstania Nowego Zamku, dokonana jeszcze przez Brüggemann’a, to należy przyjąć, że w siedzibie licznego wówczas rodu, żył inny, prawdopodobnie młodszy wiekiem krewny, będący seniorem innej gałęzi rodu, niewykluczone, że „starszej”, noszący również imię Wedige, który pozostał na niesprzedanej połowie miasteczka i to on właśnie został jego budowniczym. Dla ścisłości należy zaznaczyć, że wymieniona już  „Geschichte des Geschlechtes von der Osten” zawiera w wykresie rodowodu zawartego na stronie 106. osobę brata Wedige, Ewalda przy, którym umieszczona jest również uwaga „schloss und burggesessen auf Plathe” [osiadły na zamku i mieście Plotach], ale ponieważ jest to jedyna informacja na jego temat, oczywiście niczego nie przesądza. Rozstrzygnąć te wątpliwości mogłyby wyłącznie specjalistyczne badania budynku Nowego Zamku, ustalające graniczne daty jego budowy.

EGIDIUS                                                                                                               KOD: II.2.

éok. 1577 –  1643

W kwestii potomstwa Wiganda źródła niemieckie różnią się, i tak:

 

1.„Jahrbuch des Deutschen Adels herausgegeben von der Deutschen Adelsgenossenschaft”, Zweiter Band, Berlin 1898. podaje jako jedynego jego potomka, syna Egidiusza, żyjącego w latach 1577. – 1643.,

natomiast

2.„Geschichte des Geschlechtes von der Osten“, Erste Band, Bremen 1977. wymienia:
                     - Rüdigera, ur. w 1558., [pana] na Hasenfier und Pinnow [Ciosańcu i Pniewie], żonatego z Ilse von Massow,

                     - Christopha Heinricha, ur. w 1560., [pana] na Pinnow [Pniewie], żonatego z Anną von Güntersberg a.d.H. Callies,

                     - Egidiusa, ur. w 1577., zmarłego w  1643., [pana] na Pinnow, Hasenfier i Burzen [Pniewie, Ciosańcu i Borucinie], żonatego z Zofią Anną von Glasenapp a.d.H. Gramenz,

                     - Otto, na Pinnow i Hasenfier [Pniewie i Ciosańcu], dworzanina księcia pomorskiego.

Z kolei pracowniczka naukowa Zakładu Historii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, pani mgr Ewa Syska podaje:

„Żony [Wiganda] :

1) Anna von Massow z Bublitz, Ravenstein, z nią córka Maria v.d. Osten (zm. 1607), żona Caspara Ottona Glasenappa (zm. 1608) /Glasenapp II, s.134/ ,

              2) Sophie von Flemming - Böck, z nią syn Egidius.”        

Nie sądzę, aby można kiedykolwiek poznać pełny wykaz faktycznych potomków Wiganda von der Osten, zważywszy na okoliczność, że kobiety rodziły wówczas praktycznie, co roku, a śmiertelność zarówno wśród noworodków jak i dorosłych była według nam współczesnych kryteriów niezwykle duża. W wykazie zamieszczonym w „Historii rodu v.d. Osten” wydanym w Bremie, figurują dwaj potomkowie Wiganda, a to Rüdiger i Krzysztof Henryk, znacznie starsi od Egidiusza, którzy według wszelkich prawideł dziedziczenia mieli pierwszeństwo w objęciu schedy po ojcu. Nie podlega jednak dyskusji, że dobra Pniewa, Ciosańca i Borucina odziedziczył właśnie najmłodszy – syn drugiej żony - Egidiusz, który pojął z kolei za żonę, Zofię Annę von Glasenapp {Glasenapp II, str. 138-139}. Kwestia rozliczenia z braćmi, o ile dożyli oni wieku dojrzałego, nie zostanie prawdopodobnie rozstrzygnięta, zaś siostra względnie siostry nie mogły dziedziczyć posiadłości ziemskich i otrzymały z całą pewnością pokaźne posagi.

Należy przypuszczać, że brat lub bracia, pochodzący - sądząc po datach urodzenia - z pierwszej żony Wiganda, Anny von Massow przejęli majątek Bobolice [Bublitz] wniesiony przez ich matkę w posagu Wigandowi, a niesprzedany Księciu Elektorowi. Dla historii polskiej gałęzi rodu nie ma to jednak na tyle istotnego znaczenia, aby w tej sprawie przeprowadzać specjalną kwerendę archiwalną.

Przyjmuję w ślad za zgodnymi w tej kwestii wymienionymi almanachami niemieckimi, że Egidiusz urodził się w roku 1577., możliwe że w Bobolicach lub Wapnicy, a nie można wykluczyć również Człopy, ożenił się w bliżej nieokreślonym roku z Zofią Anną von Glasenapp, objął po ojcu dobra Pniewa, Ciosańca i Borucina i zmarł w 1643. roku, prawdopodobnie w Pniewie. On właśnie wraz z siostrą Marią oznaczeni są na wykresie polskiego rodowodu, jako pokolenie „II”.

Starożytne imię Egidiusz, często nadawane w rodzie Osten, którego odpowiednikiem w języku polskim jest Idzi – święty darzony szczególnym sentymentem przez jednego z mniej sympatycznych Piastów, księcia Władysława Hermana - za jego rzekomą interwencję w poczęciu i narodzinach Bolesława Krzywoustego, jest pochodzenia rzymskiego i w pisowni łacińskiej figurowało w formie: Aegidius. Gustaw Faber w swej książce MEROWINGOWIE I KAROLINGOWIE” (PIW, wyd. I, 1994., str. 28) pisze:

„Pod nieobecność Childeryka Frankowie wynieśli do godności królewskiej Rzymianina Aegidiusza, ...”.

Podawane z kolei - przez oba uprzednio wymieniane niemieckie opracowania genealogiczne – potomstwo Egidiusza wykazuje istotne różnice, a mianowicie:

 „Jahrbuch des Deutschen Adels” zna jedynie dwóch jego synów, z których Erdmann Krzysztof zapoczątkowuje 1-szą gałąź, a jego z kolei syn, Jan Wigand w ramach tej gałęzi jest założycielem „Domu Polskiego”; natomiast brat Erdmana, Joachim Wigand drugą gałąź, z której wywodzi się wtórny, czyli kolejny „Dom Płotów”. Należy podkreślić, że nasz rodzinny kronikarz Kazimierz w swej „Historji rodu Osten – Sacken” napisanej w 1892. w Hanowerze, uważa za protoplastę linii polskiej już Erdmann’a.

„Geschichte des Geschlechtes von der Ostenwymienia następujące jego potomstwo:

-          Otto, w wieku 20. lat poległ jako chorąży w 1625. roku,

-          Jan Krystian, ur. 1605., zm. 1698., [pan] na Borucinie i Łomczewie, major we francuskiej służbie, żonaty z Julianną von Glasenapp a.d.H. Gramenz,

-          Joachim Wedige, 1665 [pan] na Pniewie, Dąbrowicach i Silnowie, [wszystkie wsie w okręgu Szczecinek] , żonaty z Anna Dorotą von Podewils a.d.H. Glötzin,

-          Erdmann Krzysztof, ur. 1618., zm. 18.08.1680., starosta elektora brandenburskiego w Słupsku i Sławnie, [pan] na Pniewie i Lotyniu, żonaty w 1640. z Zofią Esterą von Glasenapp a.d.H. Gramenz.

Profesor Włodzimierz Dworzaczek w swoim wykazie dokumentów dotyczących polskiej gałęzi rodu „Osten, Osten-Sacken h. własnego”, nie określając stopni pokrewieństwa, podaje:

- „Wigand Joachim, major króla Francji, w r. 1655 dwóch poddanych ze wsi Penow (Pinnow) [Pniewo] w Księstwie Pomorskim dał Joachimowi Rudigerowi Golczowi, pułkownikowi króla francuskiego {A.P. P-ń, nowa sygn.: Wałcz Gr. 40, k.45}”.

oraz:

- „Jan Krystian na Burcen [Borucino] i Lümzow [Łomczewie] „vigiliarum praefectus” elektora brandenburskiego, miał z żony, Julianny Glasenap syna Gerarda Kazimierza, starostę koślinenskiego [koszalińskiego], i córkę Jadwigę Zofię, żonę Ottona Kazimierza Podewilsa (Pudwels), dziedzica połowy Debrzna, Bługowa, Huty i Kępy w p. nakiel., która w r. 1692 kwitowała brata z 20.000 złp majątku rodzicielskiego {A.P. P-ń, nowa sygn.: Nakło Gr. 77, k. 18}.”      

Wiarygodność prof. Dworzaczka nie może budzić wątpliwości w świetle przytoczonych przez niego akt grodzkich, znajdujących się w Archiwum Państwowym w Poznaniu, w których zapisane są transakcje dokonane przez wymienione przez niego osoby. Potwierdzają one autentyczność Joachima Wiganda - w tej właśnie kolejności imion znanego większości zestawień genealogicznych, teścia naszego protoplasty Jana Wiganda oraz Jana Krystiana, jako dokonujących transakcji na terenie Królestwa Polskiego.

Reasumując omówione dane źródłowe, przyjmuję w wykresie rodowodu, jako pokolenie „III”  następujące potomstwo Egidiusza:

1. Joachim Wedige (KOD: III.1.), ur. w nieznanym roku, major króla Francji, pan na Pniewie, Dąbrowicach i Silnowie w powiecie Szczecinek, prawdopodobnie ok.1660. pojął za żonę Annę Dorotę von Podewils. Jego córka Dorota Zofia (KOD: IV.3.) urodzona najpewniej w 1666. wyszła za swego stryjecznego brata Jana Wiganda, zaś syn Egidiusz Krzysztof (KOD: IV.2.) był zarówno bratem stryjecznym, jak i szwagrem naszego antenata. Wykazani są oni na wykresie rodowodu polskiej linii jako IV. pokolenie. 

2. Erdmann Krzysztof (KOD: III.2.), omówiony niżej.

3. Jan Krystian (KOD: III.3.), ur. ok., ale raczej po 1605. roku, zmarł prawdopodobnie przed 1692. bowiem, w tymże roku, jego córka Jadwiga Zofia kwituje swego brata Kazimierza Gerharda z 20.000 złp. z tytułu spłaty ojcowizny {A.P. P-ń, Nakło Gr. 77., f.17v}. „Vigiliarum praefectus” elektora brandenburskiego, tłumaczę jako „dowódca strażnicy”, w istocie był prawdopodobnie przedstawicielem (agentem) elektora, dbającym o jego interesy na terenie byłego Księstwa Słupskiego, podległego formalnie do 1653. Księstwu Pomorskiemu, a po tym terminie wcielonego do Brandenburgii. Pan na Borucinie i Łomczewie, według „Tek Dworzaczka” porucznik wojsk brandenburskich {A.P. P-ń, stara sygn. Nakło Gr.225, f.415v i 416}, żonaty z Julianną von Glasenapp, z którą miał troje dzieci, ujętych na wykresie rodowodu  w IV. pokoleniu, a udokumentowanych w aktach grodzkich:  

                                 -  Jadwigę Zofię (KOD: IV.5.),

                                 -  Elżbietą Esterę (KOD: IV.6.)

                                 -  Kazimierza Gerharda (KOD: IV.7),

4. Otto {KOD: III.4.}, ur. ok. 1604., poległ jako chorąży w bitwie w 1625.             

ERDMANN KRZYSZTOF                                                                                  KOD: III.2.

éok. 1618. - 18.08.1680.

Postać ojca naszego polskiego antenata, Erdmann’a Krzysztofa wykazana jest we wszystkich niemieckich zestawieniach genealogicznych, brakuje natomiast na jego temat not w „Tekach Dworzaczka”, prawdopodobnie, dlatego że jego aktywność życiowa przejawiała się wyłącznie na terenie podległym Elektorowi Brandenburgii. Dane o nim w źródłach niemieckich różnią się jednak w szczegółach, w związku z czym – celem porównania - przytaczam obie wersje, i tak:

„Jahrbuch des Deutschen Adels” podając go, jako założyciela pierwszej gałęzi – pierwszej linii – młodszego pnia [1. Ast – I. Linie – B. Jüngere Stamm], pisze:

 „Erdmann Christoph von der Osten, ur. 1618. - 18. sierpnia 1680., [pan] na Ciosańcu, Pniewie i Lotyniu, elektorsko – brandenburski pomorski starosta Słupska i Sławna, ożenił się w 1648. z Zofią Esterą von Glasenapp [a.d.H.] z domu Gramenz, zmarłą 1683.

„Geschichte des Geschlechtes von der Ostenpodaje następujące dane:

„Erdmann Krzysztof, ur. 1618., zmarł 18.08.1680., elektorsko – brandenburski starosta w Słupsku i Sławnie, [pan] na Ciosańcu, Pniewie i Lotyniu, ożenił się w 1640. z Zofią Esterą v. Glasenapp [a.d.H.] z domu Gramenz.

Pozostałe, posiadane przeze mnie źródła niemieckie nie wnoszą żadnych innych istotnych infor-macji o osobie Erdmann’a, natomiast specjalizująca się w historii Wielkopolski i Pomorza Zachodniego, pracowniczka naukowa Instytutu Historii UAM w Poznaniu pani Ewa Syska, nadesłała w jego sprawie  następującą notę:

Erdmann Christoph von der Osten

 Hasenfier, Pinnow, zm. 18 VIII 1682 (Glasenapp, s. 149)

 żona: Sophia Estera von Glasenapp (zm. 6 III 1707 Hasenfier), córka Kazimierza Glasenappa (zm. II 1664) /Glasenapp, s. 149/”

Rozważając wszystkie powyżej przytoczone informacje, przyjmuję:

- datę jego urodzenia na rok 1618. zważywszy, że almanachy niemieckie opierały się prawdo-podobnie na pierwotnych dokumentach źródłowych z terenu Pomorza Zachodniego i oba w jej wyznaczeniu są zgodne; miejscowość jego narodzin jest nieznana, można przypuszczać, że miało to miejsce w Ciosańcu, albo w Pniewie, gdyż oba te majątki przewijają się w źródłach jako równoważne, przy czym zazwyczaj Ciosaniec podawany jest, jako główna siedziba,   

- bezsprzecznie był elektorsko-brandenburskim starostą Słupska i Sławna, z czego można wnosić, że w okresie pełnienia tej funkcji jego obecność w dziedzicznym majątku – Ciosańcu - była sporadyczna, a głównie przebywał w jednym z zarządzanych miast,

- źródła niemieckie, a również czerpiąca swoje wiadomości z historii Glasenapp’ów pani Syska, zgodnie podają – prawdopodobnie opierając się na innym wcześniejszym wspólnym źródle, że Erdmann odziedziczył Ciosaniec, Pniewo i Lotyń. Jego własność Lotynia pozostaje sprawą otwartą; natomiast pozostałych obu miejscowości nie mogło posiadać dwóch braci równocześnie, a wiadomo, że Pniewo według dokumentów grodzkich cytowanych przez prof. W. Dworzaczka, na pewno należało do jego brata Joachima Wiganda, tak jak Borucino i Łomczewo należało do drugiego brata Jana Krystiana. Należy, więc przyjąć, że majątkiem Erdmann’a był wyłącznie Ciosaniec [Hasenfier].

- data jego ślubu z Zofią Esterą podana jest w dwóch wersjach: 1640. i 1648. Rozbieżność ta mogłaby zostać wyjaśniona jedynie odnalezieniem wpisu w Księgach Metrykalnych, o ile rzecz jasna w połowie XVII. wieku kościół protestancki takie księgi prowadził; zważywszy jednak na przyjętą jednomyślnie przez wszystkie wykazy genealogiczne datę urodzenia ich syna Jana Wiganda w 1650. roku, który później został dziedzicem ojcowskiego majątku oraz na ówczesny zwyczaj zawierania przez mężczyzn małżeństwa raczej w wieku około 30. roku życia, po ukończeniu nauk i obowiązkowym odbyciu praktyki wojskowej, przychylam się do późniejszej daty ich ślubu.

- dane niemieckie różnią się również w dacie śmierci Zofii Estery, „Jahrbuch des Deutschen Adels” podaje datę jej śmierci na rok 1683., zaś według pani Syski cytującej dane z historii jej rodziny  {Glasenapp s. 149}, śmierć jej miała miejsce dopiero w dniu 06.03.1707. w Ciosańcu. Jest to jednak nadzwyczaj wątpliwa informacja, bowiem Ciosaniec został przez syna i spadkobiercę Erdmana, sprzedany w 1699. roku według wcześniej zawartego w dniu 05.08.1697. kontraktu {A.P. P-ń, Wałcz Gr. 44, k.153}, pułkownikowi brandenburskiemu Ernestowi Bogusławowi Podewilsowi. Trudno sobie wyobrazić, aby syn pozostawił matkę u nowego nabywcy, sam mieszkając w świeżo zakupionej siedzibie – Radawnicy - odległej o niecałe 25. kilometrów. O ile podane miejsce jej zgonu jest niewątpliwie wykluczone, to data jej zgonu – rozbieżność sięga 24. lat - pozostaje sprawą do wyjaśnienia.

Mimo bowiem tendencji w historiografii genealogicznej przyjmowania źródeł opartych na spisanych historiach rodzinnych za wiarygodne, podana przez Glasenapp’ów data śmierci Zofii Estery nasuwa mnóstwo wątpliwości.

Jej bezsporny, wynikający ze zwyczajowo posiadanego wdowiego dożywocia na majątku zmarłego męża - udział w Ciosańcu, byłby z pewnością zaznaczony w kontrakcie jego sprzedaży; analogicznie jak jej 9. letnia egzystencja w Radawnicy musiałaby znaleźć odbicie w jakimś akcie grodzkim, chociażby w roboracji jej testamentu. Tymczasem żaden taki dokument nie dotrwał do naszych czasów, mimo zachowania z tych okresów kompletów akt grodzkich Wałcza i Nakła; nie wyklucza to rzecz jasna jej śmierci w Radawnicy w podanym roku, ale czyni ją nadzwyczaj wątpliwą. Reasumując, bardziej prawdopodobną datą jej zgonu jest jednak rok 1683., który przyjmuję w wykresie rodowodu.

- rok śmierci Erdmann’a z tych samych względów, co rok urodzenia, a więc pełnej zgodności obu źródeł niemieckich, przyjmuję na dzień 18. sierpnia 1680, w przekonaniu że w historii Glasenapp’ów został popełniony błąd w dacie rocznej przy nie zmienionej dacie dziennej. Nie mniej istnieje oczywiście możliwość, że to właśnie data podana u Glasenapp’ów jest prawdziwa, zaś oba zgodne almanachy opiera-ją się na trzecim opracowaniu, zawierającym błąd w datowaniu rocznym.

Kwestia potomstwa Erdmann’a jest równie skomplikowana jak jego ojca Egidiusza. „Jahrbuch des Deutschen Adels”, będący w zasadzie „rodowodem po mieczu” podaje wyłącznie jego syna, Jana Wiganda [Johann’a (Hansa) Wedige], jako urodzonego w 1650. roku w Ciosańcu [Hasenfier].

Z kolei „Geschichte des Kurlandischen Geschlechtes von der Osten – Sacken 1381 – 1991” wydana w 1992. w Bremie, twierdzi:

„Johann Wedig (1650 – 1727) protoplasta rodu Osten – Sacken był najmłodszym synem starosty słupskiego Erdmann’a Krzysztofa von der Osten, pana na Pinnow [Pniewie] i Hasenfier [Ciosańcu] oraz Estery z domu von Glasenapp a.d.H. Gramenz.”

Najbardziej szczegółowa i rozbudowana ze wszystkich niemieckich wykazów genealogicznych, ale właśnie przez tę szczegółowość wzbudzająca podejrzenia konfabulacji, względnie mylnego przypisania potomstwa innego członka rodziny - Erdmann’owi, „Geschichte des Geschlechtes von der Osten“ wymienia następujące jego dzieci:

1. Sophie Anna, zamężna za Wilhelmem Fryderykiem von Flemming na Zeslin.

2. Elisabeth Juliane, zamężna za pułkownikiem Aleksandrem von Sygern.

3. Marie, zamężna za Kasprem Ewaldem von Massow, starostą na Derselitz.

4. Casimir, „uczony Osten”, zmarł w Wiedniu w 1700., prezydent słupskiego zgromadzenia stanowego [Landstände].

5. Egidius Otto, [pan] na Lotyniu, kapitan w służbie [in holl. Diensten], żonaty z Jülich Ilse Elisabeth von Ereich.

6. Johann-Wedig, urodzony w Ciosańcu w 1650.

Z kolei z dokumentów omówionych w „Tekach Dworzaczka” i zarejestrowanych współcześnie w aktach grodzkich Wałcza i Nakła wynika, że potwierdzona jest jedynie jedna siostra Jana Wiganda, a mianowicie Zofia Anna Marianna, figurująca w ostatnim wykazie na pierwszym miejscu, która zamężna była jednak za Aswerusem Fryderykiem Brandt’em, znanym nam z wytoczonego Janowi Wigandowi procesu o należny mu posag {„Teki Dworzaczka”, Z.T.P.39 s.2434}.

Tak, więc posiadane dane nie pozwalają na jednoznaczne ustalenie pełnej i udokumentowanej listy potomków Erdmann’a. Fakt braku potwierdzenia w polskiej dokumentacji grodzkiej, pozostałych wymienionych osób niczego nie przesądza, jako że Jan Wigand mógł być rzeczywiście najmłodszym synem, który jako jedyny związał swoje losy z Królestwem Polskim, pozostałe zaś rodzeństwo pozostało w Brandenburgii, będącej od 1701. Królestwem Pruskim. W takim jednak wypadku z całą pewnością w aktach grodzkich pozostałby jakiś ślad po ich wzajemnych kontaktach i dokonanych rozliczeniach finansowych.

Zastanawiające jest, co prawda w wypadku najmłodszego syna, którym rzekomo był Jan Wigand, dziedziczenie ojcowskiego majątku, ale kwerenda archiwalna, która wyjaśniłaby z pewnością w części, lub nawet może w całości, wszystkie te problemy jest wobec obecnego rozrzucenia archiwów na terenie dwóch państw, zbyt skomplikowana i kosztowna, przy czym do historii polskiej linii rodziny nie wniosłaby niczego istotnego.

Jednak fakt wytoczenia procesu o posag siostry właśnie Janowi Wigandowi, sam w sobie jest dowodem, że był on jedynym spadkobiercą majątku rodzicielskiego, głową rodziny prawnie zobowiązaną do wypłaty posagu siostry.

Z powyższych względów w wykresie rodowodu, przyjąłem w pokoleniu IV., jako przekonująco udokumentowanych jedynie Jana Wiganda (KOD: IV.1.) i Zofię Annę Mariannę (KOD: IV.4.).

JAN WIGAND [JOHANN (HANS) WEDIGE]                                                 KOD: IV.1.                                                                       

éok. 1650 - 1729/1730

Rok 1650., jako rok urodzenia Jana Wiganda, podawany zgodnie przez wszystkie niemieckie opracowania genealogiczne nie wzbudza kontrowersji, mimo że jego źródłowe potwierdzenie jest najprawdopodobniej już niemożliwe. Przyszedł na świat, według wymienionych uprzednio wykazów, w rodzinie ewangelickiej w Ciosańcu z ojca Erdmann’a i matki Zofii Estery z domu von Glasenapp. Ewangelickie kościoły w Ciosańcu i Pniewie podlegały w owym czasie administracyjnie synodowi w Szczecinku [według W.E.P., synod w kościołach protestanckich jest stałym zespołem złożonym z przedstawicieli duchowieństwa i świeckich, sprawującym zwierzchnią władzę ustawodawczą pod przewodnictwem superintendenta (biskupa)] w związku, z czym o ile wpisu w księdze urodzeń nie dokonano w jednym z wymienionych kościołów, to z pewnością zostało to dokonane w Szczecinku, który w strukturach administracyjnych kościołów ewangelickich pełnił rolę odpowiadającą siedzibie diecezji katolickiej, oczywiście z zastrzeżeniem, że kościół protestancki analogicznie do katolickiego prowadził księgi metrykalne. Księgi te, o ile istniały, z pewnością przepadły w tak wczesnym okresie – prawdopodobnie w początkach XVIII. wieku, w trakcie niszczycielskiej na tych terenach wojny północnej, że nie powołuje się na nie żaden z piszących w XIX. wieku lokalnych historyków, nie tylko w odniesieniu do rodziny Osten, ale również do innych okolicznych rodzin szlacheckich; z tego też powodu data jego urodzenia oparta o tradycyjne zapisy i przekazy ustne, ograniczona jest jedynie do daty rocznej. Właściwe dla tego rejonu Archiwum Państwowe w Koszalinie, posiada ewangelickie księgi metrykalne z wpisami dotyczącymi wyłącznie ostatniej ćwierci XIX. wieku.

Należy jednak również brać pod uwagę możliwość jego narodzin w jednym z miast zarządzanych w charakterze starosty przez jego ojca, a więc w Słupsku, albo Sławnie, lecz ta wersja - wobec wspomnianej zgodności wszystkich opracowań wskazujących na Ciosaniec, wydaje się mocno wątpliwa.

Zgodnie z panującymi obyczajami nadano mu prawdopodobnie imiona po dziadach. W tej dziedzinie trzymano się reguł, które nadzwyczaj ciekawie opisał Jan Stanisław Bystroń w swej „KSIĘDZE IMION W POLSCE UŻYWANYCH” wydanej w 1938. przez Rój w Warszawie, z której wyjątki cytuję:                                                                          

                                                    „NADAWANIE IMION

Z kolei wypada nam omówić te czynniki, które oddziaływują na wybór imienia. Są one bardzo rozmaite; możemy tu wymienić tradycję rodową czy rodzinną, rolę duchowieństwa, które imiona wedle własnego wyboru nadaje, kulty lokalne czy narodowe, wierzenia związane z poszczególnymi imionami chęć zapewnienia dziecku protekcji możnych, których imię się nadaje, wreszcie sentymenty historyczne i literackie.                               

                                       TRADYCJA RODZINNA

W najdawniejszych czasach jak się wydaje, działała przeważnie tradycja pokoleń. Skoro imiona były w pewnej mierze związane z rodem, nie dziw, że dzieci nosiły imiona rodziców lub dziadów. Rozmaite co do tego panowały zwyczaje; zdaje się, że raczej po dziadach niż po rodzicach nadawano imiona, o czym świadczą tu i ówdzie zachowane przesądy. Tak więc w Wielkopolsce nie chrzci się dzieci imionami rodziców w przekonaniu, że imię takie mogłoby spowodować ich śmierć przedwczesną.”

„Zapewne najczęstszym typem będzie dziedziczenie imion po dziadach, jak w zaścianku Dobrzyńskim, gdzie:                             

                                Syn Macieja zawżdy zwał się Bartłomiejem.

                         A znów Bartłomieja syn zwał się Maciejem.”

„Skoro powtarzano w rodzinie imiona ojca, dziada itd. przeto łatwo stworzyła się tradycja pewnych imion w rodzinie. Nie są to oczywiście dawne imiona rodowe, właściwe jedynie określonym rodom i jedynie kognacyjnie przechodzące na innych; jest to jedynie zwyczaj używania pewnych imion, których używały już poprzednie pokolenia, przy czem czasami dochowały się w ten sposób w niektórych rodzinach imiona, które przestały być już na ogół używane.”

str. 34

„IMIONA „PRZYNIESIONE”

Obok imion wybranych przez rodzinę czy duchownych mamy też imiona „przyniesione”. Zwyczaj nadawania imion świętego, w którego dzień dziecko przyszło na świat, był i jest do dziś dnia częsty. Nie stosowano go zbyt ściśle; rzecz zrozumiała, że nadawano dzieciom tylko takie imiona, które były w okolicy używane, omijając patronów mało znanych na korzyść któregoś z najbliższych w kalendarzu. Zwyczaj dość powszechny wśród ludu, z rzadka tylko stosowany jest wśród warstw wyższych, choć i tu się zdarzyć może; przypomnieć należy, że już w XVII wieku uchodził za prostacki, skoro Wacław Potocki narzekając na nadawanie kilku imion, wyśmiewa pretensjonalnego szlachcica, co to

                        Nie chce być prostakiem w jednym interesie,

                        którego tak krzczą, jako święto dnia przyniesie.”

W zwiazku z opisanymi - co prawda w odniesieniu do Polski, ale z pewnością obowiązującymi i na terenach niektórych krajów ościennych - zwyczajami obowiązującymi przy nadawaniu imion, nie mogę się powstrzymać, aby nie zacytować – niezwiązanej zresztą z treścią całego tekstu - przytoczonej przez autora wybornej anegdoty, dotyczącej chrzczenia imionami „przyniesionymi”:

str. 36

„Oczywiście, praktyka taka mgła prowadzić łatwo do nieporozumień. Ksiądz nadawał dziecku imię, które wyczytał w kalendarzu, a imię to, dotychczas nieznane we wsi przekręcano nie do poznania, albo też w ogóle zarzucano. W starym „Vorago rerum” Karola Żary z XVIII wieku znajdziemy zabawną „gadkę chłopską” o kumach, którzy dziecko wiozą do chrztu, a zapytani przez księdza o wybór imienia, „spuścili się w tym na wolę dobrodzieja”.

On ksiądz, że dnia tego czytał w piśmie św. o trojgu pacholętach w piec babiloński wrzuconych, którym były imiona Sydrach, Misach i Abenago, daje tedy temu pacholęciu te trzy imiona. Kumi wsiadłszy z kumą na sanie, powracając z dzieckiem do domu, by nie zabaczyć owych trzech imion, ustawicznie je sobie powtarzali, ale powtarzając poprzekręcali na swoje kopyto, a gdy do domu przyjechali i rodzice zapytali ich, jakie ksiądz dał imię chłopcu kum odpowiada: Sydłak, Mydłak, Hajdanago. Ojciec usłyszawszy to, przeżegnał się znakiem krzyża św. i powiada: „a pfu do licha, spaskudzili mi dziecię na nic! Trzeba będzie jechać do innego kościoła i ochrzcić po raz drugi.”

Spośród obu imion naszego protoplasty, „Wigand” [Wedige] należało oczywiście do imion nadawanych wówczas tradycyjnie w rodzie już, od co najmniej 200. lat, natomiast „Jan” o ile nie było imieniem „przyniesionym” – wówczas data dzienna jego narodzin mogłaby wypadać w dniu 24. czerwca – było prawdopodobnie nadane na cześć ojca lub dziadka jego matki.

Etymologii imienia „Wigand” – „Wedige”, mimo usilnych starań nie udało się odszukać, nie mniej znalezienie jej niczego by nie przesądziło, jako że imię to zaczęto nadawać męskim przedstawicielom rodu - według „Jahrbuch des Deutschen Adels” - stosunkowo późno, bo dopiero na przełomie XIV. i XV. wieku, więc gdyby nawet mimo swego niemieckiego brzmienia jego pochodzenie okazało się jednak słowiańskie, to byłoby ono w pewnym sensie imieniem „nabytym” i w żadnej mierze nie potwierdzałoby teorii naszego rodzinnego kronikarza o słowiańskim pochodzeniu rodu. Przy tej okazji warto jednak zaznaczyć, że imię Wedige przetrwało w Niemczech do czasów nam współczesnych, bowiem w bibliotecznych katalogach genealogicznych spotkać można osobę Wedige barona von der Osten – Sacken, autora III. tomu pt. „Kurlandia”, zbiorowej pracy „Genealogische Handbuch der baltischen Ritterschaften”, wydanej w pierwszej połowie XX. wieku.

 

O czasach dziecięcych i młodości Jana Wiganda nic nie wiadomo. Jedynie praca zbiorowa pt. „ZIEMIA WAŁECKA” wydana w Krakowie w 1965., w rozdziale „Z przeszłości Ziemi Wałeckiej” na-pisanym przez Z. Borasa, zamieszcza informację o dotkliwej pauperyzacji ludności sąsiadującego z Ciosańcem starostwa wałeckiego w wyniku „potopu” szwedzkiego oraz wyniszczeniu ludności przez szalejącą w latach 1656. – 1657. zarazę.

Zbyt blisko było do granicy z Rzeczypospolitą, aby mieszkańcy Ciosańca nie odczuli analogicznych nieszczęść; prawdopodobnie Erdmann zabrawszy rodzinę przeniósł się na okres panowania „morowego powietrza” do niedotkniętych epidemią innych rejonów Brandenburgii.

Można również przypuszczać, że późniejszy podpułkownik jazdy i szambelan króla duńskiego, musiał oprócz dobrego i nowoczesnego w skali europejskiej wyszkolenia wojskowego, odebrać stosunkowo staranne wykształcenie ogólne. Nie mogło się ono ograniczać do ukończenia najbliższej jego miejsca urodzenia, a otwartej w 1662. roku szkoły jezuickiej w Wałczu, mającej w programie nauczania jedynie podstawy gramatyki - oczywiście łacińskiej, ani też nieco lepszej poziomem - szkoły w Mirosławcu, gdzie istniała dobrze materialnie wyposażona szkoła protestancka. Można przypuszczać, że jego ojciec, starosta słupski, rezydujący zapewne w tym pomorskim mieście i mający stałe kontakty z miastami Brandenburgii, Pomorza Gdańskiego i Szczecińskiego, umieścił syna w bardziej renomowanej szkole, niż prowincjonalne w owym czasie, a wymienione wyżej szkółki. Z pewnością też urodzony i chowany na pograniczu dwóch państw, znał oba stosowane w nich języki, a więc niemiecki i polski, zaś łacinę musiał opanować biegle w trakcie nauki szkolnej. Wnioskując zaś po niżej omówionym uczestnictwie w życiu duńskiego dworu królewskiego, wzorującego się na dworze wersalskim, nie można odrzucić również użytecznej znajomości przez niego języka francuskiego. Na temat popularności i stosowania poszczególnych języków wypowiada się następująco J.S. Bystroń w swej książce „Dzieje obyczajów w dawnej Polsce. Wiek XVI i XVIII.”, które to uwagi z pewnością odnieść można przynajmniej w wieku XVII. i następnym, do tej części terytorialnych nabytków brandenburskich, których rdzenna ludność była pochodzenia słowiańskiego i ulegała od wieków wpływom Królestwa Polskiego:

„Znajomość łaciny była powszechna. Szlachta demonstrowała w ten sposób swą łacińskość, a zarazem swą ogólnoludzkość, podkreślała swą rolę socjalną i swą wyższość, swój związek z dorobkiem światowej kultury, swą wierność wobec kościoła. Ponieważ zaś szlachty tej było dużo, nieproporcjonalnie więcej niż w innych krajach, przeto i ilość osób umiejących po łacinie była bardzo znaczna; oczywiście, zamożniejsze mieszczaństwo też miało przez szkoły związek z łaciną, a i na wsi organista czy klecha chętnie się okruchami łaciny popisywał.

Obcy byli niejednokrotnie zdumieni tak szeroką znajomością łaciny; zdarzało się przecież spotkać woźnicę lub też pachołka, z którym można się było po łacinie rozmówić, skoro trafiał się między nimi często drobny szlachetka, który demonstrował swą wyższość socjalną za pomocą łatanej łaciny. Śmiano się też niejednokrotnie z tych, którzy łamaną łaciną mówili lub też wplątywali łacińskie frazesy, nie rozumiejąc ich sensu.”

„Osiemnasty wiek jest epoką największego rozkwitu francuszczyzny w Polsce. Dwór saski, niemiec-ko-francuski, propagował wyraźnie cudzoziemszczyznę, choć król-Niemiec demonstracyjnie czasem strój polski wkładał; za króla Stanisława, który nigdy w życiu, nawet na koronację, kontusza nie wdział, francuskie wpływy dosięgają zenitu.

Mówiono po francusku, często i o tematach francuskich, czytywano tylko francuskie książki, sprowadzano meble francuskie, ubierano się po francusku, ba, nawet bieliznę posyłano do prania do Paryża.

W tych czasach przybywa do Polski znaczna ilość Francuzów, przede wszystkim wykwalifikowanych sekretarzy, guwernerów, lektorów, nauczycieli; dwór w którym nie było Francuza, uchodził za parafiański. Cóż dopiero, jeśli chodziło o metrów tańca, o krawców modnych, o muzyków, słowem o tych, którzy są technicznymi pomocnikami elegancji! Wszystkich sprowadzano z Francji. Rozmaite tu były kariery; wielki popyt na prawdziwych Francuzów, jako ozdoby dworu, doprowadzał do tego, iż owi Francuzi, którzy prócz pochodzenia żadnych innych kwalifikacji nie mieli, zajmowali odpowiedzialne stanowiska, cieszyli się zaufaniem i bywali wyrocznią w sprawach salonowych.”

 

„Nie brakło nigdy w Polsce Niemców z pochodzenia, a najlepszych Polaków z przekonania, którzy rodowitych Polaków uczyli polskości.

Język niemiecki nie cieszył się uznaniem. Mówiono nim dość dużo, zwłaszcza w miastach, gdzie sporo Niemców było i gdzie kultura mieszczan, głównie na zachodzie, była pod silnym wpływem niemieckim; znali go wykwalifikowani rękodzielnicy, którzy często w Niemczech spędzali swe lata nauki, a także i sporo wojskowych, którzy w Niemczech bywali lub też razem z Niemcami w wojskach cudzoziemskiego autoramentu służyli; w kołach protestanckich, zwłaszcza wśród duchownych, którzy bliższe utrzymywali stosunki z centrami reformacyjnymi w Niemczech, niemczyzna musiała być też znana. Ale język ten, choć używany, nie był nigdy popularny; lekceważono go, miano go za gruby i niewyszukany, niezdatny do wyrażania subtelniejszych treści, dlatego też i literaturą niemiecką nikt się nie interesował.

Przed próbą odtworzenia dalszych losów Jana Wiganda, należy niewątpliwie opisać w skrócie warunki, w których przyszło mu żyć w latach dziecięcych i młodzieńczych oraz podejmować samodzielne decyzje w wieku dojrzałym.

Zakup przez jego pradziadka dóbr Ciosańca, Pniewa, Okonka, Łomczewa i Borucina nie był wyborem nazbyt szczęśliwym. Ziemie te będące we władaniu Książąt Pomorza Zachodniego w wyniku wojny trzydziestoletniej, zakończonej pokojem westfalskim, weszły ostatecznie w 1653. roku w skład margrabstwa Brandenburgii, złączonego już wówczas unią personalną z Prusami Książęcymi przez dynastię Hohenzollern’ów. W ten sposób zarówno nasz protoplasta (miał wówczas trzy lata), jak i jego rodzina, stali się automatycznie poddanymi margrabiów Brandenburgii będących jednocześnie członkami kolegium elektorskiego wybierającego cesarza Rzeszy Niemieckiej. Elektorami tymi w okresie życia Jana Wiganda byli: Fryderyk Wilhelm określany w historiografii pruskiej mianem Wielkiego Elektora, panujący w latach 1640 – 1688, Fryderyk III, który z dniem koronacji 18.01.1701. na króla Prus przybrał imię Fryderyka I. oraz Fryderyk Wilhelm I. panujący w latach 1713 – 1740.

Wojna trzydziestoletnia (1618 – 1648) wprowadzając dalsze rozdrob­nienie polityczne Niemiec doprowadziła je do całkowitej ruiny gospodar­czej. Działania wojenne, toczone głównie na ziemiach niemieckich - przy czym Brandenburgia należała do najbardziej bezwzględnie łupionych kra­jów – spowodowały ogromne straty materialne oraz wyniszczenie ludności, której liczba w niektórych okręgach zmniejszyła się o ponad połowę. W jej wyniku nastąpił trwający kilkadziesiąt lat upadek miast, rzemiosła i handlu oraz głęboki regres gospodarki wiejskiej.

To właśnie ta długotrwała i niszczycielska wojna legła u podstaw decyzji władców Brandenburgii o militaryzacji podległych im krajów i by­ła w całej rozciągłości realizowana później przez królów pruskich. Już w 1654. wprowadzono w Rzeszy Niemieckiej zasadę stałych po­datków przeznaczonych na obronę, która ogromnie ułatwiła wprowadzenie absolutyzmu w części związkowych krajów niemieckich. Ideę tę w całej rozciągłości przyjęli władcy Brandenburgii, tworząc koncepcję państwa absolutnego, uosobionego przez władcę, opierającego się - poza armią - na dwóch filarach władzy, którymi stały się sprawnie zorganizowane i skutecznie działające aparaty, administracyjny i fiskalny. Politykę bezwzględnego egzekwowania stałych podatków, przeznaczonych głównie na utrzymanie armii, zapoczątkowaną przez Wielkiego Elektora, kontynuowa­li z całą konsekwencją jego następcy.

Nie miejsce tu na omawianie szczegółowej historii Prus, warto jednak zacytować kilka wyjątków z książki St. Salmonowicza „PRUSY”, wydanej w 1998. przez „Książkę i Wiedzę”, które zilustrują warunki, w których w pierwszej części swego życia przyszło żyć naszemu protoplascie Janowi Wigandowi.

„Fryderyk Wilhelm I, twórca pruskiej biurokracji, był nade wszystko twardym i bezwzględnym egzekutorem nowej polityki podatkowej, która miała wydatnie pomnożyć dochody państwa. Zwalczając nadużycia, marnotrawstwo i bałagan w działaniu biurokracji, kiepsko płacąc swym urzę­dnikom, żądał za wprowadzony porządek i protekcyjną politykę gospodar­czą od wszystkich pieniędzy. Ta jego polityka finansowa miała jednak charakter racjonalny, była twardym fiskalizmem, nie zaś chaotyczną gra­bieżą, jaką przykładowo stawało się ówcześnie pobieranie wysokich po­datków w absolutnej monarchii francuskiej”

„Fryderyk Wilhelm I uważany jest za wielkiego wychowawcę klasycznego ty­pu oficera i urzędnika pruskiego. Należy podkreślić, iż było to wycho­wanie drakońskie.

W strachu więc rodziły się osławione później cnoty pruskie. Religijny stosunek do wykonywania poleceń króla stwarzał kom­fort moralny, zwalniał od obowiązku samodzielnego myślenia.

Określenie travailler pour le Roi de Prusse (pracować dla króla pruskiego) ozna­czało za czasów panowania tego króla wielkie obowiązki a małe uprawnie­nia, z mizernym wynagrodzeniem włącznie, jednakże w Prusach termin ten nie miał wówczas wydźwięku ironicznego, który zyskał sobie później. Etos urzędnika pruskiego był więc etosem służby państwu bez blasku, honorów, pieniędzy, sławy. Służba była cicha, anonimowa, niewdzięczna. Król płacił mało, wymagał niesłychanie wiele, żądał bezwzględnego, woj­skowego posłuszeństwa od swych urzędników.”

„Fryderyk Wilhelm I dziedzicząc po swym ojcu armię jeszcze XVII-wiecznego typu, nadal niemal pozostającą w tradycjach wojsk zaciężnych do­by wojen szwedzkich, oparł jej rekrutację na nowej pod-stawie: każdy pułk jazdy i regiment piechoty otrzymał w kraju okręg, zwany kantonem, z którego miał odtąd przeprowadzać rekrutację. Zasadniczo obowiązek wojskowy ciążył na chłopach i uboższej ludności miejskiej, jednakże - ze względów gospodarczych - król pruski dążył do tego, by znaczny pro­cent swych żołnierzy rekrutować drogą werbunku, głównie zagranicznego, w dużej mierzą mającego charakter gwałtów. Gwałty werbowników pruskich głośne były w XVIII w. w całej Europie; ucierpiały od nich wielce i polskie terytoria pograniczne.

Pierwsze lata rządów Fryderyka Wilhelma I były wyrazem najbrutalniejszych metod rekrutowania, a raczej porywania ludzi do wojska : ar­mia pruska powstała - o tym nie można zapominać - z wielu tysięcy in­dywidualnych tragedii ludzi, którzy wbrew swej woli zostali oderwani od swych zawodów, swych rodzin, zamiłowań i pragnień i poddani brutal­nej tresurze półdzikich podoficerów pruskich. Porywano studentów i cze­ladników, synów kupieckich i przedstawicieli zawodów inteligenckich. Wystarczyło prezentować się dobrze fizycznie i być w młodym wieku, by być zagrożonym. Ludzie o wysokim wzroście zagrożeni byli potrójnie. Do armii wcielano także za karę. W sumie srogość służby wojskowej, jej dłu­gotrwałość i brak wszelkich perspektyw powodowały, iż służba wojskowa by­ła uważana za nieszczęście życiowe.”

 „Kantonalny system rekrutacyjny nawiązywał już niewątpliwie do ówcześnie jeszcze w Europie nie znanej idei powszechnego obowiązku wojskowego. Chłopcy wpisani w wieku młodzieńczym na listy kantonalne (poza pewnymi wyłączanymi z urzędu kategoriami) pozostawali na tych listach do czasu osiągnięcia wieku dojrzałego w oczekiwaniu na arbitralne decyzje ofice­ra werbunkowego pułku. Bez zgody pułku młody człowiek nie mógł ani wy­jechać z okręgu, ani podjąć pracy zawodowej, ani ożenić się.

 Zależnie od potrzeb ogólnych w zakresie rekrutacji w odpowiednim momencie zapa­dała decyzja bądź o wcieleniu do wojska na czas nieograniczony, bądź też o zwolnieniu ze służby wojskowej. Zwolnienie mogło być, nawet i po latach, cofnięte. W sumie - mimo prób porządkowania praktyki - była to domena samowoli, gwałtów, wymuszeń i dochodów z przekupstwa oficerów werbunkowych.

„Czasy fryderycjańskie stworzyły trwałe podstawy mitu pruskiego oficera, mającego stanowić najdoskonalszą kreację epoki. Słabość ekonomiczna wielu rodzin junkierskich ułatwiła ten proces i włączyła szlachtę nie­rozerwalnie w system militarnej organizacji państwa. Jeżeli żołnierzem był w dużej mierze zwerbowany cudzoziemiec, to oficerem był w zasadzie (z nielicznymi wyjątkami) szlachcic - poddany króla pruskiego.”

„Szlachta była zmuszana przez Fryderyka Wilhelma I do oddawania dzieci na wychowanie do korpusu kadetów. To samo robił następnie Fryderyk II germanizując polską szlachtę przymusem oddawania dzieci do szkoły ka­detów założonej w tym celu w Chełmie.”

W odniesieniu co prawda do czasów późniejszych, bowiem do podsumowania rządów współ-uczestnika 1. rozbioru Polski, Fryderyka II zwanego Wielkim, poeta K.W. Wieland napisał:

„Król Fryderyk jest zapewne wielkim człowiekiem, lecz od szczęścia ży­cia pod jego kijem alias berłem chroń nas, dobry Boże.”

Nie będzie nadmiernym naciąganiem faktów odniesienie tej sentencji również do czasów rządów Wielkiego Elektora.

Obowiązek wpisu na poborowe listy kantonalne został z pewnością wprowadzony w czasach późniejszych i nie zdążył objąć jeszcze Jana Wiganda, albo też jego ojciec, starosta słupski uzyskał dla niego wyłączenie z tego obowiązku, bowiem jak podaje „Geschichte des Kurlandischen Geschlechtes von der Osten-Sacken 1381-1991” wydana w Bremie w 1992. (już uprzednio cytowana) w rozdziale „Polski ród von der Osten – Sacken”:

„Johann Wedige (1650-1727) protoplasta rodu Osten-Sacken był najmłodszym synem starosty słupskiego Erdmanna Krzysztofa von der Osten pana na Pniewie i Ciosańcu oraz Zofii Estery z domu von Glasenapp a.d.H. Gramenz. Początkowo w 1670 roku zaciągnął się do duńskiej służby wojskowej osiągając stopień podpułkownika jazdy i został szambelanem króla duńskiego.”

Sytuację Danii w ósmym dziesięcioleciu XVII. wieku przedstawili Władysław Czapliński i Karol Górski w swej książce „HISTORIA DANII”, wydanej przez Ossolineum w 1965., której wyjątki niżej cytuję:

[Po przegranej przez Danię wojnie ze Szwecją, toczonej w latach 1657. – 1660., Dania utraciła wszystkie swoje posiadłości w południowej Skandynawii.] „Straty poniesione w wojnie ze Szwecją i konieczność przeprowadzenia poważnych reform państwa sprawiły, że przez szereg lat Dania trzymała się z dala od wszelkich wydarzeń europejskich. Mimo to pamięć poniesionych w ostatniej wojnie ze Szwecją strat nie opuszczała duńskich polityków, a w szerokich kołach społeczeństwa z żalem myślano o utracie żyznej i dobrze zagospodarowanej Skonii.

W czasie ostatniej wojny pokazało się, że wobec spokrewnienia się bocznej gałęzi domu królewskiego, władającej  w  księstwie  Holsztyn Gottorp, z rodziną królów szwedzkich u nasady Półwyspu Jutlandzkiego wyrósł Danii wróg zagrażający jej od południa. Tym samym wobec niedawnej aneksji Skonii przez Szwecję czuła się Dania jakby wzięta w kleszcze, otoczona przez Szwedów; nic dziwnego, że politycy duńscy myśleli chętnie o rozsadzeniu tych opasujących Danię łańcuchów. Dopóki jednak na tronie duńskim pozostawał Fryderyk III, pamiętający dobrze gorzkie doświadczenia wojny szwedzkiej, dopóty nie można było myśleć o wojnie. Dopiero po śmierci Fryderyka w r. 1670 i wstąpieniu na tron ulegającego bardziej swym doradcom Chrystiana V partia wojenna w Danii podniosła głowę.

 W tym czasie, jak wiadomo, decydującą rolę w polityce europejskiej odgrywał Ludwik XIV, król Francji. W r. 1672 rozpoczął on wojnę z Niderlandami.

Ponieważ w tej wojnie Szwecja wystąpiła w charakterze sprzymierzeńca króla francuskiego i w związku z tym została wciągnięta w walkę z cesarzem i elektorem brandenburskim Fryderykiem Wilhelmem, w Danii odezwały się głosy wzywające do wyzyskania tej sytuacji i zrealizowania poprzez wojnę rewindykacyjnych planów duńskich. Griffenfeld, który wówczas odgrywał poważną rolę w państwie, był wrogiem wojny uważając, że nie należy zaczynać wojny ze Szwecją, dopóki ta jest sprzymierzeńcem najpotężniejszego państwa na kontynencie, tj. Francji. Czynił on też, co mógł, by powstrzymać króla od wojny, nawet wówczas , gdy Chrystian V  zawarł w  r. 1674 przymierze obronne z cesarzem.

        Ostatecznie jednak przeciwnicy Griffenfelda okazali się silniejsi. Gdy do  Kopenhagi  doszła wieść o decydującym zwycięstwie  elektora  Fryderyka Wilhelma nad Szwedami pod Fehrbellinem, zdołali oni nakłonić króla do działań i latem 1675 r. Dania rozpoczęła wojnę ze Szwecją w przymierzu z elektorem.

Niedługo potem udało się zwolennikom wojny skompromitować Griffenfelda i usunąć z widowni, osadzając go w więzieniu. Teraz poprowadzono wojnę dość energicznie. Wobec sukcesów odniesionych przez duńską flotę pod Öland zdecydował się Chrystian V na desant w Skonii i bez większego trudu opanował początkowo prawie całą prowincję, poniósł jednak jeszcze w tym samym roku  (1676)  porażkę  z  rąk  mniejszej od duńskiej armii szwedzkiej pod Lund.

Dalszy przebieg wojny wykazał, że w starciu na lądzie Duńczycy nie dorośli do tego, by bić nawet osłabionych Szwedów, za to na morzu flota duńska okazała swą przewagę nad szwedzką

W lipcu 1677 r. jeden z najwybitniejszych admirałów duńskich Niels Juel odniósł zwycięstwo nad flotą szwedzką u wybrzeży Zelandii w zatoce Köge, dzięki któremu flota duńska razem z holenderską zapanowały całkowicie nad wodami Bałtyku. Na lądzie jednak armia duńska odnosiła jedynie pewne sukcesy na Pomorzu, gdzie współdziałała z młodą armią brandenburską.

Szwedom udało się za to odzyskać całkowicie Skonię. Ludność tej prowincji oświadczyła się w pierwszych latach wojny w większości po stronie Duńczyków, jednak gdy wojna się przeciągała, a równocześnie wojska duńskie swymi kontrybucjami i rabunkami dały się jej we znaki, sympatie te wydatnie zmalały. Widząc beznadziejność dalszej walki, wszczęła wreszcie Dania rokowania pokojowe, rachując na to, że uda jej się wytargować jakieś korzyści dla siebie. Nadzieje te jednak okazały się złudne.

Ludwik XIV nie pozwolił skrzywdzić swego sprzymierzeńca Szwecji i zmusił Danię do zawarcia z Francją traktatu w Fontainebleau w r. 1679, na którego mocy Dania zgodziła się na zrzeczenie się wszelkich pretensji w stosunku do Szwecji.”

Obyczaje ówczesnego duńskiego dworu królewskiego i panujące na nim ceremoniał przedstawia w skrócie „ILUSTROWANA HISTORYA NOWOŻYTNA”, tom IV, wydana w Wiedniu w końcu XIX. wieku, na stronie 149:

„Pod słabym Chrystyanem V (1670 – 99) właściwe rządy przeszły w ręce wysoko uzdolnionego, ale zarazem niezmiernie ambitnego pierwszego ministra Piotra Schuhmachera (hrabiego Greifenfelda), który naśladował we wszystkim politykę Ludwika XIV. Synowie starych, dumnych i upartych magnatów, którzy taki zacięty opór stawiali władzy królewskiej, przyjmowali chętnie nowe tytuły hrabiów i baronów, połączone z prawem życia i śmierci nad chłopami i domownikami, ubiegali się na wyścigi o urzędy dworskie, i ta dumna szlachta przemieniła się równie szybko w posłusznych i układnych dworaków, jak feodalni panowie francuscy. Na dworze królewskim urządzano świetne festyny i zabawy, przedstawienia teatralne i bale, bawiono się miłostkami całkiem tak, jak w Wersalu, a usłużne pióra uczonych sławiły absolutną monarchię, starając się wzorem Bossueta przedstawić ją, jako instytucję biblijną, boskiego pochodzenia.”

Na temat przebiegu służby wojskowej Jana Wiganda w duńskiej armii i jego udziału w kampaniach wojennych przez tę armię prowadzonych, można by prawdopodobnie uzyskać pewne wiadomości po spenetrowaniu archiwów duńskich. Dostępne, bowiem opracowania podają jedynie ogólny przebieg działań wojennych na froncie duńsko – szwedzkim i nie zawierają omówień poszczególnych faz tej wojny. Nie ulega jednak wątpliwości, że obrał on karierę zawodowego wojskowego i musiał swoim przygotowaniem i wiedzą prezentować na tyle wysoki poziom, że uzyskał nominację na królewskiego podpułkownika jazdy, z którym opuścił duńską służbę {A.P. P-ń, sygn. Nakło Gr.77 k.379}.

Osiągnął to i jako cudzoziemiec, a więc zaciężny najemnik i jako człowiek młody, bo przed ukończeniem 30. roku życia, co uwzględniając nawet warunki wojenne sprzyjające szybkim awansom, nie było jednak w jego czasach sprawą nagminną. Jednocześnie - opierając się wyłącznie na zgodnych w podkreślaniu tej nominacji, niemieckich danych genealogicznych – wiadomo, że uzyskał również godność szambelana Jego Królewskiej Mości Króla Danii, co z kolei ilustruje prezentowany przez niego poziom wykształcenia, obycia towarzyskiego i umiejętności znalezienia się w sferach dworskich.

Zważywszy, że opisane zwyczaje panujące na tym dworze wzorowane były na etykiecie obowiązującej w Wersalu, oraz że tytuł ten odpowiadający pierwotnej funkcji polskiego podkomorzego, w drugiej połowie XVII. wieku nie był wyłącznie honorowy i nie uległ jeszcze późniejszej deprecjacji,  należy przyjąć, że związane z nim obowiązki Jan Wigand wypełniał w rzeczywistości. ENCYKLOPEDIA STAROPOLSKA w opracowaniu A. Brückner’a, tak określa tę funkcję:

Szambelan, niby podkomorzy, ale nie ziemski, lecz wyłącznie królewski, tytularny urząd dworski, jeśli nie był przydzielony do istotnej służby na pokojach królewskich (wprowadzał na audiencję itp.). Złoty klucz, wiszący u lewego boku, z orłem polskim pod koroną, był jego oznaką, przy mundurze haftowanym.”

Nie jest wykluczone, że jego pozycja i kariera na terenie Danii, została mocno wsparta przez hanowersko - duńską linię rodziny, z którą związki pokrewieństwa nie oddaliły się jeszcze wówczas na taką ilość pokoleń, aby spowodowało to zanik poczucia więzów krwi. Możliwe jest również, że już okres pobierania nauk w części albo wręcz w całości spędził pod opieką niemiecko – duńskich krewnych w tamtejszych szkołach i w ten sposób miał ułatwiony późniejszy start na terenie Danii. Należy też pamiętać, że jego ojciec był urzędnikiem Elektora Brandenburgii, sprzymierzeńca Danii.

Wszelkie rozważania na te tematy muszą jednak z braku jakichkolwiek dokumentów, pozostać siłą rzeczy wyłącznie spekulacjami, przy czym rodzinno - protekcyjne związki nieformalne, zazwyczaj nie zostawiają śladów w archiwach. „Neues allgemeines Deutsches Adels – Lexicon” wydany w Lipsku w 1867., na stronie 6. podaje, że:

 „Karol Henryk v.d. O. służył u króla Christiana V w Danii jako królewsko duński generał-major i bardzo mężnie bronił w 1678. roku twierdzy Christianstaadt przeciwko Szwedom.”.  

Możliwe że to on właśnie był protektorem Jana Wiganda, który pod jego dowództwem uczestniczył w tej obronie. Traktat w Fontainebleau z 1679. zakończył działania wojenne Danii. Można przyjąć, że redukcja liczebności wojska do stanu pokojowego trwała, co najmniej do połowy 1680. roku. Tego właśnie roku, w dnu 18. sierpnia zmarł ojciec Jana Wiganda, Erdmann. I znowu można jedynie snuć domysły na temat postępowania Jana Wiganda. Mógł uwiadomiony o chorobie ojca, uprzedzić jego zgon i zjawić się w domu przed wymienioną datą, ale równie prawdopodobna jest wersja, że śmierć Erdmann’a była nagła i Jan Wigand zajęty demobilizacją swego oddziału i obowiązkami szambelańskimi w Kopenhadze, zjawił się w domu po tej dacie. Należy też brać pod uwagę ówczesną szybkość komunikowania się, która nawet w warunkach pokojowych musiała być liczona w tygodniach. Nie znając rzeczywistego przebiegu wypadków, należy jednak przyjąć, że zjawił się w domu w roku śmierci ojca celem uregulowania praktycznych i urzędowych spraw spadkowych. Oczywiste, że tok zdarzeń mógł być zupełnie inny, łącznie ze śmiercią jego ojca nie w 1680., a w 1682., ale dalszy rozwój wypadków – szczególnie przy uwzględnieniu szybkości podróżowania i przepływu wiadomości oraz jego udziału w odsieczy wiedeńskiej - skłania raczej do przyjęcia pierwszej z tych dat, jako terminu jego powrotu.

Należy również przyjąć, że Jan Wigand przez okres swego pobytu na obczyźnie, bywał w domu rodzinnym, gdzie z pewnością po sąsiedzku odwiedzał zamieszkałe w Pniewie i Borucinie rodziny stryjów. Właśnie w Pniewie wychowywała się i dorastała jego stryjeczna siostra, Dorota Zofia, córka Joachima Wiganda i Anny Doroty z domu von Podewils, która zarówno według  „Jahrbuch des Deutschen Adels”, jak i „Geschichte des Geschlechtes von der Osten” urodziła się w Pniewie w 1666. roku. Musiał, więc jako o 16. lat starszy, znać ją od dziecka. Zapewne zwrócił na nią uwagę dopiero po powrocie do Ciosańca kiedy miała około 15. – 16. lat.

Młody, bywały na dworze królewskim podpułkownik, w monotonnej egzystencji położonej na odludziu wioski, z pewnością bardzo nastolatce imponował.

Wszelkie uwagi poczynione uprzednio w kwestii daty narodzin Jana Wiganda, należy w pełni odnieść również do osoby Doroty Zofii, urodzonej w sąsiedniej posiadłości, tyle tylko, że według przekazu rodzinnego, jako córka oficera francuskiego pochodziła z domu katolickiego. Los ksiąg metrykalnych kościołów katolickich z tego terenu jest podobny do losu zapisów ewangelickich, o ile nie zostały zniszczone w XVII. wieku i przetrwały II. wojnę światową to wywiezione przed jej końcem, mogą znajdować się w jednym z archiwów niemieckich.

Tymczasem Jan Wigand był może urlopowanym, ale w rzeczywistości pewnie bezrobotnym zawodowym wojskowym zastanawiającym się nad dalszą karierą. Niemożliwością jest po przeszło trzystu latach odtworzenie toku jego ówczesnego rozumowania, można jedynie przypuszczać, że w wyczerpanej wojną Danii nie widział dla siebie dalszych perspektyw.

Znając natomiast sytuację europejską mógł śladem swego stryja Joachima wstąpić na służbę dotychczasowego wroga Danii, a sprzymierzeńca Szwecji, z którym pośrednio dotychczas wojował, to jest Ludwika XIV. uzupełniającego stale ubytki w swej walczącej prawie przez całe jego panowanie armii, mógł zaciągnąć się w służbę panujących w każdym z permanentnie ze sobą wadzących się państewek niemieckich, powinien z racji zamieszkania i urodzenia rozważać możliwość zaciągnięcia się w służbę – jak wyżej wspomniano nadzwyczaj marnie płacącego - Wielkiego Elektora.

I wreszcie dosłownie przez miedzę [posiadłości Ostenów położone na północny zachód od Jastro-wia opierały się na rzece Gwdzie, stanowiącej granicę pomiędzy Królestwem Polskim, a Marchią Brandenburską] w Rzeczypospolitej obserwował przygotowania do wojny z Turcją. Trudno dziś powiedzieć czy jego wybór był podjęty w ramach przemyślanych dalekosiężnych planów związania swego dalszego życia z Polską, czy też splotem spontanicznych zbiegów okoliczności i decyzji podejmowanych doraźnie w miarę rozwoju sytuacji.

Istnieją ważkie przesłanki, aby sądzić, że od początku konsekwentnie realizował wersję związków z Polską. W Królestwie, bowiem mobilizacja trwała od końca maja na podstawie uchwały sejmu zwołanego na 27.01.1683. i przymierza zaczepno-odpornego zawartego z cesarzem austriackim w dniu 01.04.1683. antydatowanego zresztą na 31.03.1683.

Ustalono wystawienie 4.000 husarii, 16.000 pancernych, 4.000 jazdy lekkiej, 9.000 piechoty i 3.000 dragonii. Nietypowe i niespotykane w ówczesnej polskiej armii proporcje ilości jazdy do piechoty, dwukrotnie przewyższającej ją liczebnością, wynikały z ustaleń z dowództwem cesarskim, które dysponowało liczną piechotą i dragonią, a niedostatkiem jazdy, która w dodatku była niedoświadczona - w przeciwieństwie do polskiej - w walce z Turkami. Prof. Jan Wimer, jeden z najlepszych polskich historyków specjalizujących się w militariach okresu bitwy pod Wiedniem i autor licznych publikacji na ten temat, w swej książce wydanej przez MON w 1965. pt. „Wojsko polskie w drugiej połowie XVIII wieku” na temat organizacji wojska przed odsieczą, pisze:

„Uchwała sejmowa przewidywała utrzymanie tej powiększonej armii przez siedem kwartałów, tj. do  31.01.1685 r. W tym czasie miał się odbyć następny sejm, który miał dokonać ponownej redukcji armii do stopy pokojowej ...”

„Listy przypowiednie wydawane przez kancelarię królewską przypowiadały służbę nowo tworzonym jednostkom od 1.V.1683 r., terminy popisu wyznaczone były na lipiec. Zgodnie z uchwałą sejmu od-działom, które nie osiągnęły gotowości bojowej w przewidzianym terminie, służba miała się liczyć od 1.VIII. Mobilizacja była przeprowadzona w bardzo szybkim tempie, skoro faktycznie w lipcu gotowość bojową osiągnęło 186  jednostek , którym  zaliczono  służbę od 1.V.”

„Zaciąg, czyli autorament cudzoziemski, opierał się na innych zasadach, przyjętych z armii zachodnioeuropejskich. Podstawową jednostka organizacyjną zarówno w piechocie jak i w kawalerii tych armii był regiment. Nazwy tej oznaczającej początkowo w ogóle władzę, albo szczególnie później władzę nad wojskiem, zaczęto używać u schyłku XVI w. dla określenia dużych jednostek wojsk zaciężnych – od władzy, jaką nad regimentem sprawował jego dowódca. W czasie wojny trzydziestoletniej formacje  zaciężne  zatraciły  już  całkowicie swój dawny charakter organizacji cechowych – żołnierskich wspólnot, wybierających młodszych oficerów i podoficerów.

Wytworzył się przedział pomiędzy szeregowymi a oficerami, którym żołnierze winni byli bezwzględne posłuszeństwo. Pułkownicy byli właścicielami  regimentów  wynajmującymi  je  odpowiednim mocodawcom. Formowali oni jednostkę po zawarciu umowy (kapitulacji) z mocodawcą na podstawie tzw. bestalunku, na jego zamówienie, albo też oferowali mocodawcy jednostkę już sformowaną, gotową do walki. Oni mianowali oficerów, uzupełniali stan liczebny, sądzili podwładnych. Mocodawca miał według bestalunku prawo jedynie sprawdzania stanu liczebnego jednostki i w zamian za punktualnie płacony żołd i pokrycie strat mógł wymagać służby przez cały miesiąc, bez dodatkowego wynagrodzenia za udział w bitwach.”

„Regimenty zarówno piechoty, jak i kawalerii składały się ze sztabu i kilku kompanii. W skład  sztabu  (czyli  tzw. wielkiej  primaplany)  prócz pułkownika wchodził podpułkownik, major, kwatermistrz, wachmistrz regimentu, sekretarz, chirurg, kapelan, profos (czyli dowódca żandarmerii) z pomocnikami, kilku sierżantów, trębaczy i doboszów.”

„Listy przypowiednie wydawano początkowo przeważnie oficerom zawodowym, którzy organizowali jednostki i dowodzili nimi na polu walki. Później, wobec widocznych zysków, jakie przynosiło szefostwo takich jednostek, poczęli się o nie ubiegać możnowładcy polscy. Król chętnie korzystał z ich ofert, tym bardziej  że jedynie oni dysponowali  większą  gotówką potrzebną dla wystawienia jednostek i utrzymywania ich, dopóki nie nastąpi wypłata ze skarbu państwa. Toteż już w okresie wojny ze Szwecją większość  szefów  regimentów stanowią magnaci , w latach późniejszych  zjawisko to staje się nagminne.

Sobieski starał się powierzać regimenty doświadczonym oficerom zawodowym, skrępowany był  jednak  względami  finansowymi oraz  koniecznością  płacenia po prostu takim zyskownym na dłuższy okres szefostwem za  wystawiane przez  magnatów chorągwie husarskie. W ten sposób stanowisko to stało się przeważnie tytułem, a faktycznymi organizatorami i dowódcami jednostek byli podpułkownicy (oberszterlejtnanci), z którymi zawierali umowy. W umowach zastrzeżone były obowiązki podpułkownika, jak sformowanie jednej z kompanii oraz czuwanie nad skompletowaniem, wyposażeniem i wyszkoleniem pozostałych kapitanów.

Tych ostatnich miał prawo mianować tylko pułkownik, on też w porozumieniu z podpułkownikiem mianował osoby wchodzące w skład sztabu regimentu. Oficerów młodszych mógł mianować podpułkownik, podoficerów – dowódcy kompanii.

Podpułkownik otrzymywał w zamian za swe czynności stosunkowo wysoką pensję od szefa Regimentu. Tytularny  szef  regimentu  zajmował się więc swym oddziałem  niewiele, niemal  cały ciężar obowiązków spychając na barki swego zastępcy.” 

Ten sam autor w książce pt. „Wiedeń 1683” podaje zasady ówczesnej wojskowej rekrutacji:

„ Zupełnie odmienny od stosowanego w jeździe był system zaciągu formacji „cudzoziemskiego autoramentu”. Nazwa ta pochodziła z lat trzydziestych XVII w. i oznaczała oddziały formowane wg. zasad przyjętych na zachodzie Europy. Werbunek do nich prowadzono według tzw. systemu wolnego bębna: wysłani przez dowódcę oddziału oficerowie udawali się do wyznaczonego rejonu i tu w dobrach państwowych lub kościelnych [nie szlacheckich, to bowiem było zakazane przez sejmy] biciem w bęben ogłaszali zaciąg ochotników przyjmowanych do służby indywidualnie, nie pocztami jak w jeździe.”

Nie ma bezpośredniego dowodu na udział Jana Wiganda w odsieczy wiedeńskiej, kwestia ta mogła-by zostać jednoznacznie wyjaśniona po przejrzeniu w Archiwum Głównym Akt Dawnych – „list przypo-wiednich”, a przede wszystkim dokumentów „popisu” zmobilizowanego wojska z lipca 1683., o ile oczy-wiście przetrwały one do naszych czasów. Jest jednak tyle istotnych przesłanek – omówionych dalej – a potwierdzających ten udział, że przyjmuję go za niewątpliwy.

Z pewnością nie miał, co liczyć na udział w tej wojnie w szeregach brandenburskich, do których się zresztą najwyraźniej nie palił. Prof. J. Wimmer w książce „Odsiecz wiedeńska 1683 roku” pisze:

Elektor brandenburski związany traktatem z Francją w odsieczy Wiednia udziału nie brał i w zamian za dotację od Ludwika XIV zobowiązał się do pozostania neutralnym i nadesłał pod Wiedeń niewielki oddział w ramach zobowiązań wobec Rzeczypospolitej, który dotarł po bitwie.”

Nie posiadając na terenie Królestwa Polskiego posiadłości ziemskiej i nie będąc polskim szlachcicem, nie był Jan Wigand z oczywistych względów przypisany do żadnej terenowej, ziemskiej formacji zbrojnej. Miał, więc do wyboru dwie możliwości, albo ochotniczo wraz z własnym pocztem dołączyć na własny koszt do którejś z polskich chorągwi jazdy w charakterze szeregowego uczestnika, albo wykorzystując swoje kwalifikacje znaleźć szefa regimentu [obersztera] poszukującego oberszterlejtnanta do faktycznego dowodzenia wystawionym przez siebie oddziałem „cudzoziemskiego autoramentu”. Oczy-wiście wybrał drugą możliwość.

Nie wiadomo, kiedy i gdzie poznał Jana Dennemark’a i czy w ogóle go przed 1683. rokiem znał. Możliwe, że wiadomość o poszukiwaniu oberszterlejtnanta do jego regimentu, dotarła do Jana Wiganda przez niedaleką granicę, albo usłyszał o niej w Wałczu lub Nakle, przy okazji załatwiania jakiś swoich spraw w urzędach grodzkich tych miast.

Niewykluczone również, że przed większymi wyprawami w urzędach hetmanów, koronnego i polnego działały „biura pośrednictwa rekrutacji”; w końcu w okresie mobilizacji wszystkich możliwych sił zbrojnych, nie było nadmiaru kwalifikowanych i obytych w boju podpułkowników „autoramentu cudzo-ziemskiego”. Nie znając rzeczywistego przebiegu wypadków, należy przypuszczać, że Jan Wigand podpisał z Janem Denemarkiem względnie jego pełnomocnikiem kontrakt na pełnienie w jego regimencie obowiązków rzeczywistego dowódcy w randze oberszterlejtnanta. Hasło biograficzne dotyczące tej postaci zawarte jest w ENCYKLOPEDII WOJSKOWEJ , tomie II., wydanym w Warszawie w 1932., strona 180.:

Denemark Jan (D e n n e m a r k) – gen.-mjr. wojsk kor., wsławiony d-ca dragonji i piech. w czasach Jana III. W maju 1657, jako of. kurfirsta brandenburskiego i kmdt. P i o t r k o w a, wzięty do niewoli przez C z a r n i e c k i e g o, - wstąpił następnie na służbę polską. Bierze udział w ostatnich walkach    P o t o p u, a potem w działaniach woj. przeciw Moskwie i na Ukrainie – Podolu. Konstytucje sejmu warsz. 1673 (I.-IV.) kasują kondemnatę, na nim ciążącą i dopuszczają do indygenatu za zasługi bojowe lat ubiegłych. Dowodzi r-tem dragonji, który w 1673 liczy 400 l. W pierwszym dniu bitwy pod C h o c i m- e m (10.XI.1673.) prowadzi do szturmu piech. z wielką zapalczywością. W 1676 obronił  S t a n i s ł a-    w ó w przed Tur. i Tatarami, oraz w t.r., pod rozkazami króla, walczy pod  Ż u r a w n e m.

W 1681 – 1684 szlachta sejmikująca w L i p n i e, zajmuje się sprawą zapłaty i nagród dla D., g e-  n e r a ł a  w o j s k a  c u d z.  J. K. Mości.

W 1683 wyprowadza pod W i e d e ń  reg. pieszy w sile 380 l., a w samej bitwie dowodzi bryg. złożoną z czterech pułków: swego własnego pod  d-twem.  ppłk.  S a c k e n a,  pułku  P o t o c k i e g o, kasztelana krak., L u b o m i r s k i e g o, marszałka w. kor. i hr. de  M a l i g n y, brata królowej.

Ostatnia wiadomość mówi o nim, że 31.XII.1683 objął dt-wo nad załogą polską w  S y b i n i e  na Węgrzech. Sterany trudami bojowemi i wiekiem, powrócił później prawdopodobnie w swe strony rodzinne, jak przeważnie robili wyżsi of. autor. cudz. wojsk Rzpltej w XVII w.”

Polski Słownik Biograficzny uzupełnia powyższy biogram Jana Dennemarka o następujące dane: pochodził ze szlachty pruskiej i w 1669. uzyskał potwierdzenie szlachectwa od elektora brandenburskiego; w latach 1663-67 był już oberszterem regimentu pieszego, a w 1673. otrzymał na sejmie indygenat za „krwawe zasługi” na zalecenie hetmańskie; w tym czasie mianowany generał-majorem, po przejściu wojska w r. 1677. na stopę pokojową, zachował w zredukowanym kompucie szczupły regiment pieszy „aukcjonowany” na wyprawę wiedeńską ze 180. do 380. „porcji” (zapłata z województw brzesko - kujawskiego i inowrocławskiego oraz ziemi dobrzyńskiej); zmarł w 1684., a regiment po „śp. J. M-ci Denmarku” przeszedł od 01.05.1684. do ks. Ferdynanda Kurlandzkiego.

Postać Jana Dennemarka i jego losy wydatnie uświadamiają, jak relatywnie traktowano w tym czasie sprawy narodowości, kwestie lojalności w stosunku do panującego czy też związki i obowiązki z i wobec państwa, od którego uzyskało się przywileje; a wreszcie, jak wielką zdolność przyciągania i asymilacji miała Rzeczypospolita, hojnie nagradzająca i wręcz preferująca swego niedawnego przeciwnika.

Sejm zwołany na koniec stycznia 1683. roku poprzedzony musiał być oczywiście równie czasochłonnie przygotowanymi sejmikami prowincjonalnymi zwołanymi na 16. grudnia 1682. roku; w ten sposób cała procedura uchwalania wojny z Turcją i sposobu jej sfinansowania, musiała rozpocząć się najpóźniej w czwartym kwartale 1682. roku, a z pewnością przygotowywana była od początku drugiej połowy tego roku. W „Chronologii Sejmów Polskich 1493 – 1793” Władysława Konopczyńskiego, Sejm ten wymieniony jest w pozycji:

„182       Sejm zwyczajny w Warszawie 27 I – 10 III 1683

               Zwołany 4 XI

               Sejmiki 16 XII, kujawski powtórny 5 II

               Marszałek Rafał Leszczyński chorąży koronny

               Konstytucje Vol. Leg. 656 – 706

               Diariusze: rp. Bibl. Czart. 179 i 426, Ossol. 4564

Z literatury przedmiotu wiadomo, że regiment Jana Dennemarka miał zaliczoną służbę od dnia 01. maja, co najlepiej świadczy o przeprowadzonej odpowiednio wcześnie rekrutacji i doprowadzeniu jego stanu liczbowego do wielkości „aukcjonowanej” przed tą datą. Można, więc przyjąć, że Jan Wigand zajmował się jego organizowaniem i szkoleniem przynajmniej od początków 1683. roku. Literatura odsieczy wiedeńskiej nie podaje miejsca stacjonowania tego regimentu, ale zasadą było wyznaczanie leży wojska na terenie, lub w pobliżu ziem, z których podatki szły na jego utrzymanie, (choć w praktyce zdarzało się pobieranie podatków na utrzymanie oddziałów stacjonujących w znacznej odległości od płatników, lecz dotyczyło to zazwyczaj oddziałów kresowych), dlatego też nie popełni się rażącego błędu przyjmując miejsce jego rozmieszczenia wewnątrz trójkąta Inowrocław – Lipno – Brześć Kujawski.

Odległość z Ciosańca do tego rejonu, nawet w warunkach sieci drogowej XVII. wieku nie przekraczała 150 km i przy oczywiście jedynej dostępnej wówczas trakcji konnej i sprawnym jeźdźcu, nie trwała dłużej aniżeli dwa dni. Stąd wniosek, że Jan Wigand mógł utrzymywać kontakty z rodzinnymi stronami w pracowitym okresie poprzedzającym wyprawę i z całą pewnością to praktykował.

W tej najgorętszej fazie przygotowań wojennych, praktycznie w przeddzień wymarszu w rejon mobilizacji, gdzie miano dokonać ostatecznego „popisu”, decydującego o wypłacie wynagrodzenia ze skarbu koronnego, Jan Wigand zjawia się w rodzinnych stronach i w Pniewie, według – jednogłośnie zgodnych rodzinnych i niemieckich przekazów – w dniu 27. czerwca bierze ślub z Dorotą Zofią.

Mogło to być oczywiście małżeństwo ułożone dawniej przez rodziców obojga młodych, ale wydaje się, że związek ten zawarty został w oparciu o uczucia, które młodzi do siebie żywili. Obie łączące się rodziny nie należały do bogatych, a ich status przeciętnie uposażonych, ani nie wymagał, ani nie uzasadniał stawiania spraw majątkowych na pierwszym miejscu w kojarzeniu związku.

Nie mniej istnieje pewna przesłanka, która może świadczyć, że sprawy majątkowe mogły mieć jednak pewne znaczenie.

Otóż w o wiele późniejszym kontrakcie sprzedaży Ciosańca, jako sprzedający - zamiast jak to było zwyczajowo i prawnie przyjęte - dziedzicznego właściciela, występują oboje małżonkowie, co może ewentualnie świadczyć, że Dorota Zofia miała z tytułu urodzenia pewne prawa majątkowe do Ciosańca, ale z powodzeniem może też być wyłącznie świadectwem, zapisania jej przez męża w kontrakcie ślubnym oprawy, czy dożywocia na tej wsi. Na korzyść uczuć, z odrzuceniem materialnych kalkulacji, przemawiają również trudności, które musieli oboje przezwyciężyć.

Różnica 16. lat, która ich dzieliła nie była na pewno przeszkodą, natomiast bliskie pokrewieństwo nastręczało zasadniczych problemów. Według rzymskiego prawa cywilnego, stryjeczne rodzeństwo było związane IV. stopniem pokrewieństwa, według zaś zasad obowiązujących w kościele katolickim był to III. stopień spokrewnienia. A, że Dorota Zofia była katoliczką, kościół zaś według swego sposobu liczenia zabraniał związków małżeńskich do IV. stopnia, tego typu akt małżeński obligatoryjnie wymagał dyspensy biskupa ordynariusza. Niewątpliwie musieli ją uzyskać, bowiem w przeciwnym razie późniejsze ożywione kontakty Jana Wiganda z różnymi okolicznymi instytucjami kościelnymi, byłyby niemożliwe. Dodatkowo, co również zgodnie podkreślają wszystkie niemieckie opracowania, Jan Wigand porzucił w dniu ślubu wyznanie ewangelickie i przeszedł na katolicyzm. Taka konwersja dorosłego wymagała powtórnego chrztu i co najmniej podwajała ilość obrzędów w trakcie uroczystości zaślubin. W sumie starania i nakład pracy związany z tymi ceremoniami, ilość niezbędnych do załatwienia formalności przy uwzględnieniu odległości od siedziby właściwego biskupa, odosobnienie młodych, uciążliwość podróży odbywanych na ostatnią chwilę, a wszystko to w przeddzień wyprawy na wojnę, świadczy z jednej strony o uczuciach i determinacji Jana Wiganda w sfinalizowaniu tego związku, z drugiej zaś o optymizmie i wierze, że wyjdzie cało z wojennych opresji.

W Ciosańcu, wsi już wówczas ludnej, ale położonej na odosobnieniu, pozostawała osamotniona 17. letnia świeżo poślubiona dziewczyna, niewątpliwie niepokojąca się o życie i zdrowie męża, o którego losach dowiadywać się mogła ze znacznym opóźnieniem, wyłącznie przez gońców i to dopiero po zwycięskiej bitwie i ucieczce licznych i nadzwyczaj ruchliwych oddziałów Tatarów, starających się odciąć swymi podjazdami wojska sprzymierzone od kontaktów z zapleczem. Można przypuszczać, że pierwsze wiadomości o losach kampanii i jej męża dotarły do niej około 10. – 15. października, czyli po miesiącu od decydującej bitwy.

Jest wątpliwe, aby na nią spadło doglądanie folwarku w czasie żniw i w trakcie późniejszych niezbędnych prac poprzedzających zimę. Z pewnością Jan Wigand pozostawił doświadczonego ekonoma, zwanego wówczas „dwornikiem”, który zarządzał folwarkiem już w czasie jego uprzedniego długoletniego pobytu w Danii, a Dorota Zofia musiała mieć również zapewnione wsparcie ze strony zarządzających jej rodzinnym majątkiem, położonym w bezpośrednim sąsiedztwie.

Tymczasem Jan Wigand najdalej w kilka dni po ślubie, musiał spieszyć do miejsca stacjonowania swego regimentu, gdyż mobilizacja w Krakowie wyznaczona była na dzień 29. lipca i należało oddział wojska wraz z taborami przygotować i wyprawić w drogę.

Licząc się z daleką i długotrwałą kampanią wojenną, uprzednio już z pewnością wyprawił do miejsca stacjonowania oddziału swój wóz z niezbędnym zaopatrzeniem i sprzętem wojennym, a że prowadził regiment konno, musiał mieć oprócz koni zapasowych również koniowodnych, nie mówiąc o ordynansie. Ten jego osobisty „poczet” był oczywiście wyłącznie na jego utrzymaniu i nie liczył się w składzie „popisu”, czyli nie otrzymywał uposażenia od obersztera. Regiment, jako odpowiednik batalionu piechoty z okresu organizacji armii europejskich w 1. połowie XX. wieku, składał się z kilku kompanii dowodzonych przez oficerów, którym przysługiwały konie wierzchowe. Ten system prowadzenia oddziałów piechoty utrzymał się do czasów II. wojny, co uwidocznione jest na filmach dokumentalnych, zarówno z I. jak i z II. wojny światowej.

Na przebycie trasy około 400. kilometrów w warunkach pokojowych, pieszy oddział potrzebował prawdopodobnie nie więcej niż 16. dni, więc stawił się na miejscu nie później niż 25. – 27. lipca, a zatem jego wymarsz musiał nastąpić około 10. lipca.

Tempo marszu oddziałów wojskowych zależało od szybkości posuwania się taborów, w których jedyną siłę pociągową stanowiły woły, jako że w XVII. wieku jeszcze ciągle powszechnie przez szlachtę hodowane konie były na tyle cennymi zwierzętami, że z wyjątkiem dworu królewskiego i wąskiego grona magnaterii używających ich do zaprzęgu w powozach,  służyły wyłącznie pod wierzch.

Profesor Jan Wimmer w książce pt. „Wiedeń 1683 – Dzieje kampanii i bitwy” wydanej przez MON w Warszawie w 1983., w wykazie wojska zaciężnego utworzonego w ramach komputu ustalonego na sejmie, zgodnie z popisem z dnia 01.08.1683. na stronie 226 w pozycji  „Piechota”, podaje:

                                „E. Piechota cudzoziemskiego autoramentu

poz. 16 „regiment gen. majora Jana Dennemarka pod d-twem płk. Salomona von Sacken w stanie etatowym wg. komputu wojennego                                          -   380

stan według popisu z dnia 1.VIII.1683 r.                         -   346”

Jednak Salomon von Sacken nie mógł dowodzić tym oddziałem. Polski Słownik Biograficzny w haśle „Sacken (von der Osten – Sacken) Salomon” podaje, że pochodzący z rodziny inflanckiej, osiedlonej w początkach XVII. w. w Prusach Książęcych był rotmistrzem i oberszterem rajtarii koronnej, zaś karierę wojskową w służbie Rzeczypospolitej rozpoczął za ostatniego Wazy, ale już w roku 1632. podpisał wraz z ziemią inflancką elekcję królewicza Władysława. Mógł to zrobić dopiero po osiągnięciu tzw. „wieku sprawnego” {patrz „Reguły Genealogiczne” w zbiorze „Materiały”}, a więc musiał się urodzić około 1612. Szczyt jego kariery wojskowej przypadł na połowę lat 50. XVII. wieku, przy czym w 1655. Salomon przeszedł w służbę elektora Fryderyka Wilhelma i mimo nadania mu 01.07.1655. przez Jana Kazimierza, dóbr Amboten w Inflantach, w służbę Korony już nie powrócił.

Według Słownika Salomon zmarł wkrótce po 1661., ale nawet gdyby w roku wyprawy wiedeńskiej jeszcze żył, wątpliwe aby pozwolił się zdegradować ze stopnia pełnego pułkownika do stopnia oberster-leutnanta, czyli podpułkownika, a przede wszystkim liczyłby wówczas przeszło 70. lat i na rzeczywistego dowódcę pieszego regimentu nie miałby po prostu sił.

Z kolei w książce autorstwa K.W. von Mansberg’a pt. „Der Ensatz von Wien am 12 September 1683” wydanej w Berlinie w 1883., znajdują się następujące zapisy:

W indeksie osobowym [Namen-Verzeichniss] na stronie XII.:

„Sacken, Obstlt. der Inf. = Legion des GFW. Denmark“

gdzie skróty: Obstlt.- Oberstlieutenant [podpułkownik], zaś GFW. to General =Feld =Wachtmeister oder General = Wachtmeister.

Po przetłumaczeniu :

„Sacken, podpułkownik regimentu piechoty generała (majora) Denmarka”

Natomiast w wykazie (na str. 47) F. Polnische Truppe [Oddziały polskie], w podrozdziale  2. Militia Extranea (Oddziały cudzoziemskiego autoramentu)  na str. 52, w wyliczeniu pułków piechoty, widnieje zapis:                

„5. Legion des GFW. Johann Denmark, geführt von Sacken“

Po przetłumaczeniu :

„5. pułk (regiment) generał-majora Jana Denmarka, dowodzony  przez Sacken’a”

Podsumowując, należy stwierdzić, że dowódcą regimentu piechoty generała majora Jana Denne-marka był podpułkownik Sacken, którego nazwisko zapisane zostało prawdopodobnie metodą przyjętą w cytowanym słowniku w postaci drugiego jego członu; należy w tym miejscu zauważyć, że taki sposób pisania tego nazwiska przyjęły również niektóre encyklopedie przy przedstawianiu wysokiej rangi dowódców rosyjskich z okresu wojen XIX. wieku. Często również w literaturze niemieckiej przytaczane są osoby noszące to nazwisko pisane jako „Osten genannt Sacken” [Osten zwany Sacken].

W tym miejscu należy wspomnieć o dokumencie, o którym będzie jeszcze szerzej mowa w dalszej części, datowanym w dniu 31.07.1698., a przechowywanym w Archiwum Państwowym w Poznaniu o  sygnaturze: Nakło Gr. 77, k.379 , na którym widnieje podpis Jana Wiganda:

    „Joannes Wigandus de Osten dictus Sakken”

co należy przetłumaczyć jako „Jan Wigand z Osten zwany Sakken”. Jest oczywiste, że dla każdego pisarza sporządzającego listy obecności, czy płatnika przygotowującego wypłatę żołdu, tak podpisujący się wojskowy zostanie ujęty jako „Sakken”.

Nasuwa się tu analogia ze sformułowaniem użytym w poznańskich aktach grodzkich na określenie pradziadka Jana Wiganda również Wiganda, jako „Wedige ab Osten et in Plato” [Wigand z Osten i na Płotach]. W tym, więc wypadku nazwa miejscowości „Osten” nie zostało przekształcone w nazwisko od-miejscowe np. Ostenowski, lecz sama stała się nazwiskiem, natomiast drugi człon, którego geneza wymaga odrębnych dociekań – pamiętając o jego wywiedzeniu w historii linii Kurlandzkiej od nazwy zamku Sacken – był również nazwą miejscowości, albo też, o ile przyjąć za wiarygodne jego pochodzenie z XIII. wieku, co dalej jest szczegółowo omówione - mógł być przydomkiem przekształconym z czasem w nazwisko. Niewątpliwie jednak, używając i składając przy końcu XVII. wieku taki podpis, Jan Wigand archaizował gdyż w owym czasie nazwiska były już ustalone i co najwyżej poszczególne gałęzie tej samej rodziny podawały w podpisie obok godności, nazwę swej siedziby . Dowodem na powyższe twierdzenie są liczne zachowane w aktach grodzkich podpisy przedstawicieli rodziny, o których mowa w rozdziale Kłopotliwi Ostenowie”, którzy co prawda stosują kilka wersji odmian obu członów nazwiska, ale żaden nie używa formy zastosowanej przez Jana Wiganda. On sam w następnych latach również odstąpił od tej formy podpisu, ograniczając się do stosowania jedynie obu członów nazwiska.

Wracając do udziału w wyprawie wiedeńskiej Jana Wiganda należy powtórzyć wyrażone wcześniej zdanie o braku jednoznacznego jej potwierdzenia; wiadomość ta wywodzi się, bowiem z kroniki rodzinnej, której znaczenia nie należy oczywiście przeceniać traktowaniem jej jako źródła historycznego, ale nie można jej również niedoceniać, bowiem jest z pewnością nośnikiem tradycji i zdarzeń z historii przodków, tym bardziej, że autor kroniki był potomkiem Jana Wiganda dopiero w piątym pokoleniu, dzieliło go, zatem od jego śmierci jedynie 120. lat, a historiografia zna i uznaje o wiele dłuższe wywody przodków przechowywane w pamięci pokoleń. Należy również uwzględnić fakt, że Jan Wigand w okresie odsieczy wiedeńskiej miał zaledwie 33. lata, a więc był w pełni sił i posiadał właśnie stopień podpułkownika, a więc równoważny z poszukiwanym przez właściciela regimentu, obersterleutnantem.

Rozważając dalej argumenty przemawiające za jego udziałem w odsieczy, trzeba zwrócić uwagę na bardzo dużą na owe czasy sumę, którą zapłacił przy późniejszym zakupie klucza radawnickiego, a która u średnio zamożnego szlachcica nie mogła pochodzić ani z oszczędności poczynionych w zarządzanym majątku, ani też z gaży zawodowego wojskowego. Pozostaje, więc uzasadnione przypuszczenie o znacznym wzbogaceniu się na skutek zagarnięcia obfitej zdobyczy wojennej w obozie tureckim pod Wiedniem.

Kolejnym argumentem jest fakt uzyskania przez niego indygenatu, który w pierwszej połowie XVIII. wieku był nadzwyczaj niechętnie przez szlachtę przyznawany, a jednak został uchwalony przez sejm w Grodnie „z poręki hetmanów” za zasługi poniesione na rzecz Rzeczypospolitej, a że jednym z warunków jego przyznania był co najmniej trzykrotny udział w wyprawach wojennych prowadzonych przez Koronę, należy wnioskować o docenieniu przez szlachtę jego zaangażowania w sprawy państwa.

Jak oszczędnie obchodziła się szlachta z przywilejem indygenatu i jak niechętnie go przydzielała podaje Tadeusz Czacki w I. tomie swej książki „O Litewskich i Polskich Prawach” wydanej w 1800. roku w Warszawie, w której na stronie 265 wylicza łączną ich ilość udzieloną w okresie do 1764. przez sejmy  Rzeczypospolitej tylko w 189. przypadkach.

Argumenty te przedstawione zostały w liście skierowanym do prof. Jana Wimmera. W odpowiedzi (jej oryginał w aktach osobistych Jana Wiganda) profesor między innymi napisał:

„Niewątpliwie ma Pan rację, że dowódcą regimentu pieszego gen. mjra Jana Dennemarka był nie zmarły zapewne wcześniej Salomon, lecz właśnie Jan Wigand von der Osten – Sacken.

Wdzięczny jestem Panu za te istotną korektę, której nie omieszkam wykorzystać przy ewentualnym wznowieniu mojej pracy o odsieczy wiedeńskiej.”

Wracając, więc do losów regimentu Jana Dennemarka, który zgodnie z rozkazem mobilizacji z pewnością stawił się w Krakowie nie później niż 29. lipca i został objęty „popisem” w dniu 01. sierpnia, uczestniczył też z pewnością w ostatnich przygotowaniach do wyprawy i został wcielony i podporządkowany organizacyjnie rozkazami hetmanów w składzie kolumny marszowej.

Nawiasem mówiąc akta tego „popisu” prawdopodobnie musiały się zachować w Archiwum Akt Dawnych, gdyż powołuje się na nie prof. J. Wimmer.

Drogę pod Wiedeń przedstawił wyczerpująco prof. J. Wimmer w cytowanej już książce „Wiedeń 1683 – Dzieje kampanii i bitwy”, z której istotne wyjątki cytuję:

str. 281

„11 sierpnia wyruszył spod Łobzowa korpus Sieniawskiego. Składał się on głównie z jazdy pancernej i lekkiej, choć było w nim nieco dragonii. W dwa dni później wymaszerowały z Krakowa siły główne pod komendą Jabłonowskiego. W ich składzie szła reszta jazdy, głównie ciężkiej, i dragonii oraz cała piechota i artyleria wraz z taborami kierując się na Śląsk. Sam król dosiadł konia 15 sierpnia rano.”

str. 283

„Dopiero 20 sierpnia ... król wraz z małżonką i synem dotarł do Tarnowskich Gór, wyprzedził zatem główne siły, które zatrzymały się pod Piekarami i pociągnęły dopiero następnego dnia za orszakiem królewskim”

„21 sierpnia nocą przodem wyprawiono piechotę załadowaną na wozy dostarczone przez władze cesarskie oraz artylerię.”

„Pochód wojsk polskich przez Śląsk (22 sierpnia nocleg w Gliwicach, 23 w Rudzie, 24 Piotrowi-cach) odbywał się w atmosferze uroczystego przyjęcia i powitań przez miejscowe władze, szlachtę i ludność.”

str. 237

„O przemarszu większości oddziałów regularnej piechoty wraz z głównymi siłami Jabłonowskiego informuje także wspomniana relacja Bruliga (Brulig stwierdza, że 30 sierpnia koło klasztoru w Rajhrad przemaszerowało wraz z Jabłonowskim 80 chorągwi [kompanii] piechoty nie licząc przybocznych oddziałów królewskich ...) [Rajhrad leży 15. km na poł. od Brna].”

str. 238

„Stan wyposażenia oddziałów, które ruszyły pod Wiedeń, był różny. Wskutek pośpiechu, a szczególnie braku gotówki, wielu dowódców regimentów, zwłaszcza pieszych, nie zdołało ich należycie umundurować, były one więc obdarte, tym bardziej że i poprzednio zalegano z żołdem. Stan ten, zanotowany przez naocznych świadków, stał się przedmiotem uszczypliwych uwag niektórych autorów obcych podkreślających różnicę w wyglądzie pomiędzy bogato prezentującą się jazdą, zwłaszcza husarią, a nędznie umundurowana piechotą. Istotnie król czuł się zakłopotany jej widokiem już w Tarnowskich Górach, podczas zaś przeprawy pod Tulln, gdy Lubomirski proponował przeprowadzenie piechurów nocą, żartem pokrył swoje zmieszanie mówiąc do otaczających go dowódców sprzymierzonych, iż oddziały te ślubowały zmienić ubiór na zdobyty na wrogu. Jednakże nawet złośliwy Dale’rac wiedział, iż pod obdartymi mundurami kryją się „żołnierze niepojętej twardości”, którzy wkrótce na polu bitwy mieli pokazać, co są warci.”

str. 289

„Stosunkowo szybko, bo w tempie ok. 23 km. dziennie, mimo obciążenia taborami (ok. 6000 wozów), główna kolumna Jabłonowskiego dochodziła do Dunaju przebywszy znaczną odległość ok. 460 km. od Krakowa.”

str. 297

„4 września Sobieski pojechał pod Tulln obejrzeć miejsce przeprawy” „Następnego dnia kolumny wosk polskich rozpoczęły (prawd. z Oberhollbrunn) zejście do kotliny zatrzymując się przed pierwszym z mostów.” „6 września deszcz ustał chwilowo i Jan III zdecydował się na rozpoczęcie przeprawy, sam pierwszy ze swym otoczeniem przechodząc przez mosty. Na drugim brzegu zatrzymał się i w towarzystwie przybyłych książąt i generałów obserwował przeprawiające się wojska. Przeprawa Polaków zakończyła się 7 września rano, za nimi przeszły po mostach oddziały cesarskie.”

8 września na równinie pod miasteczkiem Tulln na prawym brzegu Dunaju, skoncentrowały się wszystkie wojska sprzymierzone.

str. 298

„Wobec słabości regimentów (piechoty), z których nie można było utworzyć jednostek taktycznych równych batalionom austriackim czy niemieckim, król dokonał podziału piechoty na 8 brygad łącząc z nich po kilka jednostek. I tak tworzyły:

Piechotę prawego skrzydła – brygady:

-          gen. E. Dönhoffa ... itd.

-                 .......

Piechotę lewego skrzydła – brygady:

-          J. Butlera (regimenty Butlera i M. Kątskiego;

-          gen. J. Dennemarka (regimenty Dennemarka, A. Potockiego, H. Lubomirskiego i gen. de Moligny);

-          K. Zamojskiego (regimenty K. Zamojskiego i J. Gnińskiego);

-          płk. Krauze (regimenty J. Wielopolskiego, A. Sieniawskiego i W. Dönhoffa).

Liczebność tych brygad była różna, od około 600 do ponad 1200 żołnierzy. O przydziale jazdy i dragonii do skrzydła prawego, dowodzonego przez hetmana wielkiego Jabłonowskiego, i lewego pod komendą hetmana polnego Sieniawskiego, powiemy później.”

str. 300

„Przez dwa dni (8. i 9. września) wojska dokonywały przesunięć na równinie pod Tulln grupując się zgodnie z przyjętym ostatecznie ordre de bataille. Oddziały cesarskie i mający je posiłkować Sasi przesunęli się na lewe skrzydło. Bawarczycy i Frankończycy do centrum, Polacy przemaszerowali w prawo.”

str. 301

„9 września rano wojska wyruszyły ku podnóżu Lasu Wiedeńskiego.”    „ ... pod wieczór zaś cała już armia sprzymierzonych stanęła na linii wyjściowej między Tulbing a St. Andrea gotowa do wkroczenia do Lasu Wiedeńskiego.”

str. 309

„Najcięższa, a zarazem najniebezpieczniejsza ze względu na możliwość skrzydłowego uderzenia Tatarów droga przypadła prawoskrzydłowej grupie tworzonej przez wojsko polskie. Nocowała ona poprzednio na całkowicie zniszczonym przez Tatarów obszarze między miejscowościami Tulbing a  Königstetten, gdzie jak stwierdza anonimowy dowódca artylerii  „... jednego koła niespalonego w całym kraju nie widzieliśmy”. Tu dołączyła do nich część taborów, które wciąż jeszcze przeprawiały się przez Dunaj.”

„Resztę dział, a właściwie działek 2-, 3- i 4- funtowych rozdzielono między osiem brygad piechoty przydzielając do każdej brygady po dwie armaty i wozy amunicyjne. Upór Polaków sprawił, iż tylko oni zdołali przeprawić całą swoją artylerię przez Las Wiedeński, a część jej (wspomniane cięższe działa) miała wspierać wojska sprzymierzonych.”

str. 310

„„Poszliśmy w imię Pańskie w nieprzebyte, jak się rozumowi ludzkiemu zdały dla ciasności dróg, kamieni i gęstych lasów, góry”. Przodem szła piechota lewego skrzydła ciągnąca swoje działa, za nią kawaleria. Oddziały polskie zaczęły się wspinać w kilku kolumnach ścieżkami na stromy masyw na północ od wzgórza Tulbinberg (492 m). Po osiągnięciu go droga dalej okazała się wcale nie lepsza.”

„Pod wieczór idące przodem brygady piechoty lewego skrzydła dotarły wreszcie nad wioskę Kirch- bach położoną w kotlinie: przebycie 5 km w linii prostej od Königstetten zabrało im cały dzień.”

str. 313

„W tym czasie Polacy kontynuowali marsz w głąb Lasu Wiedeńskiego. Idąca tym razem przodem jazda, a za nią lewe skrzydło piechoty poszły śladem grupy konnej Sachsen-Lauenburga i z Kirchbach podążyły doliną Weidlingbach aż do podnóża Hermannskogel.”

str. 314

„Mimo zaskoczenia warunkami terenowymi król był dobrej myśli. Przenocowawszy [z 11/12.09.] przy piechocie z lewoskrzydłowych brygad, choć jak donosił „działa zmrużyć oka nie dały”, a hałas dochodził z bliskiego obozu tureckiego, przed świtem był już na nogach ...” [o 3. nad ranem pisał list do Marysieński].

str. 323

„Nocująca na Saubergu jazda lewego skrzydła posuwała się lasami obok miejscowości Neustift am Walde; jedna jej część kierowała się na wieś Pötzleinsdorf, druga zaś na wzgórza Michaelerberg i Schaf- berg.”

str. 324

„Po dojściu do kotliny, w której leży Pötzleinsdorf, Polacy stwierdzili, że jest ona opanowana przez kilka tysięcy janczarów.”

„Na rozkaz króla dwie brygady piechoty wyparły janczarów i oczyściły dolinę i stoki wzgórza Schaf- berg zdobywając pozycje na strumieniu Alsbach w szerokiej dolinie strumienia.”

W godzinach 1400 – 1600 w dniu bitwy, prawe skrzydło wojsk sprzymierzonych dowodzone bezpośrednio przez Jana III Sobieskiego, uformowane było następująco:

-          lewa grupa dowodzona przez hetmana polnego M. Sieniawskiego,

-          centrum – król

-          prawa grupa dowodzona przez hetmana wielkiego koronnego St. Jabłonowskiego.

W zgrupowaniu hetmana M. Sieniawskiego, walczyły poprzednio wymienione 4 brygady piechoty. Na planie rozmieszczenia wojsk sprzymierzonych na podstawach wyjściowych przed rozpoczęciem rozstrzygającej bitwy, wyraźnie widać, że lewe skrzydło wojsk polskich dowodzone przez hetmana polnego, stanowiło w zasadzie centrum całego zgrupowania koalicji  antytureckiej, zaś piechota polska miała na-przeciwko swoich stanowisk, nieco z lewej strony ogromny, otoczony wałem obóz turecki.

str. 334

„Widział to Sobieski ze Schafbergu i wprawionym w wielu bitwach okiem wodza spostrzegł, iż sytuacja dojrzała do rozstrzygnięcia tego samego dnia, nie następnego, jak to początkowo planował licząc się z długotrwałym zdobywaniem stoków Lasu Wiedeńskiego. Do zmierzchu pozostawało jeszcze co najmniej półtorej godziny (zachód słońca pod Wiedniem następuje 12. września po godz. 18.); król obawiał się widocznie, że napór wojsk Lotaryńczyka spowoduje wycofanie się armii tureckiej za Wiedenkę (Wienfluss), podjął więc decyzje uderzenia całością prawego skrzydła i centrum, aby zniszczyć przeciwnika. Wydał natychmiast rozkazy, dźwięk trąb zaś wprawił w ruch całą, ponad 20-tysięczną masę kawalerii polskiej i cesarsko – bawarskiej. Była to jedna z największych szarż w historii.”

„Wyparta przez impet uderzenia konnica turecka rzuciła się ku swemu lewemu skrzydłu, a pułk królewski dopadł skraju namiotów; tu zatrzymał się, a król wysłał chorągiew królewicza Aleksandra w sam środek obozu.”

„Jednocześnie chorągwie Sieniawskiego i na lewo od nich regimenty cesarskie, bawarskie i fran-końskie ks. Sachsen-Lauenberga gnały w kierunku Weinhaus. Na północ od tej miejscowości znajdował się wspomniany Türkenschanz ze stanowiskiem dowodzenia wielkiego wezyra. Uderzyła nań piechota niemiecka, na południową zaś część, jak się wydaje, brygady piesze lewego skrzydła polskiego.”

str. 338

„Było zapewne około godz. 18, kiedy tuż po ucieczce Kara Mustafy Sobieski dojechał do jego namiotów i wszedł do nich w towarzystwie przybocznych. Król obawiał się, by nieprzyjaciel nie zawrócił i nie zaskoczył zajętego plądrowaniem wojska, toteż wydał rozkazy pełnego pogotowia całej armii i zakazał żołnierzom wstępu do obozu, gdzie ponadto groziło niebezpieczeństwo ze strony niedobitków tureckich.”

str. 342

„Wysłane w pościgu oddziały przyniosły wiadomość, że rozbita armia turecka w popłochu cofa się do Györ, król zezwolił więc wojsku na wejście do obozu i zabieranie łupów. Podział zdobyczy, z której niewątpliwie największą część wzięli Polacy, stał się przedmiotem oskarżeń ze strony austriacko-niemieckiej.”

„Jest prawdopodobne, iż mimo wyraźnego zakazu króla znaleźli się żołnierze, którzy już w nocy po bitwie udali się do obozu na rabunek.”

„Jednakże właściwe opróżnianie obozu rozpoczęto dopiero 13 września.”

Dla zobrazowania przebiegu wypadków, które miały miejsce w przeciągu kilkunastu godzin po zakończeniu bitwy, czyli od zmierzchu dnia 12. września, przytaczam jeszcze poniższe wyjątki zawarte w niżej wymienionych opracowaniach.

Wypis z książki Leszka Podhoreckiego pt. Wiedeń 1683” :

„Szybko zapadające ciemności przerwały niebawem walkę. Ponieważ Jan III Sobieski nie miał jeszcze rozeznania w rozmiarach zwycięstwa i obawiał się powrotu rozgromionych Turków, rozkazał przeto zachować czujność przez całą noc i nie pozwolił zająć całego obozu, by nie dopuścić do rabunku, prowadzącego zawsze do upadku dyscypliny.

Wojska sojuszników wykazały przy tym niezwykłą, jak na XVII- wieczne stosunki, karność, podziwianą nawet przez samych Turków. „Poczynali zaś sobie giaurzy z taką roztropnością – pisał Dżebedżi Hasan Esivi – że zupełnie nie naruszyli swego ordynku ani się też nie brali do grabieży, a tylko szli jak mrówki i prażyli z armat i muszkietów (przy końcu bitwy – L.P.).

 Źle by było, gdyby się nie poruszali z taką oględnością ... Noc tę aż do czasu po wschodzie słońca spędziła ich jazda na koniach, a piechota przestała na nogach.”       

Relację turecką potwierdził gen. Kątski: „Ludzie nocowali po walce za obozem w pięknym porządku” – pisał.     

„W poniedziałek 13 września o świcie ogromny huk wstrząsnął powietrzem, podrywając na nogi całe wojsko. Rychło okazało się, że to „hultaj jakiś zapalił prochy tureckie, których srogi tabor stał na majdanie”. Gdy okazało się, że Turcy uciekli już daleko, wszyscy rzucili się na rabunek zdobytego obozu. Do zwycięskich żołnierzy dołączyli mieszkańcy Wiednia i okolicznych miejscowości, pragnący nagrodzić sobie długie dni ciężkich przeżyć w czasie oblężenia, głodu, chorób, a często i utraty całego mienia. Upadła wszelka dyscyplina, a dotychczasowi sprzymierzeńcy, wybawcy i wybawieni, wszczęli ze sobą bójki o zdobycz, nie wahając się nieraz użyć nawet i broni. „Niejeden został panem” – pisał potem król o rezultatach rabunku obozu tureckiego, mimo że wielu żołnierzy, często z lekkomyślności, a czeladź z obawy, by jej nie zabrano zdobyczy, posprzedawało za bezcen mnóstwo kosztowności kupcom Wiedeńskim.”

Warto również przytoczyć raport nieznanego autora austriackiego, opracowany przez Konrada Zawadzkiego i wydany w Warszawie w 1983. p.t.:

„DIARIUSZ CAŁEGO OBLĘŻENIA WIEDEŃSKIEGO OD TURKÓW

I WYBAWIENIE PRZEZ WOJSKA CHRZEŚCIJAŃSKIE 1683”

 „Skoro bowiem postrzegł wezyr, że jego potęga słabieje, kazał swoim znaczniejszym do obozu na odwrót, a tymczasem dał ordynans, aby z dział wetowano, ale za nastąpieniem naszym i puszkarze uciekać poczęli. Zostawił tedy nieprzyjaciel wszystkie działa, namioty, prowianty, municyją i wielkie skarby w pieniądzach, perłach, klejnotach, drogich kamieniach, z których kilka milionów Polak zabrał  (jako ten , który najpierw obóz nieprzyjacielski dzielnym męstwem otrzymał). Wojsk niemieckich było  80 000  [ polskich  14 000 ]  a żaden bez znacznych łupów nie odjechał, których inni dla niedostatku wozów odstąpić musieli.”

Jana Chryzostoma Paska pod Wiedniem nie było, jego relacja jest, więc z drugiej ręki, dlatego z pewnością nieco ubarwiona, ale że oddaje krążące po kraju opowieści o wiktorii wiedeńskiej, zdobytych łupach, a przede wszystkim spisana jest przepiękną staropolszczyzną, uważam za celowe przytoczenie z niej wyjątków odnoszących się do chwili załamania obrony tureckiej i opisu ich obozu {„PAMIĘTNIKI” wydane przez PIW w 1989.}:

str. 234/235

„Zaraz jak piłką rzucił poszli Tatarowie; Turcy też poczęli słabieć, a potem w nogi. Dopieroż ich przerzynać, siec, gonić. Z miasta też obleżeńcy widząc, że już uciekają, wypadli na owych, co u szturmu byli, nuż ich kosić. Ległoż to tedy pogaństwo mostem; żywcem to gnano stadami do Wiednia, żeby naprawiali za pokutę te dziury, co je w murach i w wałach porobili.

Armaty zostały wszystkie, obóz został ze wszystkimi bogactwami. Złota, koni, wielbłądów, bawołów, bydeł, owiec stadami koło obozu pełno.

Onych namiotów ślicznych, bogatych, onych sepetów z różnymi specyjałami  ad munditiem [przypis: ku ochędóstwu], nawet piniędzy nie dostarczyli pobrać, bo tego po wszystkich namiotach zastawano dosyć. Wezyrskie namioty tak wielkie, jako jest cała Warszawa w swojej cyrkumferenyjej [przypis: Pasek ma na myśli zapewne samo Stare Miasto otoczone murami], na króla naszego ubieżano ze wszystkimi dostatkami; nawet worki talerów wielkimi na ziemi leżały stosami; dywanami złotymi, srebrnymi ziemia usłana; łóżko z pościelą kilkadziesiąt tysięcy talerów szacowano.

Pokoiki w tych namiotach tak skryte, że ledwie trzeciego dnia znaleziono utajoną jakąś wezyrską dylektę, a drugą, strojną bardzo, ściętą, przed namiotem leżącą zastano; powiedano, że ją sam ściąn wezyr, żeby się w ręce nieprzyjacielskie nie dostała.

Stały drugie namioty i tydzień, i dwie niedzieli, bo tego i przebrać nie możono. Nasi też Polacy, co tego byli nabrali, to znowu jak kazano iść do Węgier, powyrzucali z wozów albo lada gdzie na przeprawie, gdy konie uwięzły w błocie, to podesłał pod konie ów namiot, który był wart tysiąca i drugiego, żeby prędzej wóz wyciągnęły.

Powiedali nasi, jakie to tam Turcy mieli wygody w tych swoich namiotach, co to i wanny, i łaźnie ze wszystkim jako w miastach aparamentem, i zaraz przy nich studnie śliczne cembrowane, mydła perfumowane po lisztwach stosami leżące, wódki pachniące w baniach, aptyczki znowu osobne z różnymi balsa-mami, wódkami i innymi należytościami, srebrne naczynia do wody, nalewki i miednice takież do umywania, noże, andżary rubinami i dyjamentami nasadzane, zegarki specyjalne, na złotych obiciach wiszące, pacierze [przypis: różańce muzułmańskie liczyły 33, 66 lub 99 ziarn; przesuwano je wyliczając przymioty boskie] albo szafirowe, albo – jeżeli koralowe – rubinami albo jakimi drogimi kamieniami nasadzane, nawet piniądze albo stosami w workach na ziemi leżące, albo tak goło na ziemi w namiocie na kupach posypane, nigdzie w szkatułach, chyba u tych mniej dostatnich to w sepeciku zasznurowane – bo tam nie masz zwyczaju, żeby miał jeden drugiemu ukraść, i złodzieja między Turkami nie znajdziesz – victualia [przypis: żywność] zaś różne specyjalne od ryżów, miąs, chlebów, mąki, maseł, cukrów, oliw i inszych. Cóż tedy obóz dokuczy w takim porządku ? Ale to wszystko dostatek, jako mówią, czyni statek [ przypis:    d o s t a t e k ...  c z y n i  s t a t e k – przysłowie o znaczeniu: gdzie dość majętności, tam łatwiej rządzić]. Nie dziwować się, bo [to] depopularatores totius mundi et possessores quadraginta regnorum [przypis: łupieżcy całego świata i właściciele czterdziestu królestw].

Miła  tedy i ochotna  kożdemu ma być wojna na Turczyna , nie żal i skóry szczerze nadstawić, kiedy wiem, że zwyciężywszy będzie za co plasterek kupić i czym ranę zawinąć.

Koniom także u nich wielka jest wygoda, bo nie spluszczeje, bo też nie pod niebem, ale pod namiotem sucho i pięknie stoi; chodzą, nakrywają, dery ciepłe, prześcieradła jedwabiami i złotem szyte. Zgoła, w co tylko tkniesz, to wszystko specyjał. Słusznieć kożdemu trzeba mieć ochotę do wojny przeciwko Turczynowi, bo się tym i Bogu przysłużysz, z nieprzyjacielem Jego wojując. A już też to naród jest delikacki, nie tak pracowity, jak przedtem bywał.”

Z opisu bitwy wynika, że piechota polska w tym oczywiście i regiment Dennemarka, po nadzwyczaj znojnym przejściu przez Las Wiedeński, połączonym z przeciągnięciem artylerii, oczyszczeniu stoków wzgórza Schafberg  i bitwie stoczonej z janczarami w szerokiej dolinie strumienia Alsbach, rozstąpiła się na okoliczne stoki wzniesień, robiąc miejsce dla całej jazdy sił sprzymierzonych zajmującej na tej równinie pozycje wyjściowe do decydującego ataku. Z pewnością w pierwszej linii stanęły chorągwie husarii polskiej, wprawione w przełamywaniu szyków wojsk muzułmańskich. Potwierdza to pamiętnikarz turecki Dżebedżi Hasan Esiri {„KARA MUSTAFA POD WIEDNIEM”; Wydawnictwo Literackie Kraków, 1973} pisząc (str. 226):

„Gdy nieco odpoczęto, wówczas spoza góry, z lasku naprzeciwko lewego skrzydła wojsk muzułmańskich, ukazało się około trzech tysięcy pancernej jazdy polskiej – wszyscy z czerwono-białymi proporczykami. Jadąc stępa zajęli oni miejsce na samym przedzie wszystkich szyków.”

 Niespotykana w dziejach Europy szarża 20 000. masy kawalerii ruszyła jak gdyby szeroką aleją pomiędzy oddziałami piechoty, stopniując pęd koni od kłusa, poprzez galop, aby na chwilę przed zwarciem przejść w cwał, osiągając maksymalny impet uderzenia.

Walcząca w pierwszych rzędach husaria, spełniająca wówczas rolę dzisiejszej broni pancernej przełamującej szyki wroga, z uwagi na swój specyficzny sposób walki, musiała wyprzedzić i otworzyć drogę dużo cięższej i wolniejszej od husarii, rajtarii oraz pozostałej jeździe, zostawiając wykończenie ocalałych w pierwszym uderzeniu formacji tureckich, lekkiej jeździe z dragonią na czele.

Za atakującą jazdą postępowała scalona na powrót piechota, rozprawiając się z tymi niedobitkami tureckimi, którzy wynieśli cało głowę z ataku jazdy.

Na rozkaz króla Jana III. - naczelnego dowódcy sojuszniczych wojsk, po rozgromieniu i ucieczce Turków wszystkie oddziały zatrzymały się już o zmroku, przed obozem tureckim i z bronią u nogi, w nadzwyczajnym ordynku przestały noc czekając brzasku i zezwolenia na wejście do obozu pokonanych. Niewątpliwie rozkazu tego dopilnować musieli dowódcy pododdziałów, w tym oczywiście i Jan Wigand.

Nie można jednak wykluczyć, że wśród tych nielicznych, którzy rozkazu króla nie posłuchali i już w nocy wdarli się do obozu tureckiego na rabunek, byli również i jego podwładni, a może i słudzy.

Jakakolwiek jednak sytuacja miała w rzeczywistości miejsce, następny poranek musiał mu przynieść pokaźny łup, którego wyekspediowanie do domu nastręczyło jednak olbrzymie trudności.

Obecnie nie ma oczywiście żadnych możliwości, aby odtworzyć jego ówczesne zamysły finansowe i postępowanie ze zdobyczą. Niewykluczone, że w rabunku ograniczał się głównie do pieniędzy i kosztowności, zaś zagarnięte drogocenne wyposażenie spieniężył kupcom wiedeńskim, aby nie obciążać swoich bagaży. Z całą jednak pewnością – związany umową – musiał pozostać z oddziałem i z nim odbywał dalszy ciąg operacji wojennych. Wysłanie do domu części zdobyczy poprzez podwładnych nie wchodziło w rachubę, zarówno z uwagi na wojenne, niespokojne czasy i związane z tym obawy rabunku, jak i daleką drogę przez obce kraje dzielące Wiedeń od jego domu. Niewątpliwie liczyło się też ograniczone zaufanie do podwładnej służby.

Regiment Dennemarka wraz z resztą wojsk wyruszył w dniu 19. września w kierunku Bratysławy dochodząc tam dnia następnego, zaś 2. października oddziały armii sprzymierzonej dotarły do Komarna, oczekując na postoju na dołączenie rozciągniętych w pochodzie taborów i piechoty. 07. października doszło do pierwszej, przegranej bitwy pod Parkanami, w której spóźniona piechota udziału nie brała, docierając na pole bitwy dopiero po jej stoczeniu. Natomiast w drugiej, wygranej przez wojska sprzymierzone bitwie, stoczonej również koło tej miejscowości w dniu 09. października, piechota z polecenia króla liczącego się z gwałtownymi atakami konnicy tureckiej oszańcowała się dużą liczbą kozłów hiszpańskich i wniosła znaczący wkład w osiągnięte w tym dniu zwycięstwo.

Wojska polskie wyruszyły 31. października z obozu pod Parkanami i skierowały się ku Koszycom, a stamtąd dalej na północ w stronę granicy polskiej. Po drodze wojska te zaatakowały miasto i turecką twierdzę Szecseny i przy wydatnym współudziale piechoty polskiej doprowadziły do kapitulacji załogi tureckiej. Z kolei w dniu 07. grudnia zdobyto Sabinów [Szeben] niedaleko Preszowa, gdzie pozostawiono dużą załogę, a król z resztą oddziałów wyruszył w kierunku Rzeczypospolitej. Według Polskiego Słownika Biograficznego koniec kampanii 1683. roku zastał Jana Dennemarka „na praesidium tej fortecy, z czego należy wnioskować, że w skład załogi weszły wszystkie regimenty zaliczone do jego zgrupowania, a na pewno jego własny dowodzony przez Jana Wiganda. Jan Dennemark w 1684. roku zmarł.

W pozycji 20. „Wykazu jednostek regularnego wojska koronnego i ich stanu liczebnego w okresie 1.05.1683 do 31.1.1690 r.” zamieszczonego w opracowaniu J. Wimmera pt. „MATERIAŁY DO ZAGADNIENIA ORGANIZACJI ARMII KORONNEJ W LATACH 1683 – 1689”, {Wojskowy Instytut Historyczny: Studia i Materiały do historii wojskowości”, Tom VIII., zeszyt 1}  figuruje „regiment gen.-majora Jana Dennemarka pod d-twem płk. Sackena; od 1.5.1684 regiment księcia kurlandzkiego Ferdynanda Kettlera, od 1.2.1685 złączony z regimentem Eliasza Łąckiego.” Według autora opracowania, regiment ten do chwili połączenia z oddziałem E. Łąckiego uczestniczył we wszystkich toczonych w tym czasie kampaniach wojennych jako samodzielny oddział. Jednak losy piechoty w latach następujących po odsieczy wiedeńskiej nie były wesołe. Jak pisze autor dalej:

„W nowym etacie 1685 r. widzimy już tylko 33 jednostki, zwinięto bowiem dwie frejkompanie (Wapowskiego i drugą stanowiącą załogę Berdyczowa), złączono dwa regimenty generałów Dennemarka  i  Łąckiego w jeden silny  (840 porcji), którego szefostwo objął ks. Kurlandzki Ferdynand Kettler.    

Przez cały omawiany okres piechota typu niemieckiego liczy około 11 – 12 tysięcy porcji. Wyjątek stanowi IV kwartał 1686 r., w którym za niestawienie się na wyprawę nie wypłacono żołdu 4 regimentom. Jest ona w tym czasie rozlokowana przeważnie na terenach pogranicznych stanowiąc załogi twierdz polskich, a później i zdobytych mołdawskich.

W wyprawach bierze udział rzadko (w większej liczbie tylko w 1683 r. – wtedy poniosła znaczne straty dochodzące do 1100 ludzi – oraz w 1685) i trzeba stwierdzić, że jest wykorzystywana nie najlepiej.

Jej głównym zadaniem winno było być odzyskanie Kamieńca Podolskiego, do tego celu jednak musiała mieć zapewnione wsparcie silnej artylerii, na którą stale brakowało pieniędzy.

Piechota typu niemieckiego cierpi w omawianym okresie największy niedostatek, chodzi głodna i obdarta. Pusty skarb zalega z wypłatą należnego żołdu, a piechurzy stacjonujący w zamkach pogranicznych nie mają możliwości wyegzekwowania choć części należnych sum drogą „płukania” majątków państwowych, które uprawiają jednostki jazdy.

Podobnie jak inne formacje, piechota podlega zmianom organizacyjnym, związanym najczęściej ze śmiercią szefa jednostki. Wtedy szefostwo regimentu obejmuje inna osoba lub jest on dzielony i przyłączany do innych jednostek. Zaległy żołd rzadko napływa wówczas do rąk żołnierzy.”

Na temat losów Jana Wiganda w okresie następnych kilku lat po bitwie wiedeńskiej można jedynie snuć przypuszczenia, nieznane są, bowiem żadne fakty z tego okresu jego życia. Uzasadnione będzie przypuszczenie o jego udziale w bitwie pod Parkanami i dalszej kampanii roku 1683. zakończonej okupacją zdobytej twierdzy Sabinów, której załogą na przełomie roku został dowodzony przez niego regiment. Można również przypuszczać, że jeszcze w początkach 1684. roku, po załatwieniu spraw związanych z zakwaterowaniem żołnierzy oraz uporządkowaniem ich służb i wart w chronionej fortecy, dostał urlop i zjechał do domu, aby ewentualnie powrócić do oddziału „przed pierwszymi trawami”, których pojawienie się umożliwiało dopiero kontynuowanie dalszych działań wojennych.

Czy w rzeczywistości wrócił do jednostki i później brał udział w kampaniach lat 1684. – 1686. jest sprawą otwartą, choć wobec szczupłości źródeł, wątpliwą do potwierdzenia. Można przypuszczać, że jako nie bogaty, poczuwający się do obowiązków wobec nowo założonej rodziny, a więc żądny zdobyczy i zasług, zawodowy wojskowy w kwiecie wieku i pełni sił, uważał to za jedyny właściwy sposób postępowania. Jest też bardzo prawdopodobne, że kontrakt podpisany na dowodzenie regimentem, wiązał go zgodnie z uchwałą sejmową o poszerzonej liczebności wojska, do dnia 31. 01. 1685. Marian Kukiel w swej książce „Skład narodowy i społeczny wojsk koronnych za Sobieskiego” pisze:

„Wbrew takim poglądom Sobieskiego, „gruby Rusin i Mazur” wypełniał szeregi wszystkich regimentów, gdzie jako „czyniono z niego Niemca”; upowszechniała się zresztą komenda polska; to na przykład pewne, że po polsku „munstrowany” był regiment pieszy generała artylerii koronnej. A było więcej takich, w których o „munstrze” po niemiecku pomyśleć było trudno. Wynika to ze składu starszyzny wojskowej. Dużo tam jeszcze co prawda nazwisk obcych. Są na czele regimentów i jako oficerowie sztabowi liczni Niemcy z pochodzenia, jak ... [55 nazwisk, wśród których figuruje Sacken]  ... i wielu innych. Tylko że to już w znacznej części szlachta polska, niektórzy nawet obdarzeni urzędami i starostwami, inni na drodze do nobilitacji lub indygenatów, a prawie wszystko, o ile jeszcze nie spolszczało, jest w stanie szybkiej gruntownej polonizacji.”

Można również domniemywać, że na tym etapie swoich związków z Rzeczypospolitą, Jan Wigand podjął już decyzję o uzyskaniu polskiego indygenatu i postanowił wypełnić konieczne warunki określone w konstytucjach sejmowych. Zasady te omówione zostały wyczerpująco w pracy Zygmunta Wdowiszewskiego pt. „REGESTY PRZYWILEJÓW INDYGENATU W POLSCE (1519 – 1793)” wydanej w Buenos Aires – Paryżu w 1971., z której przytaczam wyjątki ze stron 12. – 14.:

                                                           „Słowo  wstępne

Instytucja prawa szlachectwa, na zasadzie której cudzoziemiec szlacheckiego pochodzenia stawał się szlachcicem polskim, nazywa się indygenatem.”

„Wyraz indygena oznacza krajowca, rodowitego, swojskiego, tubylca. Celem niniejszej publikacji jest ukazanie w formie regestów danych zaczerpniętych z przywilejów: kto, kiedy i za jakie zasługi otrzymał indygenat. Nie zawsze to jest określone dokładnie w źródłach.”

„Od czasów wolnej elekcji w ustawach wyrażone są pewne warunki do otrzymania indygenatu. W szczególności były one następujące:

1.      Kandydat musiał wykazać zasługi swoje dla kraju (VL IV., 11).

2.      Powinien był udowodnić swoje szlachectwo w kraju swym rodowitym (VL IV., 11).

3.      Uzyskując indygenat musiał wykonać przysięgę wierności królowi i Rzeczypospolitej osobiście na sejmie wobec senatu i izby poselskiej (VL II., 1239, IV., 870,871)

4.      Powinien był w przeciągu czasu aż do następnego sejmu postarać się o nabycie posiadłości ziemskiej (VL IV., 870,871, V., 133, VIII., 293).

5.      Czasem dodawano warunek, że indygenowany ma swą stałą siedzibę przenieść do kraju i zarazem wyznacza termin przeniesienia się (VL III., 827, IV., 384, 385).

6.      W drugiej połowie XVII w. poczęto przydawać warunek, aby indygenowany był wyznania rzymsko katolickiego (VL IV., 870, V., 129, 133, 673, 730, 731).

     {VL – Volumina legum. T. 1 – 10. [1-8:] Petersburg 1859-60 [9:]

     Kraków 1889, [10:] Poznań 1952.)

Konstytucje sejmowe nakazywały, że chcący uzyskać indygenat musiał na sejmikach po województwach u szlachty o to się starać, przez posłów na sejmie być zalecanym, a w wojsku przez hetmanów. Bez pozwolenia stanów obojga narodów na sejmie dyplomy indygenatów z kancelarii koronnej czy litewskiej pod nieważnością nie mogły być wydawane.”

Ze spełnieniem warunku nr 2. nie miał Jan Wigand problemów, warunek nr 6. spełnił w dniu ślubu, nad wypełnienie kryterium wymienionego w p. 1. trudził się biorąc udział w kolejnych działaniach wojennych musiał, więc przystąpić do zrealizowania warunków określonych w punktach 4. i 5.

Z kolei wyczerpujący wykaz prerogatyw wynikających z tytułu szlachectwa w Rzeczypospolitej zawarty jest w książce pt. „HISTORYA PRAWA POLSKIEGO” autorstwa Jana Wincentego Bandtkie Stężyńskiego wydanej w Warszawie, w Drukarni Banku Polskiego w 1850. roku. Ilustruje ona opłacalność należenia do – prawie hermetycznej od drugiej połowy XVII. wieku - warstwy szlacheckiej w Polsce, której stanowe przywileje należały do wyjątkowych w Europie, zawarowując szlachcicowi praktycznie nietykalność osobistą  i eksterytorialność jego dóbr ziemskich.

Kolejne lata spędził, więc z pewnością na przemiennym doglądaniu majątku i rodziny oraz udziałach w toczonych przez Rzeczypospolitą wojnach. Na podstawie wzmianek w opracowaniach historii okręgu Wałcza dotyczących lat dziewięćdziesiątych XVII. i pierwszej ćwierci XVIII. wieku można stwierdzić, że związał się znacząco z zakonem jezuitów wałeckich, którzy wówczas przeżywali okres swojej świetności i działali w tym rejonie nadzwyczaj aktywnie. Niewykluczone, że jako świeżo ochrzczony neofita, a jednocześnie starający się o uznanie okolicznej szlachty kandydat do indygenatu, z wewnętrznego przekonania lub tylko świadomej premedytacji, okazywał szczególną gorliwość wyznaniową przejawiającą się w hojności na rzecz kościoła i najbardziej wówczas wpływowej jego części – zakonu jezuitów.

Najbliższa czasowo z tych wzmianek dotyczy prawdopodobnie Jana Wiganda i zawarta jest w  tomie X. „Słownika Geograficznego Królestwa Polskiego”, a odnosi się do wyposażenia przez Jana Osten – Sacken w ostatnim dziesięcioleciu XVII. wieku szpitala dla 5. ubogich przy jezuickim kościele w Skrzatuszu (miejscowość określana również jako Skrzetusz, leży pomiędzy Piłą a Wałczem). Na temat tej miejscowości i jej roli w okręgu wałeckim pisze następująco J. Pulsakowski w artykule „Z dziejów Kolegium Jezuickiego w Wałczu w XVII. i XVIII. wieku” zamieszczonym w „Koszalińskich Studiach i Materiałach” nr 2/1974.: 

„Przychylność średniej i drobnej szlachty oraz rzesz chłopskich pozyskiwali jezuici za pomocą misji religijnych, szkół parafialnych, bractw kościelnych, dorocznych pielgrzymek do Skrzatusza, który był znanym na Ziemi Wałeckiej miejscem, słynącym z cudownej figury Piety skrzetuskiej oraz z przedstawień szkolnego teatru, czy wreszcie bezkompromisową walką z żywiołem niemieckim wyznania protestanckiego.”

Natomiast na temat istniejących w owych czasach instytucji szpitali pisze z kolei w swej wymienionej uprzednio książce Jan Bystroń w tomie I. na str. 439:

„Szpitali było dużo, bardzo dużo; odnosimy wrażenie, czytając w dawnych aktach liczne o nich wiadomości, że było ich więcej niż szkół.

Oczywiście, nie były to szpitale w dzisiejszym tego słowa znaczeniu; inne były intencje ich organizatorów, inną spełniały one niż dziś funkcję. Podstawą ideową dawnego szpitalnictwa było miłosierdzie chrześcijańskie; nędzarz winien być otoczony opieką, odziany i nakarmiony. Res sacra miser, oto było hasło szpitali; zajmują się one raczej opieką nad bezdomnymi aniżeli leczeniem chorych.

Zresztą sama nazwa szpitala, z łacińskiego hospitalis, oznacza pierwotnie dom gościnny. Szpitale średniowieczne były przytułkami, które miłosierni ludzie fundowali dla znajdujących się w drodze, zwłaszcza pielgrzymów, a także dla bezdomnych nędzarzy, dla opuszczonych dzieci, dla kobiet ciężarnych, wreszcie dla chorych, którzy nie mieli domowej opieki; tworzyły się zakony, których celem było utrzymywanie takich schronisk, jak choćby joannici (Hospitaliers de St. Jean). Opiekunowie takich przytułków mogli także nieść pomoc lekarską chorym, ale nie było to ich głównym celem; przy tych szpitalach nie było najczęściej lekarzy, jedynie w razie potrzeby, o ile fundusze zakładu na to starczały, wzywano pomocy cyrulika. Taki stan przetrwał wieki.

Jako dzieło miłosierdzia chrześcijańskiego szpital był instytucją związaną ściśle z kościołem. W wielu wypadkach samo powstanie szpitala jest zasługą czynników religijnych, najczęściej klasztorów, ale nawet tam, gdzie inicjatywa prywatna jednostki lub też publiczna (np. miasta) doprowadza do organizacji szpitala, buduje się go przy kościele lub klasztorze i oddaje pod zarząd proboszczowi czy zakonowi. Szpital łączy się z budynkiem kościelnym; bardzo często zabudowania szpitalne przytykają do kościoła, czasem nawet wchodzi się do szpitala przez kościół; asystowanie przy nabożeństwach i spełnianie praktyk religijnych jest jednym z istotnych zajęć, a nawet obowiązków pensjonarzy szpitalnych.

Jeżeli, co czasem się zdarzało, byli oni oporni i nie chcieli spełniać obowiązków religijnych, przymuszano ich do tego groźbą kary lub usunięcia ze szpitala. Wyraźnie postanawia np. dekret biskupa Zadzika z r. 1638: „gdzie by się w tej mierze uporny który w tym znalazł, aby umknięciem porcjej był karany, gdyż taki niewdzięcznik dobrodziejstwa boskiego niegodzien zażywać chleba szpitalnego.”

Zarządcą szpitala był ksiądz, „pater”, czyli „hospitalarius”; od niego zależało przyjęcie do zakładu, on prowadził rejestry chorych, chrzcił podrzutków czy dzieci w szpitalu urodzone, grzebał zmarłych na cmentarzu szpitalnym, który mieścił się tu przy kościele, wreszcie pilnował, aby starsze dzieci korzystały z nauki szkolnej, o ile przy szpitalu była szkoła.”

Dane o tym szpitalu zamieszczane w poszczególnych opracowaniach różnią się praktycznie we wszystkich istotnych szczegółach. „Słownik” podaje jako jego budowniczego Konstantego Brezę, woje-wodę poznańskiego (był nim w latach 1692. – 1698.), zaś Jana Osten – Sacken, jako fundatora jego wyposażenia. Z. Boras – R.Walczak – A. Wędzki w opracowaniu pt. „Historia Powiatu Wałeckiego w zarysie” wyd. w 1961. w Poznaniu podają, że szpital ten został zbudowany w 1702. przez Rafała Leszczyńskiego, ojca króla Stanisława i nie wspominają w ogóle o jego wyposażeniu. Natomiast Józef Łuka-szewicz w tomie I. książki pt. „Krótki opis historyczny kościołów parochialnych, kościółków, kaplic, klasztorów, szkółek parochialnych, szpitali i innych zakładów dobroczynnych w dawnej Diecezyji Poznańskiej” wydanej w Poznaniu w 1858. pisze na stronie 198.:

Szpital. Wizyta Kierskiego z roku 1738 mówi o szpitalu w Skrzetuszu: „Znajduje się tu szpital przez niegdy Jaśnie Wielmożnego Brezę, wojewodę poznańskiego, na pięciu ubogich wystawiony, a przez niegdy urodzonego Jana de Osten uposażony”. Ten Jan Osten żył w pierwszej połowie 18. wieku i był później Jezuitą, w Wałczu i indziej mieszkając. Uposażył szpital skrzetuski tysiącem złotych polskich w roku 1716.”

Zacytowanie przez autora fragmentu sprawozdania z wizyty biskupa sufragana poznańskiego Józefa Kierskiego z 1738. jednoznacznie poświadcza Konstantego Brezę jako fundatora szpitala, potwierdzając datę jego budowy na ostatnią dekadę XVII. wieku, natomiast autor myląc Jana Wiganda z jego synem, jezuitą Kazimierzem Janem, pośrednio identyfikuje również osobę fundatora wyposażenia.

Jest to o tyle istotne, że w omawianym okresie z terenem Wałcza według „Tek Dworzaczka” miały związek, co najmniej dwie osoby o imieniu Jan i nazwisku w wersji Sakkin-Osten. Był nim oprócz Jana Wiganda, drugi Jan opisany w rozdziale „Kłopotliwi Ostenowie”, brat Krystyny Miaskowskiej de domo Osten, żonaty z Anną Naramowską, właściciel dóbr Rozberk [prawdopodobnie chodzi o miejscowość Rohrbeck, dzisiejsze Kolki niedaleko Choszczna w województwie zachodniopomorskim].

Ten to drugi Jan według „HISTORIA RESIDENTIAE WALCENSIS SOCIETATIS JESU ab An-no Domini 1618 avo”, wyd. 1967 BÖHLAU VERLAG KÖLN GRAZ, str. 187, był również dobroczyńcą wałeckich jezuitów i po swej śmierci w dniu  25. maja 1717. został pochowany w ich - dzisiaj już nieistniejącym kościele.

Prawdopodobnie jednak to właśnie Jan Wigand wyposażył szpital po zakończeniu jego budowy, natomiast późniejsza, z 1716. roku darowizna w kwocie 1.000. złotych mogła pochodzić zarówno od jednego jak i drugiego Jana. Można też przypuszczać, że współudział w fundacji był doskonałą okazją do poznania wojewody Brezy i za jego pośrednictwem właścicieli okolicznych dóbr w okręgu wałeckim. Bowiem brandenburski szlachcic, mimo zasług wojennych dla Rzeczypospolitej, był wyłącznie jednym z wielu ubiegających się o przychylność wielkopolskich magnatów, jednak protegowany wojewody zasługiwał na baczniejszą uwagę. Po polskiej stronie granicznej Gwdy, ziemia należała do kilku wielkich właścicieli, wśród których najznaczniejszymi posiadłościami władali Działyńscy, Sułkowscy, Goetzendorf-Grabowscy i Potuliccy.

Jeszcze przed czterdziestu pięciu laty należeli do nich również Grudzińscy, o których opracowanie zbiorowe, pt. „KRAJNA I NAKŁO”, wydane w 1926. roku, (patrz: „Materiały” – „Krajna”) pisze:

„Na ogół biorąc Krajna posiadała w latach 1466 do 1771 bardzo zamożnych ludzi, ale też niewątpliwie ogromnie dużo biedy. W powiecie nakielskim zamieszkała rodzina Grudzińskich herbu Grzymała, mogła około 1653 roku poszczycić się tem, że oprócz innych majątków dziedziczyli na Krajnie klucze: Złotów, Krajenkę, Łobżenicę, Radownicę, Falmierowo, Witosław i Samostrzel. Szczególnie dobrym gospodarzem był Andrzej Karol Grudziński, który posiadał 8 miast i 736 wsi. On to zapisał do swego gospodarczego notatnika wiersz:

Kochane Falmierowo – kupiło mi Złotowo – a Złotowo Łobżenicę. A za Łobżenicę – kupiłem Radownicę!

Stany królestwa polskiego przelękły się do tego stopnia fortuny Grudzińskich, że zabroniły osobną konstytucją sejmową nabywania nowych dóbr tejże rodzinie. Pod koniec siedemnastego stulecia część kraińskich dóbr Grudzińskim przynależnych dostała się w posiadanie Działyńskich herbu Ogończyk, którzy pozatem posiadali jeszcze dobra pakoskie, kórnickie, wrzesińskie, bnińskie i t.d.”

 Nie byli to, co prawda magnaci równi majątkiem i megalomanią kresowym „książętom”, których pycha z odcieniem kabotyństwa śmieszyła brakiem wszelkiego umiaru, jak znany z anegdot historycznych Radziwiłł „Panie Kochanku”, czy wojewoda pomorski Łoś, który w dziedzicznym Narolu wystawił figurę w podzięce Panu Bogu za wyratowanie go od utopienia w rzece Tanwi, ozdabiając ją napisem o treści:                             

                               „Co pan panu uczynił, o tym tylko pan wi,

Że tonącego wyrwał z nurtów rzeki Tanwi,

Za grzeczność, że pan pana od śmierci wybawił,

Pan panu na pamiątkę ten pomnik postawił.”

Byli jednak na warunki europejskie posiadaczami znaczących fortun, ulokowanych przede wszyst- kim w ziemi i nieruchomościach, a nie różnili się od kresowych „książąt” właściwie tylko jednym, a mianowicie stałym brakiem płynnej gotówki, której bezustannie potrzebowali.

W tym okresie na terenie Brandenburgii trwała próba sił pomiędzy elektorem, a stanem szlacheckim, w której spierano się pozornie o reformę podziału administracyjnego, ale w gruncie rzeczy o wymiar płaconych podatków. Problem ten omówiony został w sposób wyczerpujący w artykule Zygmunta Szultka pt. „Reformy podziału administracyjnego Brandenbursko-Pruskiej części Pomorza Zachodniego w drugiej połowie XVII i XVIII wieku” zamieszczonym w „ZAPISKACH HISTORYCZNYCH”, tom LXV, rok 2000, wydawanych przez Towarzystwo Naukowe w Toruniu, z którego wyjątek przytaczam:

„W zakresie podziałów administracyjnych brandenburska część Pomorza Zachodniego w XVIII wiek wkroczyła jako wielobarwna mozaika o różnym kształcie granic, stosunków własnościowych, prawnych, społeczno-gospodarczych i etniczno-językowych.

 

Ważne było, że granice jednostek samorządowych często nie pokrywały się z podatkowymi, te zaś z sądowymi czy kościelnymi. Ten ukształtowany przez wieki podział stwarzał rozliczne przeszkody w sprawnym zarządzaniu i funkcjonowaniu instytucji prawa publicznego, w tym państwowych, zwłaszcza że jednostki samorządowe czy podatkowe mocno różniły się między sobą. Było to też wyrazem żywotności instytucji stanowych, siły stanowego partykularyzmu i regionalizmu, który – wprawdzie mocno osłabiony – ale ostatecznie zwyciężył w walce z państwem o kształt reformy podatkowo-administracyjnej w latach 1686 – 1690. Okolicznością temu sprzyjającą była niewątpliwie śmierć Fryderyka Wilhelma. Jego następca Fryderyk III, cierpiący na chroniczny brak pieniędzy, wydatkowanych w dużej części na inne niż za panowania ojca cele, w zamian za żądane podatki zrezygnował z reformy, której wdrożenie musiałoby doprowadzić do konfrontacji sił między nim i stanami. Fryderyk III oraz jego władze nie były do tego przygotowane.”

Decyzja o przeniesieniu się na teren Rzeczypospolitej, a w każdym bądź razie o opuszczeniu rodzinnego Ciosańca, została przez Jana Wiganda i Dorotę Zofię podjęta na przełomie lat 1696/1697, bowiem 5. sierpnia 1697. zawarli z pułkownikiem brandenburskim Ernestem Bogusławem Podewilsem kontrakt na sprzedaż dóbr Ciosaniec [Hasenfier] za kwotę 21.000 talarów brandenburskich, ustalając jednak jego realizację dopiero na rok 1699. {A.P. Poznań, akta grodzkie Wałcza, sygn. Gr. 44, k.153}.

Biorąc pod uwagę wszystkie uprzednio cytowane teksty, których siłą rzeczy wybiórczy dobór nie może być wzorcowo obiektywny, należy jednak sądzić, że Pomorze Zachodnie wcielone do Brandenburgii, a od 1701, stanowiące integralną część Królestwa Prus, nie było krajem szczęśliwości, a egzystencja szlachty w Królestwie Polskim, oglądana zza Gwdy mogła stanowić wystarczającą pokusę do przenosin.

W tym stanie rzeczy pobudki wyłącznie patriotyczno emocjonalne, o których pisze nasz przodek Kazimierz w swej „Historii” wydają się wobec realiów ekonomicznych, co najmniej naciągane. Tym bardziej, że po stronie pruskiej pozostawała cała najbliższa rodzina Jana Wiganda, z którą w wyniku przenosin nie zrywał, co prawda wszelkich kontaktów, jako że nie istniały wówczas międzypaństwowe granice w ich dzisiejszym charakterze, ale jak wykazał dalszy rozwój wypadków w miarę mijania kolejnych pokoleń kontakty te stawały się coraz słabsze, aż zanikły zupełnie, przede wszystkim ze względów narodowościowych.

Nie mniej należy zdać sobie sprawę, że decyzja o sprzedaży Ciosańca w Elektoracie Brandenburgii podjęta w sierpniu 1697. roku i zakup majątku ziemskiego w Królestwie Polskim sfinalizowany ostatecznie dopiero w 1719. były decyzjami podjętymi w oparciu o rzetelną kalkulację ekonomiczną, po głębokim namyśle uwzględniającym z pewnością wszelkie wynikające z nich następstwa oraz realia trwającej w międzyczasie wojny północnej, zaś sam proces zakupu klucza radawnickiego trwał przeszło 20 lat.

Na ten sam rok datowana jest również wiadomość podana w „Tekach Dworzaczka” {A.P. Poznań, sygn. Wałcz Gr.44, k.52)}, o układzie zawartym w dniu 03.04.1697. w Złotowie przez Jana Wiganda z bratem stryjecznym Kazimierzem Gerhardem de Osten – Sakin, brandenburskim starostą koszalińskim, w którym Jan Wigand za odstępne 22.500 złp. zatwierdza dyspozycje majątkowe dokonane przez swego krewnego w odniesieniu do części wsi Debrzno, Kappa i Bługowa [w późniejszym dokumencie wymieniona jest nazwa Błagowa i dodana miejscowość „Huta”] położonych na terenie powiatu nakielskiego.

Na podstawie tej informacji można przypuszczać, że dobra rodzinne za czasów przodków Jana Wiganda leżały po obu stronach granicy, a on sam względnie żona Dorota mieli jakieś prawa do wymienionych w tym dokumencie wsi z tytułu wcześniej dokonanych zapisów lub działów spadkowych.

Zresztą czynności prawne związane z wymienionymi wsiami miały swój ciąg dalszy w latach 1701 i 1703., gdyż dopiero na ten ostatni rok datowana jest ostateczna aprobata rezygnacji na rzecz Andrzeja Teodora Grabowskiego pisarza ziemi lęborskiej, wymienionych dóbr przez końcową spadkobierczynię, siostrę stryjeczną Jana Wiganda, Elżbietę Esterę żonę Franciszka Manteuffel Popielewskiego, za kwotę 34.200 złp. odstępnego {A.P. Poznań, sygn. Wałcz Gr.45, k.79v}.

 

 

 

W następnym roku Jan Wigand kontraktem z dnia 31.07.1698. zawartym na zamku w Krajence, nabył „wyderkafem” (niemieckie wyrażenie: „wieder kaufen” można przetłumaczyć jako „zwrotną sprzedaż”; z uwagi na obowiązujący w I. Rzeczypospolitej zakaz udzielania oprocentowanych pożyczek, taka sprzedaż, przy której procentem były zyski z otrzymanego w zastaw majątku, była prawnym wybiegiem w operacji zaciągania kredytu) od Jakuba Działyńskiego, wojewodzica (syna wojewody) kaliskiego za 190.000 złotych, położone w ówczesnym powiecie nakielskim następujące wsie: Radawnica, Górzna, Krzywa Wieś, Lędyczek Szlachecki, Grudna, Kamień i Nowy Dwór {A.P. Poznań, akta grodzkie Nakła, sygn. Gr. 77, k.379}; transakcja ta została potwierdzona dwa lata później aktem spisanym w dniu 01.09.1700. również w Krajence. Jak wcześniej wspomniano, w następnym roku – zgodnie z kontraktem sprzedaży z 1697. Jan Wigand z rodziną musieli opuścić - od trzech pokoleń zamieszkały przez jego przodków - Ciosaniec, aby przekazać go w ręce pułkownika Podewils’a (Pudewils’a). W okresie następnego roku mogli, więc przystosowywać nabyte dobra do swoich planów i przygotować się do przenosin zrealizowanych z pewnością w 1699., który to rok w związku z tym należy uznać za początek stałej obecności polskiej gałęzi rodu w Polsce.

Transakcja zakupu wyderkafem wymienionych dóbr była jednak bardziej złożona – prawdopodobnie od strony finansowo prawnej, bowiem równolegle w tym samym dniu i miejscu te same strony zawarły odrębny kontrakt zastawny, którego treść zamieszczona jest w tych samych aktach grodzkich Nakła, zaraz poniżej wyżej omówionego. Jego treść w swobodnym tłumaczeniu brzmi następująco:

„1698, czwartek po św. Annie [1698.07.31]

Jakub Działyński i Jan Wigandus z Osten zwany Sakken zawierają między sobą kontrakt dotyczący zastawu dóbr – wsi Zalesie, Piecowa, Osówka i Węgierce, położonych w województwie kaliskim, powiecie nakielskim; oraz w sprawie innych rzeczy i warunków zawartych w tym kontrakcie, spisanym i wystawionym w dniu 31 VII w ratuszu w miasteczku Krajenka, a podpisanym ich własnymi rękami.

Wysokość zastawu wynosi 190 tyś. florenów (złotych) polskich w monetach srebrnych i jest on gwarantowany wszystkimi dobrami i sumami posiadanymi przez strony.”

To właśnie pod tym dokumentem – o czym była już uprzednio mowa, nasz przodek podpisał się w wersji:

„Joannes Wigandus de Osten dictus Sakken”.

Wymienione w tej ostatniej umowie wsie, położone są ok. 15. km na zachód od Złotowa, przy czym według Otto Goerk’ego, nabyta ostatecznie przez Jana Wiganda – między innymi wsiami – Górzna, wydzieliła się właśnie z części dzisiejszej wsi Piecewo, zwanej w dokumencie Piecowem.

Ten pozornie niezrozumiały kontrakt, wydaje się został zawarty wyłącznie jako gwarancja zabezpieczająca wpłaconą przez Jana Wiganda niebagatelną sumę, gwałtownie potrzebującemu gotówki Jakubowi Działyńskiemu, który musiał wówczas mieć chwilowe trudności w przekazaniu we władanie dóbr objętych zasadniczą umową. Można domniemywać, że termin dzierżawy sprzedanego wyderkafem klucza radawnickiego upływał po zbiorach i kończył się z ostatnim dniem sierpnia. Jest, to o tyle logiczna próba uzasadnienia tych z pozoru niezrozumiałych umów, że już w dniu 01. września tego samego roku nastąpiło zniesienie uczynionego zastawu; zostało to zapisane w tej samej księdze akt grodzkich na stronie 390v. Treść tego anulowania brzmi następująco:

„1698, św. Idziego [1698.09.01]

Działyński i de Osten Sakken kwitują się wzajemnie z kontraktu zastawnego dóbr – wsi Zalesie, Piecowa, Osówki i Węgierc oraz z określonych rzeczy i warunków zawartych w tym kontakcie, podpisanym w dniu 31 VII w ratuszu krajeńskim. Dzięki dotrzymaniu warunków kontraktu, zapis o sumie zastawnej zostaje anulowany.”

Zakupione, więc ostatecznie przez Jana Wiganda ziemie ograniczone były: od zachodu rzeką Gwdą, która na tym odcinku stanowiła granicę państwową; od północy strumieniem Dobrzynka, od południa strumykiem o nazwie Smoła, płynącym poniżej wsi Górzna, a wypływającym z okolicznego jeziora i wpadającym do rzeki Gwdy; od wschodu zaś bliżej nieokreśloną linią biegnącą na wschód od miejscowości Krzywa Wieś, a łączącą punkt graniczny położony na południu po wschodniej stronie miejscowości Nowy Dwór ze strumieniem Dobrzynka na północy.

Z braku danych dla tego rejonu dotyczących powierzchni ziemi uprawnej w latach transakcji, można przyjąć orientacyjnie areał wymieniony przez P. Szafrańca w jego dysertacji doktorskiej pt. „Osadnictwo Historycznej Krajny w XVI – XVIII w. (1511 – 1772)” odnoszący się jednak do lat 1766. i 1773. Bez lasów, łąk i pastwisk zsumowane wielkości obszarów uprawnych wszystkich zakupionych wsi dają następujące liczby: dla roku 1766. – 109,5 łana, zaś dla roku 1773. – 106. łanów.

Obowiązujący na terenie województwa kaliskiego, do którego należał powiat nakielski, łan chełmiński liczył 16,8 hektarów, w związku, z czym można przyjąć, że Jan Wigand dysponował około 1800. współczesnych nam hektarów ziemi uprawnej. Rzecz oczywista, że w podanym obszarze zawarte są również oczynszowane grunty wiejskie, gdyż areał uprawny folwarków dworskich musiał być o wiele mniejszy.

Pośród nabytych od Jakuba Działyńskiego dóbr, Radawnica była wsią najludniejszą i najpewniej stanowiła uprzednio – w okresie, gdy wchodziła w skład dóbr złotowskich - siedzibę zarządcy (dwornika) tego całego kupionego klucza wiosek. Jako miejsce przygraniczne, narażone na notowane w historii tego pogranicza napady rabunkowe Brandenburczyków, posiadała też z pewnością wzmocniony obronnie budynek dworski, o czym świadczą zachowane do dziś masywne, sklepione krzyżowo, bardzo solidnie zbudowane piwnice centralnej części istniejącego pałacu, które sprawiają wrażenie znacznie starszych od budowli z pierwszej połowy XVIII. wieku. Niewykluczone, więc, że Jan Wigand na ich bazie zbudował względnie generalnie wyremontował istniejący budynek mieszkalny. Zarys historii Radawnicy i innych zakupionych wiosek zamieszczony jest w odrębnym opracowaniu zawartym w „Materiałach” i nosi tytuł „OPIS ZESTAWIONYCH ALFABETYCZNIE MIEJSCOWOŚCI ZWIĄZANYCH Z POLSKĄ LINIĄ RODU OSTEN”

W następnym 1699. roku, Jan Wigand wydzierżawił od starosty wałeckiego Władysława Radomic-kiego to starostwo, bowiem w roku 1701. dokonali wzajemnych rozliczeń, które zostały roborowane w aktach grodzkich Wałcza {A.P. w Poznaniu, sygn. Wałcz Gr. 45, k.8v,9v}.

„Polski Słownik Biograficzny”, tom XXIX. na stronach 728/729 w nocie dotyczącej Władysława Radomickiego herbu Kotwicz, żyjącego w latach ok. 1668. – 1737., kasztelana, a później wojewody poznańskiego, zdeklarowanego stronnika Augusta II Mocnego Sasa podaje, że starostwo wałeckie uzyskał on przed 1696. rokiem i dzierżył je – z krótką przerwą w okresie przewagi Stanisława Leszczyńskiego w 1707. roku – do roku 1717., kiedy scedował je na rzecz Henryka Goltza.

W tej sprawie literatura niemiecka podaje różne daty i tak:

·        dr. Fr. Schultz w pracy „Geschichte des Kreises Deutsch-Krone” wydanej w Wałczu w 1902. na str. 70. w wykazie starostów pisze – „1688 bis c. 1702 Johannes v.d. Osten”, zaś na str. 184 – „1702. Starost von der Osten”,

·        B. Koerner, radca rządowy i członek Urzędu Heraldycznego w opracowaniu „Beiträge zur Stammkunde der Geschlechter des Deutsch-Kroner Landes” zamieszczonym w Sonderdruck aus der Vierteljahrsschrift für Wappen= Siegel und Familienkunde, zeszyt 1. z 1910. roku, pisze: „1697 von Neuenhoff – Johann Joachim von Osten, 1703 Tenutarius der Starost Dt.-Krone”,

·        z kolei dr. F.W.F. Schmitt w książce „GESCHICHTE DES DEUTSCH-CRONER KREISES” wydanej w Toruniu w 1867., na stronie 177. podając wykaz starostów wałeckich pisze: „1689 Opaliński (1702 Tenutarius des Starosten Johannes v.d. Osten)”.

Dane zamieszczone w niemieckich opracowaniach zostały przytoczone ze skrupulatności dokumentacyjnej, ale ich wiarygodność jest minimalna. W żadnym razie nie do zaakceptowania jest osoba Jana Wiganda – poddanego elektora brandenburskiego, jako mianowanego przez króla starostę wałeckiego, a także cofnięcie okresu dzierżawy tego starostwa aż do roku 1688., natomiast wobec częściowej zgodności rocznych danych niemieckich, potwierdzonych cytowaną dalej kroniką jezuitów wałeckich, należy przyjąć, że okres ten trwał co najmniej od 1699. do roku 1701.

Wszelkie wątpliwości w odniesieniu do okresu tej dzierżawy wyjaśnia tekst – uprzednio przywołanych dokumentów jej dotyczących, których streszczenie dokonane przez archiwistę, cytuję:

„Wałcz Gr. 45, karta 8v

  1701. poniedziałek po niedzieli palmowej [21.03.1701.]

 Z tekstu wynika, że w poniedziałek po niedzieli palmowej w 1701. roku Władysław Radomicki i Jan de Sakkin Osten stanęli przed Jakubem Miaskowkim, kasztelanicem krzywińskim i przed aktami grodzkimi wałeckimi i zeznali, że zawarli między sobą kontrakt dzierżawy dóbr starostwa wałeckiego i innych wsi należących do tego starostwa oraz innych rzeczy i warunków wyrażonych w tym kontrakcie, sporządzonego i datowanego w poniedziałek po niedzieli palmowej w Wałczu oraz podpisanego ich własnymi rękami. Zobowiązali się także do przestrzegania warunków tego kontraktu pod zastawem (kaucją) 24.000 florenów (złotych polskich). Sprawy sporne z tym związane będą rozstrzygane przed sądem grodzkim wałeckim.”

I drugi dokument sporządzony przez te same osoby, tego samego dnia i zamieszczony na stronie 9v:

„Wałcz Gr. 45, strona 9v

  1701. poniedziałek po niedzieli palmowej [21.03.1701.]

  Przed urzędem i aktami grodzkimi wałeckimi, Jan de Sakkin Osten zeznał, że Władysław Radomic-ki starosta wałecki zwrócił mu sumę 30.000 florenów (transakcja ta została zapisana do ksiąg grodzkich wałeckich w poniedziałek po święcie św. Mateusza Apostoła w roku 1699.), wraz z prowizją, z których to sum go kwituje i czyni wolnym na zawsze.”

Wyczerpującego wyjaśnienia strony finansowej zawartego kontraktu dzierżawy dokonałby z pewnością historyk specjalizujący się w stosunkach gospodarczych owych czasów, nie mniej nie będzie chyba błędem, jeżeli przyjmie się za bezsporne zaciągnięcie w dniu 1699. przez Władysława Radomickiego u Jana Wiganda pożyczki w wysokości 24.000 tymfów pod zastaw starostwa wałeckiego i zwrot pożyczonej sumy wraz z odsetkami w kwocie 30.000 tymfów w dniu 21.03.1701. Wydaje się, że Jan Wigand zrobił na tej pożyczce dobry interes, bowiem oprócz odsetek otrzymanych od pożyczkobiorcy, w okresie trzyletniego zarządzania zastawionym starostwem osiągnął niewątpliwie dodatkowe, ale bliżej niesprecyzowane korzyści materialne.

Wracając do związków Jana Wiganda z jezuitami wałeckimi należy przytoczyć wzmiankę zawartą w wymienionej uprzednio książce. „HISORIA RESIDENTIAE WALCENSIS SOCIETATIS JESU ab Anno Domini 1618 avo” , w której na stronie 151. w tekście niemieckim będącym streszczeniem rozdziału 76. omawiającego wydarzenia roku 1699. znajduje się następująca informacja:

„Szlachetny Jan Joachim von Osten-Sakin, dzierżawca starostwa wałeckiego, odbywa w rezydencji ośmiodniowe rekolekcje.”

W treści rozdziału pisanego w języku łacińskim zamieszczone jest natomiast następujące rozwinięcie tematu:

„Wyjątkowy dowód swej pobożności dał w czasie Wielkiego Postu Szlachetny Pan Jan Joachim de Osten - Sakin, który w czasie ośmiodniowych rekolekcji spędził czas w naszej Rezydencji w towarzystwie [innych] obcokrajowców i miejscowych.”

Błędne podanie imion nie zaprzecza identyfikacji Jana Wiganda. W tych latach w sąsiedztwie Wałcza dokumenty potwierdzają, co prawda żyjących członków rodu o imionach Jan (uprzednio wymieniony) i Joachim (teść naszego protoplasty), ale nie wymieniają nikogo noszącego oba te imiona, a tym bardziej będącego jednocześnie dzierżawcą starostwa. W tym kontekście osoba Jana Wiganda, tenutariusza potwierdzonego dokumentami grodzkimi nie budzi zastrzeżeń. Przy czym należy zauważyć, że zarówno jezuici wałeccy, jak i wyżej wymieniony radca rządowy B. Koerner wymieniają Jana Osten – Sacken zamieniając mu drugie imię z Wiganda na Joachima.

„Teki Dworzaczka” {A.P. w Poznaniu, sygn. Wałcz Gr.44, k.174} zawierają kolejną informację o roborowaniu przez Jana Wiganda skryptu - prawdopodobnie dłużnego - swemu bratankowi Janowi Kazimierzowi Osten - Sakkin w dniu 10.05.1700. Mógł to być rzeczywisty bratanek, a wówczas należałoby uznać fakt istnienia brata Jana Wiganda, o którym poza tą wzmianką nic więcej nie wiadomo, ale takiego określenia mógł pisarz aktowy w Wałczu użyć również na określenie syna brata stryjecznego, a wówczas byłby to prawdopodobnie jeden z synów Kazimierza Gerharda, starosty koszalińskiego, lub Egidiusza Krzysztofa z Pniewa.

Niezależnie jednak od stopnia pokrewieństwa wiadomość ta potwierdza utrzymywanie więzów, przynajmniej finansowych, z rodziną pozostałą na terenie Brandenburgii.

Z kolei „Historia rezydencji jezuitów wałeckich” na stronie 155. w niemieckim streszczeniu rozdziału za rok 1702. notuje:

„Władysław Radomicki, starosta Wałcza objął przygotowanie ołtarza Maryi, dzierżawca starostwa Jan Joachim von Osten-Sakin ufundował ołtarz bł. Franciszka Ksawerego, oprócz tego rocznie 10 beczek piwa i 10 korcy ziarna.”.

Natomiast w łacińskim tekście kroniki na stronie 155:

„Zabłysła w sąsiedztwie hojność Szlachetnego Pana Jana Ostena, tenutariusza kapitanatu. Otóż wstyd było nie być hojnym, jeśli taki przykład dał Gospodarz. Chociaż w swojej łaskawości wydał mu wobec nas rozporządzenie, aby co roku oprócz kilku mniejszych darów, wysyłał 10 beczek piwa i 10 korcy ziarna dla ludu, to dla naszego Domu wysyłał w swoim imieniu pełną miarę.”

„ENCYKLOPEDIA WIEDZY O JEZUITACH NA ZIEMIACH POLSKI I LITWY 1564 – 1995” wydana przez WAM Krakowie w 1996. na temat kościoła jezuitów w Wałczu podaje na str. 717. następujące dane:

„W latach 1694 –98 zbudowano kościół pod wezwaniem św. Stanisława Kostki i św. Ignacego Loyoli. Wyposażono go w l. 1699-1700, konsekrowano w 1701. Mury kościoła zaczęły się rysować w 1764. W 1767 przystąpiono do budowy nowego kościoła, który do 1773 nie został wykończony.”

W datowaniu instalacji wyposażenia tego kościoła pomiędzy „Historią”, a „Encyklopedią” zachodzą kilkuletnie różnice, są one jednak w kontekście opisu życia Jana Wiganda mało istotne, przy czym dla porządku należy zaznaczyć, że „Historia” sporządzana współcześnie opisywanym faktom wydaje się bardziej wiarygodna.

Na temat tego kościoła pisze również Józef Łukaszewicz w swej książce „KRÓTKI OPIS HISTORYCZNY KOŚCIOŁÓW PAROCHIALNYCH, KOŚCIÓŁKÓW, KAPLIC, KLASZTORÓW, SZKÓŁEK PAROCHIALNYCH, SZPITALI I INNYCH ZAKŁADÓW DOBROCZYNNYCH W DAWNEJ DIECEZYI POZNAŃSKIEJ” wydanej w 1958. w Poznaniu:

„Jezuici wałeccy mieli mały kościółek murowany, który nie zawierał w sobie żadnych pomników z przeszłości.”

Z innych opracowań dotyczących historii Wałcza wiadomo, że zarówno pierwszy, jak i drugi kościół zlokalizowane były mniej więcej na terenie obecnie zajmowanym przez kościół parafialny p.w. św. Mikołaja w centrum miasta. Po kościele jezuickim nie zachował się żaden ślad materialny, zaś proboszcz wymienionej parafii, w latach kończących XX. wiek nie dysponował na ten temat żadnymi wiadomościami.

W 1700. roku wybucha druga Wielka Wojna Północna (1700.-1721), prowadzona w pn.-wschodniej Europie między Danią, Saksonią, Polską i Rosją, później Prusami i Hanowerem z jednej strony, a Szwecją z drugiej. Zaledwie nieco ponad 40 lat po niszczącym szwedzkim „potopie” i szalejącej w powiecie wałeckim w następstwie tej wojny zarazie, kiedy dorosło nowe pokolenie, odbudowano zniszczenia i wydźwignięto się z upadku gospodarczego, nadciągnęła następna seria nieszczęść. O jej skutkach dla okolic Wałcza pisze Zygmunt Boras w rozdziale „Z PRZESZŁOŚCI ZIEMI WAŁECKIEJ”  w pracy zbiorowej „ZIEMIA WAŁECKA”  wydanej przez Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne w Krakowie w 1965., z której wyjątek zamieszczam:

„W niespełna pół wieku potem Polska została znowu wplątana w wojnę ze Szwecją przez nieudolnego polityka Augusta II zwanego Mocnym. Wówczas po raz drugi Szwedzi wkroczyli do naszego kraju i na terenie Wielkopolski doszło do wyboru nowego króla w osobie Stanisława Leszczyńskiego. Pierwsze wojska szwedzkie opanowały Wałcz już w  r. 1701 i  stacjonowały w nim przez cały rok. Nie obyło się bez pożarów i rabunków. Miejscowa ludność musiała ponosić ciężar utrzymania dostarczając żywności i podwód. Samo miasteczko Jastrowie w jednym tylko miesiącu musiało dostarczyć dwa tysiące kg chleba, 2 tyś kg mięsa, 30 beczek piwa, 1 tonę słoniny i 30 korcy kaszy lub grochu. Prowiant ten  musieli  jastrowianie  wozić  własnym  transportem  do  Piły. Po ustąpieniu Szwedów, Wałcz zajęły wojska litewskie w r. 1706 , które dla ułatwienia rabunku podpaliły miasto. Spłonęło wówczas 77 domów. Ucierpiały też wiele inne miasta powiatu a także okoliczne wsie .

Jeszcze w tym samym roku powiat wałecki, a zwłaszcza wsie starostwa ujsko – pilskiego zostały nawiedzone przez wojska rosyjskie. Ciężar ich utrzymania znowu spoczął na biednej ludności, która ciągłymi rekwizycjami i rabunkiem została doprowadzona do skrajnej nędzy.

Jej skutkiem była straszliwa zaraza, która na tym terenie szalała przez lata 1707 – 1711. W nie-których latach żniwo śmierci było tak wielkie, że bywały domy w Wałczu, gdzie leżało po pięć trupów i nie było ich komu pogrzebać. W okolicach Wałcza zmarło wówczas ok. 2 tyś. ludzi. Wszelkie życie w mieście zamarło. Nawet urząd przez jakiś czas pełnił swe funkcje w Dobinie ze względu na grasującą zarazę”.

Na domiar złego w 1709. roku wystąpiły również anomalia pogodowe, o których pisze wymieniona wcześniej książka „KRAJNA – NAKŁO” w następujący sposób:

„Kronikarz OO. Reformatów w Pakości (Archiwum Pakoskie) pisze o zimach z tego czasokresu, co następuje:... 1709 około dnia 15 marca takie jeszcze były mrozy, że ślina, nim na ziemię upadła, w lód się zamieniała; w początku maja jeżdżono po morzu bałtyckiem; w Niemczech, Anglji, Francji, Węgrzech umarzło wiele ludzi i bydła; ziemia jeszcze w maju nie rozstajała i wszystkie oziminy musiały być poorane i jarzyna zasiane.”

Zaś o przebiegu wojny północnej:

„Z początkiem ośmnastego stulecia wybuchła trzecia wojna szwedzka (1700 – 1721), która znowu na powiat kraiński sprowadziła ogrom nieszczęść i klęsk. Wprawdzie w pierwszych latach Szwedzi na ogół bardzo względnie obchodzili się z ludnością zachodnich województw, gdzie niechęć do Sasów była tak znaczna, iż Wielkopolanie chętniej widzieli Szwedów niż poddanych i wojska Augusta II.”

„Nie zwalniało to jednak majątki od obowiązku dostarczania żywności do armji szwedzkiej. Z rozkazu generała Rehnschiölda wezwał dowódca jazdy szwedzkiej pułkownik Jakób Bierenschiöld pismem z dnia 12 czerwca 1703 roku wszystkich posiedzieli [posiadaczy ziemskich] kraińskich, aby niezwłocznie dostarczyli żywności do obozu szwedzkiego pod Toruniem się znajdującego, gdyż w przeciwnym razie sam zacznie żywność wybierać. W roku 1704 zaczęła Krajna rozbrzmiewać szczękiem oręża i odgłosami walk, jakie tutaj sprzymierzeni Sasi, Moskale i Polacy prowadzili przeciwko Szwedom. Zakrzewo, Złotów, Wąsosz, Sępólno a niewątpliwie Kamień i Nakło doznały strasznych skutków tej wojny.”

„W ślad za wojskiem przyszła morowa zaraza, która trzy lata (1709 – 1711) trwając, wyludniała miasta i wsie całe. Ludność nękana wojskiem cudzem i swojem, dziesiątkowana chorobami uciekała w głąb leśną i tam żyła z dnia na dzień, zaniedbując rolnictwo i rękodzieła i dziczejąc. W latach 1716 i 1717 nowe oddziały Moskali przechodziły przez powiat nakielski, udając się w stronę Meklemburgii, Prowansji i Danji, znowuż z wielkiem dla miejscowej ludności udręczeniem.

Z ksiąg kościelnych oraz z licznych dokumentów prywatnych wynika, że okres trzeciej wojny szwedzkiej był dla powiatu nakielskiego czasem niebywałych dotąd nieszczęść i klęsk.”

Potwierdzeniem opisanej sytuacji jest następujący wyjątek z noty biograficznej Władysława Radomickiego zawartej w XXIX. tomie wspomnianego wyżej  „Polskiego Słownika Biograficznego”:

„W r. 1709 Radomicki był jednym z pierwszych, którzy stanęli przy powracającym do kraju Auguście II. Już 19 XI t.r. uzyskał nominację na kasztelanię poznańską i odzyskał utracone starostwo wałeckie. Na proaugustowskim sejmiku średzkim z 7 I 1710 wybrano go na komisarza do Trybunału Skarbowego w Radomiu z województwa poznańskiego oraz zalecono go, w nagrodę za wierność, dalszej łasce Augusta II. Proszono zwłaszcza o nadanie mu nowych królewszczyzn, jako że starostwo wałeckie było całkiem >zrujnowane<. Na walnej Radzie warszawskiej rozpoczętej 3 II 1710 odroczono jednak wypłacenie mu odszkodowania do następnego sejmu. W latach 1712 i 1715 Radomicki znowu prosił dwór i hetmana A. Sieniawskiego o ulgi dla starostwa wałeckiego, które ucierpiało na skutek kwaterunków wojsk saskich.”

Kończąc wątek Wielkiej Wojny Północnej należy zacytować niemieckiego historyka i etnografa okręgu złotowskiego Otto Goerke’go, który w swej książce „Der Kreis Flatow” wydanej w 1918. w Złotowie, pisze:

 

 

„Krwawa wojna północna (1700 – 1721) doświadczyła okrutnie okolice Złotowa i „„Jaśnie Wielmożny pan von der Osten – Sacken dostawał podczas ciężkich czasów wojennych rozmaite duże kontrybucje, musiał czynić dostawy furażowe i świadczyć gotówkowe zaliczki””. Stąd też, także sprzedawca dóbr Radawnica zaakceptował, że kupujący „„z powodu nastania czasu wojny i ruin”” nie będzie mógł wywiązywać się ze swoich zobowiązań.

Z tego też powodu spłaty zobowiązań hipotecznych powinny być „„in paccata republica”” [w spokojnej Rzeczypospolitej] bowiem w stanie „„stante bello et hosilitate”” [w stanie wojny i wobec nieprzyjaciela] trudności płatnicze są same przez się zrozumiałe. Rzecz jasna, że były trudności płatnicze, zwłaszcza że przed panem Janem Wigandem była „„odbudowa i remont tych zabudowań, które w trakcie burzy od pioruna spłonęły i leżały spopielone, a poważnych nakładów wymagały.””

Można się domyślić, że autor w tekście cytuje źródło współczesne naszemu antenatowi, niestety jednak nie wymienia jego tytułu i w bibliografii go nie wykazuje.

Zachowując chronologię zachowanej dokumentacji źródłowej należy przytoczyć kolejną informację z „Tek Dworzaczka”, o zawarciu w Radawnicy w dniu 15. czerwca 1708. między Janem Wigandem i jego szwagrem, majorem J.K.Mci  Aswerusem Fryderykiem Brandt’em nie omówionego w treści „Tek”, kontraktu na kwotę 40. 000 tymfów.

Zarówno ten fakt, jak i dalej opisane zdarzenia wskazują, że mimo toczącej się wojny, kontrybucji, rekwizycji, stacjonowania oraz przemarszów różnej narodowości wojsk i nieuniknionych w takich razach gwałtów i rabunków, okoliczna ludność starała się żyć w miarę normalnie, utrzymując – zapewne znacz-nie utrudnione – więzy gospodarcze, rodzinne i towarzyskie.

Wymieniona uprzednio historia rezydencji jezuitów w Wałczu w rozdziale dotyczącym lat 1726. – 1727., na stronie 202. w niemieckim tekście tytułu rozdziału, podaje:

 „Szlachetny Jan von Sakin – Osten podarował w 1709. roku kościołowi jezuitów pięć wartościowych relikwii, które teraz przez poznańskiego Prowincjała zostały zatwierdzone” 

Rozwinięcie tego tematu znajduje się na str. 203. w tekście łacińskim:

„Tego roku w naszej świątyni pojawiła się jej ozdoba, czyli wyjątkowe relikwie: błogosławionych św. Józefa, św. Jana Apostoła, św. Elżbiety, czcigodnego Innocentego i św. Korduli Męczenniczki, które podarowane zostały naszej rezydencji przez Wielmożnego Szlachetnego pana Jana Sakin – Ostena w roku 1709.

Wiosną 1726., 30. marca zostały zatwierdzone przez Prowincjała poznańskiego, który wydał zgodę by na chwałę zostały wystawione w świątyni, co można zobaczyć w Authentico Approbationis.”

Przynajmniej w stosunku do relikwii św. Jana Apostoła co, do którego nie znany jest nawet prze-dział lat w których żył, nie mówiąc o miejscu jego pochowania, można przywołać - opisaną przez H. Sienkiewicza w „Krzyżakach” - postać przekupnia handlującego szczeblami drabiny, która się śniła św. Jakubowi. Brak w tekście tytułów i bliższej charakterystyki ofiarodawcy relikwii stwarza możliwość, że był nim nie Jan Wigand, a opisany w „Kłopotliwych Ostenach” Jan, syn Joachima i Marii ze Złotow-skich, mąż Anny z Naramowskich, właściciel dóbr Rohrbeck, później w 1717. pochowany jako dobroczyńca zakonu, w kościele jezuitów. Niezależnie od osoby kupca, jedynym wygranym na handlu tymi relikwiami był ich sprzedawca.

W 1713. roku według „Tek Dworzaczka” uzyskuje Jan Wigand – prawdopodobnie w wyniku wzajemnych rozliczeń - od Krzysztofa Karwosieckiego, syna Marcina i Barbary z Cadowskich, cesję kwoty 3.800 tymfów zapisanych mu przez miasto Wałcz {A.P. Poznań, sygn. Wałcz Gr. 50, k.112}, natomiast w roku następnym zostaje pozwany przez szwagra Aswerusa Fryderyka Brandt’a w sprawie posagu swej siostry, Zofii Anny Marianny {Z.T.P. 39 s. 2434}. Fakt zaskarżenia właśnie Jana Wiganda, świadczy niezbicie, że to właśnie on był jedynym męskim spadkobiercą majątku rodzicielskiego, zobowiązanym prawnie do wypłaty posagu swej siostry, a tym samym fakt ten podważa wszelkie niemieckie dane o jego licznym starszym rodzeństwie, szczególnie męskim.

     Zważywszy, że wszystkie te wydarzenia miały miejsce w czasie trwającej Wielkiej Wojny Północnej i Jan Wigand na przestrzeni tych lat, oprócz przymusowych cyklicznych kontrybucji dla wojsk szwedzkich, rosyjskich, saskich, polskich i litewskich, odbudował spalone od pioruna zabudowania gospodarcze, ufundował najpierw ołtarz, a później prawdopodobnie i relikwie dla kościoła jezuitów, stale wspierał ich zakon w kwoty pieniężne i żywność oraz finansował pobyt i naukę, a później studia swego syna w szkołach jezuickich, a przede wszystkim sukcesywnie, – co wynika z książki Otto Goerke’go – spłacał Jakubowi Działyńskiemu raty należności za zakupione dobra, musiał mieć niewątpliwie duże trudności finansowe, a przecież wyszczególnione zostały jedynie te wydatki, których ślady pozostały w dokumentach grodzkich, pozostałych zaś musiało być o wiele więcej. Cały dochód ówczesnego gospodarstwa rolnego – w tym wypadku na dodatek położonego na uboczu, co oczywiście podrażało transport - opierał się na sprzedaży wytworzonych płodów rolnych, które należało wywieźć częściowo na okoliczne targi, zaś częściowo spławić rzekami do hurtowników zajmujących się eksportem. W trakcie wojny, nawiązane uprzednio i tradycyjnie funkcjonujące sieci spedycyjno-handlowe uległy z pewnością, co najmniej zakłóceniu, a handel o ile w ogóle był możliwy, napotykać musiał duże utrudnienia. Stacjonujące w pobliżu oddziały wojskowe, które niezależnie od tego po czyjej stronie wojowały, były tak samo niebezpieczne dla miejscowej ludności i nie ułatwiały jej egzystencji, a dla tradycyjnego obrotu i dróg handlowych były w najlepszym razie przeszkodą, a w najgorszym powodowały jego wstrzymanie.

Z tych powodów zwłoka Jana Wiganda w wypłacie szwagrowi Aswerusowi Fryderykowi Brandt’owi posagu za siostrę, wydaje się nam zrozumiała, choć pewnie u zainteresowanego budziła poważne wątpliwości – biorąc pod uwagę wytoczony proces sądowy – oraz zważywszy na hojność Jana Wiganda w wydatkach na cele religijne, szczególnie jeżeli Brandt był wyznania protestanckiego, co wydaje się bardzo prawdopodobne. Nawiasem mówiąc żona Brandt’a, a siostra Jana Wiganda, tak samo zresztą jak i on sam, wywodziła się oczywiście również z rodziny protestanckiej.

W kolejnych latach ma miejsce seria transakcji z Jakubem Działyńskim w sprawie zakupionych uprzednio „wyderkafem” przez Jana Wiganda wsi, przy czym przesłanki zawarcia niektórych z nich wydają się dzisiaj mało czytelne. „Teki Dworzaczka” zawierają na ten temat następujące informacje:

·             REGESTY/KSIĘGI/NAKŁO

6168 (Nr.199)             1717

  „Jakub Działyński wojewodzic kaliski, wedle kontraktu spisanego z zamku Krajenka 31.07.1698 i kontraktu spisanego tamże 01.09.1700 całe swe dobra Radownica, Górzna, Krzywawieś, Lendyk, Grudna, Kamień i Nowydwór w powiecie nakielskim, panu J. Wigandowi de Osten Sakken podpułkownikowi wojsk duńskich sprzedaje za 211.000 tymfów (p.121).                     

Kontrakty te zostały roborowane w księgach grodzkich Nakła i znajdują się w Archiwum Państwowym w Poznaniu pod sygnaturami Nakło Gr.77, k.379 i Nakło Gr. 85, k.121.

·         REGESTY/KSIĘGI/NAKŁO

6179(Nr.199)              1717                      

„Jan            Wigand de Osten Sakken podpułkownik duński, zastępczy posesor dóbr Radownica, dobra te: Radownica, Górzna, Krzywawieś, Lendyk, Grudna, Kamień, Nowy Dwór w powiecie nakielskim za 211.000 tymfów odsprzedaje z powrotem Jakubowi Działyńskiemu wojewodzicowi kaliskiemu (p.171).”          

Archiwum Państwowe Poznań, sygnatura Nakło Gr. 85, k.171.                   

·        REGESTY/KSIĘGI/NAKŁO

6254(Nr.201)              1719   

„Jakub Działyński wojewodzic kaliski z I [jednej strony] i Jan Wigand de Osten-Sakkin, podpułkownik JKMci z II [drugiej strony] [zawarli] kontrakt sprzedaży wsi: Radownica z folwarkiem, Górzna wieś z folwarkiem i młynem, Lendyk z sołectwem, Grudna z sołectwem, młyny Piła i Folusz, Kamień z sołectwem, Krzywa Wieś zwana Krzywa Strugą z sołectwem, Nowydwór z folwarkiem w powiecie nakielskim, datowane w Nakle w poniedziałek przed św. Bartłomiejem za kwotę 327.000 tymfów (II f.15)”.  

Archiwum Państwowe Poznań, sygnatura Nakło Gr.87, k.15 II.        

Otto Goerke pisze na temat tych transakcji następująco:

„Do roku 1719 Radawnica wchodziła w skład dóbr złotowskich. Stolnik koronny Stefan Grudziński, który posiadał w latach 1683 – 1688 dobra złotowskie, pozostawił je wraz z Radawnicą w 1688 roku swojemu krewnemu Maciejowi Działyńskiemu, po nim odziedziczył je Jakub Działyński. Ten to zawarł z Hansem Wedige [Janem Wigandem] von der Osten – Sacken, podpułkownikiem króla polskiego w dniu 30 lipca 1698 roku w zamku Krojanke [Krajenka] umowę zwrotną, którą w Zalesiu (teraz Petzin) zatwierdzono kontraktem uzupełnionym 9 listopada 1717 i 25 października 1718; na mocy tych umów przeszła wówczas Radawnica z przynależnymi do niej jeszcze Górzną, Kamieniem, Lądkiem, Grudną, Krzywą Strugą i Nowym Dworem w dzierżawę Hansa Wedige von der Osten – Sacken; na podstawie kontraktu kupna z dnia 23 sierpnia 1719 za kwotę 227 000 tymfów został on samodzielnym właścicielem dóbr Radawnica.”

Dla ścisłości trzeba w tym miejscu podkreślić pomyłkę Goerke’go w wyliczeniu podanej na końcu cytatu finalnej kwoty transakcji; zaniżył ją o równe 100.000 tymfów.

Porządkując uzyskane wiadomości otrzymujemy następującą kolejność kontraktów zawieranych pomiędzy Janem Wigandem, a Jakubem Działyńskim:

1.      pierwszy zawarty w dniu 31.07.1698. na zamku w Krajence na kwotę 190.000 tymfów.

2.      rozszerzenie względnie doprecyzowanie pierwotnego kontraktu, dokonane również na zamku w Krajence w dniu 01.09.1700.

3.      trzeci  zawarty w Zalesiu  w  dniu  09.11.1717. na  kwotę  211.000 tymfów.

4.      w tym samym roku czwarty kontrakt odsprzedaży tych samych dóbr przez „zastawnego posesora” Jana Wiganda, Jakubowi Działyńskiego.

5.      kolejna sprzedaż względnie jakieś bliżej nieokreślone renegocjacje dokonane również w Zalesiu, w dniu 25.10.1718.

6.      ostateczna sprzedaż w dniu 23.08.1719. za kwotę 327.000 tymfów następujących dóbr: Radawnica z folwarkiem, Górzna z folwarkiem i młynem, Krzywa Wieś zwana Krzywą Strugą z sołectwem, Lendyk z sołectwem, Grudna z sołectwem, młyny Piła i Folusz, wieś Kamień z folwarkiem Nowy Dwór.

Powyższe zestawienie pozwala na sformułowanie następujących wniosków:     

a. kwota transakcji ze 190.000 tymfów uległa w trakcie 21. lat prawie dwukrotnemu zwiększeniu, a mianowicie po 19. latach do 211.000 czyli jedynie nieco powyżej 11 %, natomiast po upływie ostatnich 2. lat, następuje skok do 327.000 czyli o przeszło 72.% w stosunku do ceny wyjściowej. Słabość „zepsutego” tymfa i jego stała na przestrzeni lat dewaluacja, nie tłumaczą tak znacznej podwyżki ceny sprzedażnej,

b. adnotacje w aktach grodzkich nie omawiają szczegółów zawartych kontraktów, stanowią wyłącznie ich formalną rejestrację z podaniem ogólnego streszczenia dokumentu, stąd też można jedynie domniemywać, że najwcześniejsza umowa – potwierdzona po dwóch latach – musiała dotyczyć wyłącznie wieloletniej pożyczki pod zastaw dóbr, a dopiero jej kolejne renegocjacje doprowadziły do rzeczywistej umowy kupna – sprzedaży, co znalazło swoje odzwierciedlenie w sumie końcowej transakcji. Istotnym potwierdzeniem tej tezy, jest dodatkowy kontrakt zastawu wsi Zalesie, Piecewo, Osówka i Węgierce, omówiony uprzednio. Przy czym – wobec ograniczeń ustawowych - rzeczywiste ustalenia dokonywane musiały być z pewnością ustnie,

c.  procedura sprzedaży „wyderkafowej” podlegała prawdopodobnie jakiejś kontroli i wymagała po okresie umownym odkupienia przez pierwotnego właściciela pozornie sprzedanego, a w rzeczywistości zastawionego majątku, bowiem takie zdarzenie jest odnotowane w 1717. roku.

d.            decyzja o faktycznej sprzedaży została prawdopodobnie podjęta dopiero po 19. latach od pierwszej transakcji tj. w1717. roku., lub krótko po tym terminie, gdyż do tego roku wynegocjowana cena sprzedaży wykazuje wzrost mniejszy od podawanej przez źródła inflacji tymfa.

e.  wykluczyć należy u Jana Wiganda w roku zawierania pierwszej umowy z Jakubem Działyńskim brak zasobów finansowych, bowiem w następnym roku pożyczył przecież Władysławowi Radomickiemu 24.000 tymfów pod zastaw starostwa wałeckiego.

Można przypuszczać, że przed wybuchem Wielkiej Wojny Północnej, Jan Wigand posiadał dość znaczne zasoby bieżącej gotówki, bowiem dokumenty świadczą, że chętnie obracał gotówką zajmując się działalnością bankierską. Jest bardzo prawdopodobne, że w 1698. roku obydwie strony, a z pewnością Jan Wigand nie podjęły jeszcze ostatecznej decyzji o nabyciu klucza radawnickiego. Przy takim założeniu sprzedaż „wyderkafowa” zabezpieczała interesy obu umawiających się stron, nie narażając żadnej z nich na straty w wypadku odstąpienia, czy wygaśnięcia umowy. Sytuacja finansowa Jana Wiganda ulegała prawdopodobnie diametralnej zmianie w miarę upływu lat przedłużającej się wojny i ponoszonych w jej wyniku strat. Dlatego niewykluczone jest, że od pewnego momentu zasoby jego uległy wyczerpaniu, zaś spiętrzenie wydatków, o których mowa w „Tekach Dworzaczka”, spowodowały znaczne trudności finansowe opisane przez Otto Goerke’go.

f.  przy rozważaniu całokształtu tej transakcji, nie można również zapominać o z naciskiem podkreślonej wzmiance rodzinnego kronikarza na temat zastrzeżenia przez Jana Wiganda zawartego w umowie sprzedaży Ciosańca, prawa jego odkupienia w okresie najbliższych 30. lat. Przynajmniej, więc na początku nasz protoplasta liczył się z możliwością rezygnacji z objętych dóbr radawnickich i ewentualnego powrotu na tereny Królestwa Prus.

Dla wyjaśnienia kwestii związanych z wykazanymi wyżej rozliczeniami pieniężnymi i wartością pieniądza znajdującego się wówczas w obiegu, warto zacytować odnoszący się do tego zagadnienia fragment książki J.A. Szwagrzyka pt. „Pieniądz na ziemiach polskich X – XX w” wydanej przez Zakład Narodowy Imienia Ossolińskich w 1975.:

„W roku 1665 komisarze sejmowi do spraw menniczych przyjęli propozycję Andrzeja Tymfa, dzierżawcy mennic koronnych, wprowadzenia do obiegu monet 1-złotowych o nominalnej wartości 30 groszy.

Od drugiej połowy XV w. złoty polski 30. - groszowy był podobnie jak grzywna pieniężna - jednostką rachunkową;. Teraz po wybiciu pierwszej emisji, jednostka ta stała się realną monetą. Nowa srebrna moneta miała jednakże w swym założeniu cha­rakter monety kredytowej; co zostało zaakcentowane w łacińskiej inskrypcji namonetnej:

            DAT PRETIVUM SERVATA SALUS POTIORQ(ue) METALLO EST

oznacza to w swobodnym tłumaczeniu „Wyższą nad cenę metalu wartością. jest ocalenie (ojczyzny)”. Monety te zawierały przeciętnie 3,36 g. czystego srebra, a więc mniej więcej tyle co szóstak Zygmunta III Wazy po 1616 r. Miał zatem złoty wówczas wartość tylko 12-18 groszy, a nie 30. Łącznie wybito w latach 1663 - 1666 w mennicach bydgoskiej i lwowskiej ok. 9. mi­lionów złotych. Społeczeństwo znienawidziło tę monetę, podobnie jak boratynki, uważając ją za przyczynę i początek nieszczęść kraju. Od nazwiska autora projektu, Andrzeja Tymfa społeczeństwo nadało im le­kceważące przezwisko „tymfy”. Utrzymały się one do drugiej połowy XVIII w. Wkrótce na rynku pieniężnym ustaliła się cena tych złotówek w wysokości zbliżonej do ortów (18 gr.), dlatego określenie „tymf” i „ort” będą póź­niej wymienne.

Równocześnie z wypuszczeniem na rynek pieniężny wielu milionów monet zdeprecjonowanych, także krajowi i zagraniczni fałszerze zalali ziemie Rze­czypospolitej niezliczoną ilością bezwartościowych ortów, szóstaków i trojaków. Spowodowało to takie zamieszanie w stosunkach pieniężnych, ja­kiego dotąd nigdy u nas nie było. Gwałtowny spadek wartości pieniądza wywołał w rezultacie ogromne wahania cen i płac, a chłopi, rzemieślnicy i kupcy nauczyli się obliczać ceny monet nie według ich wartości nominalnej, ale rzeczywistej.

Dezorganizacja ustroju pieniężnego za Jana Kazimierza, spowodowana emis­jami wielu milionów miedzianych boratynek z przymusowym kursem (po 1659) i z takimże kursem tymfów (po 1663 r.), w pewnym stopniu rzutowała na stosunki monetarne jeszcze w następnym stuleciu. Nieustannie wzrastała cena dukatów i talarów oraz ażio (nadwyżka kursu pieniądza ponad jego wartość nominalną) przy wypłatach w miedzianej monecie szelążnej i w tymfach. Przy wszelkich bowiem transakcjach ustalano u nas w 2. poło­wie XVII w. ceny podług wartości dawnych, dobrych monet (moneta bona). I tak na przykład przy regulowaniu zobowiązań w złotych polskich za podstawę brano wartość srebra w jednym złotym rachunkowym (przed pojawie­niem się tymfów), w którym 30 monet 1-groszowych z lat 1650 - 1654 za­wiera 8,10 g czystego srebra, 15 dwugroszy - 8,10 g, 10 trojaków - 8,20 g, a 5 szóstaków - 8,15 g, natomiast złotówka jako moneta (tymf) z lat 1663 - 1666 ma w sobie tylko 3,36 g czystego srebra.

Stąd więc zrozu­miałe jest stałe podnoszenie ażia. Już w roku 1667 ażio wynosiło około 20 %, 2 lata później - ponad 50 %, w 1680 r. - 75 %, w 1697 r. - 100 %  itd.”

Tak, więc pieniądzem rozliczeniowym pomiędzy Janem Wigandem, a Jakubem Działyńskim we wszystkich transakcjach był złoty polski, zwany również „polskim florenem”, lub pogardliwie „tymfem”, o wadze 6,75 grama i przeciętnej zawartości kruszcu próby 800 w jednej monecie 3,36 grama. Stąd wyliczyć można sumaryczną wagę należności, jako 327.000 tymfów x 6,75 grama = 2.207.250 gramów = 2. tony 207. kilogramów i 250 gramów monet o zawartości srebra próby 800, zaś teoretyczną wagę samego srebra: 327.000 tymfów x 3,36 grama = 1.098,72 kg. Gdyby należność miała być płacona w jednej racie, co oczywiście nie miało miejsca, na ich zapakowania potrzeba by było 44. beczek o pojemności 50. kg każda.

Wyszczególnione wyżej przesłanki, wskazujące na podjęcie przez Jana Wiganda i Dorotę Zofię wiążącej decyzji o zakupie od Jakuba Działyńskiego dóbr radawnickich dopiero na przełomie lat 1716./1717. i zerwaniu wszelkich więzów majątkowych z Królestwem Prus, znajdują umotywowanie w sytuacji szlachty na terenie Brandenburgii i stałych próbach pruskiej administracji królewskiej przeprowadzenia tam kolejnych reform podatkowych. Odwołując się, więc powtórnie do cytowanego wcześniej artykułu Zygmunta Szultka, należy przytoczyć następujący ustęp:

„Reformę podatkową gen. von Blankensee przeprowadzono na Pomorzu pruskim na wschód od Odry – mimo najostrzejszych protestów i czynnego oporu szlachty – w dwóch etapach: w 1717 r. – we wszystkich posiadłościach szlacheckich z wyjątkiem „księstwa kamieńskiego” i klucza (domeny–jedynej) nowogardzko - maszewskiego, w tych ostatnich zaś w 1719. Komisja generała von Blankensee w ogóle nie zajmowała się problemem administracji podatkowej.

W swej pracy opierała się głównie na samorządowym podziale administracyjnym, a nie na podatkowym. Kwestie egzekucji i podziału administracji podatkowej (receptur) w wyniku jej działalności nie uległy zmianie. Tym właśnie różniła się ona od wcześniejszych prób reform podatku gruntowego, mniej lub bardziej związanych z jednoczesną reorganizacją administracji podatkowej czy nawet samorządowej. Odtąd reforma podziału administracyjnego nie łączyła się już z wymiarem podatku gruntowego i przez to była łatwiejsza do przeprowadzenia.              
         Komisja gen. von  Blankensee  ustaliła  realny  dochód i podatek każdego gospodarstwa  (użytkownika ziemi)  z wyjątkiem dóbr rycerskich, wolnych od podatku . Posiadająca je szlachta była zobowiązana natomiast do służby konnej (obrony kraju) na każde wezwanie panującego. Już w czasie wojny północnej 1655 - 1660 pospolite ruszenie wykazało całkowitą swą nieprzydatność.

W następnych latach elektor Fryderyk Wilhelm zrezygnował z jego zwoływania, w zamian nakładając na społeczeństwo coraz wyższe podatki na utrzymanie armii stałej. Na początku wojny północnej (1700 – 1721) lennicy zobowiązani do służby konnej uzyskali możliwość jej zastąpienia ekwiwalentem pieniężnym lub w naturze wartości 125 talarów od konia lennego.

Problem ten żywo dyskutowano w Berlinie od 1702 r., gdyż wiązał się on z alodyfikacją dóbr lennych, czyli zniesieniem związku lennego między panem lennym i jego wasalami, wypływającego z faktu posiadania dóbr ziemskich z nadania książęcego. Chociaż Fryderyk I był gorącym rzecznikiem alodyfikacji, to jednak nie udało mu się znieść średniowiecznego związku lennego między nim i szlachtą.

Po wprowadzeniu armii stałej obowiązek służby konnej utracił swe właściwe znaczenie, natomiast ważność zachowały prawa i przywileje wasali (szlachty), z których najważniejsze to wolność podatkowa i celna od produktów dóbr lennych oraz zwierzchność sądowa nad poddanymi zamieszkującymi je. Korzyści z utrzymywania prawa lennego, skodyfikowanego na Pomorzu brandenburskim w 1694 r., czerpała głównie szlachta, traktująca posiadane dobra lenne jako swą własność. Fryderyk Wilhelm I również ten stan rzeczy postanowił zmienić. W alodyfikacji widział ważne źródło powiększania dochodów na potrzeby dynamicznie rozbudowywanej armii.

Mocą edyktu z 5 stycznia oraz deklaracji z 24 II 1717 r. przekazał szlachcie w dziedziczne i alodialne posiadanie dobra lenne będące w jej władaniu oraz zniósł bezpośrednią zależność lenną między nim i wasalami za roczny podatek w wysokości 50 talarów od konia lennego. Zachował jednak zasady dziedziczenia dóbr, które mogły ulec zmianie zgodnie z wolą szlachty.

Akty te wywołały ogromne wzburzenie szlachty, pod wpływem którego, a także niezadowolenia  spowodowanego  jednoczesnym  wprowadzeniem  klasyfikacji  gen. von Blankensee od  1 VI 1717 r.  kwota ta została zmniejszona do  40 guldenów rocznie, czyli 26 talarów i 16 groszy, gdy tymczasem w innych częściach państwa wynosiła ona 40 talarów.

Obradujący od 5 maja ostatni sejm pruskiej części Pomorza Zachodniego w uchwale z 10 maja ostro krytykował alodyfikację. Uchwała została w takiej formie odrzucona, a jedynym skutkiem oporu szlachty były reskrypty z 7 i 23 sierpnia stanowiące, że podatek 40 guldenów będzie obowiązywał przez 5 lat, po upływie których szlachta będzie mogła zadecydować o dalszym statusie swych dóbr ziemskich, tzn. utrzymać związek lenny lub zachować je jako alodium. W praktyce oznaczało to opodatkowanie byłych dóbr lennych szlachty zwolnionych od wieków od jakichkolwiek opłat. W ten sposób złamany został jeden z najważniejszych przywilejów stanu szlacheckiego, który zachwiał jego pozycją ekonomiczną i polityczną.”

„Walka o reformę  podatku  gruntowego i  alodyfikację  dóbr lennych zakończyła się klęską szlachty. Fryderyk Wilhelm I proponował zniesienie prawa lennego i chciał przekształcić szlacheckie dobra lenne w pełną i nieograniczoną własność. Szlachta nie rozumiała korzyści płynących z alodyfikacji, król zaś – w celu uniknięcia otwartej konfrontacji – zgodził się na zachowanie prawa lennego, z którego posiadał wymierne korzyści materialne. Fryderyk Wilhelm I nie ustąpił szlachcie w zakresie spraw podatkowych. Nałożony na jej dobra lenne podatek skutecznie egzekwował, gdy zaszła potrzeba, nawet przy użyciu wojska. W dodatku opór szlachty  przeciw  naruszaniu jej wolności podatkowych i przywilejów wykorzystał dla likwidacji sejmu (1717 r.) i zastąpienia go złożoną z części landratów Komisją Repartycji.

Można bez przesady powiedzieć, że rok 1717 miał historyczne znaczenie dla układu sił między władzą monarszą i stanową pruskiej części Pomorza Zachodniego. W 1717 r. stany utraciły na zawsze swą dotychczasową pozycję ekonomiczna i polityczną, gdyż odtąd szlachta płaciła podatek od wszystkich bez wyjątku dóbr ziemskich i przestał w praktyce funkcjonować najwyższy organ jej władzy – sejm. Stworzyło to nową perspektywę przed reformą administracji, która w tej sytuacji nabrała szczególnego znaczenia. Była niejako próbą obrony przez szlachtę odchodzącej z dnia na dzień przeszłości.” [wytłuszczenia moje]

Opisane stosunki panujące po pruskiej stronie granicy i spadek ekonomicznej opłacalności – po opodatkowaniu przez króla – majątków rolnych szlachty w wymowny sposób uzasadniają decyzję pozostania przez Jana Wiganda w Królestwie Polskim. Warto zwrócić uwagę na zbieżność dat między kolejnymi kontraktami z Jakubem Działyńskim, a datą wprowadzenia opodatkowania szlachty w Prusach. Byłoby niezwykłe, gdyby zbieżność ta była dziełem przypadku.

Przejęcie w 1719. roku dóbr radawnickich na wyłączną własność Jana Wiganda zbiegło się z zakończeniem działań wojennych na terenie północnej Wielkopolski i sąsiednich terenach Brandenburgii i choć całkowita odbudowa zniszczeń i powrót do pełnej normalizacji życia gospodarczego wymagał jeszcze upływu lat, to z powodu militarnej słabości Rzeczypospolitej, niepewny pokój niósł chociaż nadzieję na lepszą przyszłość.

Nieliczne dokumenty z tego okresu świadczą, że handel płodami rolnymi trwał przez cały okres wojny, zaś obrót pieniężny, mimo nieuniknionych zakłóceń nie został wstrzymany.

Potwierdzeniem takiej sytuacji jest kolejna, źródłowo udokumentowana wiadomość z „Tek Dworzaczka” o wypłacie przez Jana Wiganda w 1720.  swemu zięciowi Janowi Wiesiołowskiemu kwoty 25.000 tymfów {A.P. w Poznaniu, Nakło Gr. 87 III, k.17} tytułem posagu za córkę Dorotę Klarę, której mąż jednocześnie „oprawił” tę sumę na połowie posiadanych wsi: Dźwierszno, Mała i Wielka Wieś.

Równocześnie Jan Wigand powraca do wspomagania jezuitów wałeckich, którym w latach 1722. – 1723. według przytoczonej „Historii jezuitów” , w niemieckim streszczeniu rozdziału, na stronie 198.:

           „- Królewski pułkownik Jan von Osten ofiarował rezydencji i kościołowi 1000 florenów”,

a w tekście łacińskim na stronie 199.:

„Nasza rezydencja doświadczyła szczodrości Wielmożnego i Szlachetnego Pana Jana de Osten, pułkownika J.K.Mci w postaci 1.000 polskich florenów podobnie jak i nasz kościół, który otrzymał identyczną sumę w polskich florenach.”

W tych samych latach przeprowadza Jan Wigand generalny remont, a niewykluczone, że i rozbudowę kościoła w Radawnicy oraz nieco później, bo w 1726. roku dokonuje szczodrego uposażenia parafii radawnickiej. Związane z tymi czynnościami fakty i zachowane dokumenty zamieszczone i opisane zostały w wymienionym uprzednio „Opisie miejscowości - Radawnica”, zawartym w rozdziale „Materiały”.

Nieznane są sumaryczne koszty wykonanych prac, do których należało – jak wynika z późniejszej wizytacji władz kościelnych przeprowadzonej w 1766. - między innymi i ufundowanie przez niego srebrnego kielicha mszalnego {Archiwum Kapituły Metropolitarnej w Gnieźnie, sygnatura E 42}, a z pewnością również zakup wyposażenia oraz niektórych paramentów kościelnych. Należy przypuszczać, że były to liczące się kwoty.

Zakupując w 1719. roku dobra radawnickie, spełnił Jan Wigand ostatni z warunków wymaganych przez Konstytucje Sejmowe do uzyskania indygenatu. Czynności prawne związane z rejestracją i uprawomocnieniem się umowy kupna – sprzedaży trwały z pewnością do końca roku tak, więc wymagane przez kancelarię Sejmu dokumenty mogły spłynąć do niej najwcześniej na przełomie lat 1719./1720. Opierając się na opracowaniu Władysława Konopczyńskiego pt. „Chronologia Sejmów Polskich 1493 – 1793” wydanym w Krakowie w 1948. przez Polską Akademię Umiejętności, Archiwum Komisji Historycznej, Seria 2., Tom IV wiadomo, że w owym czasie odbywał się Sejm ujęty w „Chronologii”  w pozycji:

„203.      Sejm zwyczajny w Warszawie (z limity) 30 XII 1719 – 22 II 1720

               Zwołany 4 XI

               Sejmików dodatkowych nie było

               Marszałek Krzysztof Zawisza j.w.

               Sejm zerwany przez Michałowskiego

               Sejmiki relacyjne 29 IV 1720

               Diariusze: liczne wymienione.”

Nawet jednak gdyby Jan Wigand zdążył terminowo dostarczyć do kancelarii Sejmu wszelkie niezbędne dokumenty związane z indygenatem, sejm ten będący kontynuacją poprzedniego, odbytego w 1718. w Grodnie był „limitowany”, tzn. czas jego trwania określony był ściśle w dniach i po upływie wyznaczonego terminu zostawał on automatycznie rozwiązany. Nie dotrwał jednak do wyznaczonego terminu, bowiem nastąpiło jego wcześniejsze zerwanie w związku, z czym wszystkie podjęte przezeń prawomocne nawet uchwały, stawały się z mocy prawa nieważne. Kolejny Sejm odnotowany jest w pozycji:

„204.      Sejm zwyczajny w Warszawie 30 IX – 11 XI 1720

               Sejmiki 19 VIII

               Marszałek Krzysztof Zawisza j.w.

               Sejm zerwany 9 XI

               Sejmiki relacyjne 24 III

               Diariusze: liczne wymienione.”

         I ten sejm został przedwcześnie zerwany, co czyni bezcelowym poszukiwanie w diariuszach tych sejmów śladów dotyczących prób wprowadzenia pod jego obrady spraw związanych z indygenatami. Sprawa ta musiała, więc ulec dalszej zwłoce. Następny sejm:

„205.      Sejm zwyczajny w Warszawie 5 X – 16 XI 1722

               Zwołany 18 VII

               Sejmiki 24 VIII, główne prowincjonalne 15 IX, kujawski powtórny 30 IX

               Marszałek Franciszek Ossoliński podskarbi nadw. koronny

               Sejm zerwany przez Kazimierza Steckiego i kol.

               Sejmiki relacyjne 22 II 1723

               Diariusze: liczne wymienione.”

przez kolejne zerwanie, odroczył sprawę indygenatu Jana Wiganda na następne lata. Po dwóch latach zebrał się:

 ”206.     Sejm zwyczajny w Warszawie 2 X – 13 XI 1724

               Zwołany 3 – 7 VII

               Sejmiki 21 – 24 VIII, główne prowincjonalne 11 IX

               Marszałek Stefan Potocki referendarz koronny

               Konstytucje Vol. Leg. VI 397 – 402, sejm zalimitowany

               Diariusze: liczne wymienione”,

jednak jego zalimitowanie na wstępie obrad, przy ówczesnym osławionym gadulstwie i bezproduktywnym oratorstwie szlachty, nie pozwoliło na ujęcie w porządku obrad wszystkich spraw czekających na załatwienie, w związku z czym kolejny raz sprawa została odroczona. Nadszedł rok 1726., a w jego trakcie został zwołany Sejm, który „Chronologia” ujmuje w pozycji:

„207.      Sejm zwyczajny w Grodnie 28 IX – 9 XI 1726

               Zwołany 26 VI w poprzednim składzie; jednak odbyły się sejmiki dobrzyński 14 VIII, kujawski

               17 VIII

               Marszałek Stefan Potocki j.w.

               Konstytucje Vol. Leg. VI 403 – 500

               Uniwersał 6 XII zwołuje sejmiki relacyjne na 4 II 1727

      Diariusze: druk.Teka G.J. Podoskiego III 39(pol.), 140(pol.), 158(łać.);Teki A. Pawijskiego Rp.    Bibl. P.A.U. 294, 944 (dwa), Bibl. Jag. 3738, Bibl. Czart. 207 i 565, Bibl. Ord. Kras. 246, 371, 3459, 3460, Bibl. Nar. Hist. Pol. F. IV 131, Arch. Ord. Niesw. Bibl. Wilan. 34 i 67, Bibl.
Kórn. 948, Arch. Tor. 23, A. Gd. (cztery).

         Niewiele brakowało, aby i ten sejm został zerwany. Jerzy Besala w swym artykule „Pośle ławki” zamieszczonym w tygodniku nr.12 „Polityki” z 20.03.2004. pisze:

„Jest wiele dowodów, że sejm chciał się wyzwolić spod władzy upiornego liberum veto. Na Sejmie niemym w 1717 r. po prostu nikogo nie dopuszczono do głosu, by traktat pokojowy został uchwalony. Gdy w 1726 r. poseł czernihowski Lubieniecki zastosował liberum veto, zagrożono mu wyrzuceniem przez okno. Wystraszony uciekł na pokoje królewskie i tamże protest wycofał.”

Tadeusz Czacki w swym, na swoje czasy epokowym obszernym opracowaniu pt. „O Litewskich i Polskich Prawach” w tomie I. wydanym w Warszawie w 1800. roku, w rozdziale III na stronie 265. pisze:

„V. Do Indygenatu żądano wyprowadzenia genealogii, od panowania Jana Kazimierza; do nobilitacji tylko kupna dóbr, od czasu panowania ostatniego Króla i temu obowiązkowi byli Indygeni poddani. Obydwóch rodzaiów szlachta, miała wykonać wierności przysięgę. Dopełnienia tych warunków pilnowali Kanclerze; lecz rzadko kiedy, były zapisywane w xięgi. Składano te świadectwa w pliki mniey dokładnie czasem ie strzeżono. Sam widziałem ten dawny nieporządek: ta niepilność winą nie może bydź tych, którzy dopełniają wolę prawa, a Kanclerzów, i ich sekretarzów było obowiązkiem mieć tę pilność. Dla tego wyrazić tę okoliczność, mam za obowiązek, aby kto nie szukał dowodów, których znalezienie w większej części iest nie podobnem.”         

W roku 1726. Jan Wigand miał już 76. lat i według ówczesnych kryteriów był zgrzybiałym starcem, z cytowanych jednak zasad przyznawania przez sejmy indygenatu wiadomo, że złożenie w obecności sejmu przysięgi na wierność Królowi i Rzeczypospolitej było jednym z warunków jego przyznania. Można, więc przypuszczać, że mimo swego wieku Jan Wigand musiał udać się do Grodna, aby osobiście dokonać wszelkich związanych z tym wymogiem formalności. wątpliwe bowiem, aby można było tego dokonać przez pełnomocnika, którym w tym wypadku byłby z pewnością jeden z jego synów.

Odbycie tej podróży świadczy, że wiek, przebyte trudy wojenne, niewątpliwie ciężka praca w zarządzaniu dużym majątkiem nie odebrały mu w pełni sił i w dalszym ciągu był na tyle krzepkim mężczyzną, aby odbyć – z braku innych środków transportu - konną podróż z Radawnicy do Grodno, wymagającą przebycia około 600. km; odległość, która i obecnie dla dużo młodszego jeźdźca stanowiłaby wyzwanie, jako uciążliwa, długa i kłopotliwa wyprawa.

Była to z pewnością jego ostatnia podróż na sejm, bowiem uprzednie pobyty dokonane w tym samym celu, poczynając od sejmu warszawskiego w 1720. roku, okazały się bezcelowe. Przedsiębrać je jednak musiał, jako że limitowanie terminowe tudzież zerwanie kolejnego sejmu było nie do przewidzenia i dokonywało się dopiero po jego inauguracji. Nie odbywał tych podróży z pewnością samotnie, towarzyszyli mu syn lub synowie, za wyjątkiem Kazimierza Jana studiującego wówczas w Krakowie u jezuitów. Z tekstu Tadeusza Czackiego wynika, że niedbałość i nierzetelność ówczesnych sekretariatów kanclerskich spowodowała zagubienie lub zniszczenie istotnych dokumentów dotyczących przebiegu i podjętych w kwestii indygenatów orzeczeń sejmowych, co uniemożliwia w odniesieniu do Jana Wiganda odtworzenie rzeczywiście podjętych postanowień. Poszukiwania wśród wymienionych w „Chronologii” diariuszy dotyczących sejmu grodzieńskiego, szczególnie w „Tekach Pawińskiego” i „Tece G.J. Podoskiego” nie przyniosły rezultatu. Obydwa te materiały przedstawiając krócej lub szerzej przebieg obrad sejmowych i przytaczając stosowne dokumenty, nie wspominają jednak słowem o przebiegu obrad nad przyznaniem indygenatów. Byłoby to o tyle istotne, że pozwoliłoby na dodatkowe zweryfikowanie błędnego podania rodzinnego kronikarza - o rzekomym równoczesnym z przyznaniem indygenatu - przypisaniu naszej gałęzi rodziny drugiego członu nazwiska: „Sacken” i powiększeniem herbu o pole stanowiące klejnot tej rodziny (trzy złote gwiazdy na niebieskim tle). Miało to się odbyć poprzez „adopcję” dokonaną przez tak się nazywającą i pieczętującą daleką rodzinę zamieszkałą na terenie Inflant i Kurlandii, wywodzącą się od Henryka von der Osten, który w końcu XIV. wieku tam się osiedlił; była to już wówczas od około 100. lat polska szlachta, która zresztą niedługo potem – po zagarnięciu tych ziem przez Katarzynę II. - uległa całkowitej rusyfikacji.

Nie wdając się w rozważania o dacie pojawienia się wspomnianego drugiego członu w nazwisku, a w nawiązaniu do uprzednio cytowanego dokumentu i znamiennego podpisu Jana Wiganda warto też podkreślić, że również w tekście aktu sprzedaży Ciosańca z 1699. roku {A.P. P-ń, Wałcz Gr. 44, 87 k.153} widnieje zapis:

„Gnosi Joannes Vigandus bini  de Osten Sakkin et Dorothea Sophie bini Nominis de Osten Sakinowna”.

Nazwiska dwuczłonowego w formie cytowanej wyżej, a więc zbliżonej do dzisiejszej używał, więc nie tylko Jan Wigand i jego stryjowie, a tym samym i ich rodzice, ale również duża część rodziny po obu stronach granicy opisana w rozdziale „Kłopotliwi Ostenowie”, co świadczy o jego stosowaniu już, co najmniej od przełomu XVI./XVII. wieku. Liczący się w historii genealogii, niemiecki prof.dr. Ernst Hein-rich Kneschke wydał w Lipsku w 1867. – jak sam zaznacza we współpracy z licznymi historykami -„Neues allgemeines Deutsches Adels – Lexicon”, w którym w tomie VII (Ossa – Ryssel) na stronie 3. we fragmencie poświęconym rodowi „Osten”, zamieszczona została następująca informacja:

         „Jest jednak godne podkreślenia, że to połączenie (nazwisk i herbów) mogło dokonać się wcześniej w świetle nowych badań heraldycznych, dokonanych przez Johann’a Schacht’a von der Osten z Unrow na Rugii, w oparciu o odnalezioną przez niego bardzo ważną pieczęć w starej siedzibie rodowej von der Osten’ów z 1316. roku (patrz von Bohlen, ród von Krassow, Tab. VII, 27 d.), w której częściami składowymi herbu są połączone godła von der Osten’ów i Sacken’ów (tarcza podzielona na cztery pola: 1 i 4 Ostenów oraz 2 i 3 Sacken’ów).”

Informacja ta rzecz jasna nie przesądza terminu zaistnienia dwuczłonowego nazwiska, niemniej stanowi w połączeniu z dowodami zawartymi w aktach grodzkich Nakła i Wałcza wystarczający argument do zdecydowanego odrzucenia tez o rzekomej adopcji dokonanej przez gałąź rodu inflancko – kurlandzką (kronikarz rodzinny), czy też o bezprawnym używaniu przez linię polską członu „Sacken” (część historyków niemieckich).

Decyzja o przyznaniu indygenatu zawarta w Konstytucjach Sejmowych, rozpoczyna się od słów (pisownia oryginału):

”Maiąc rekomendowane od Wielm. Hetmanow Koronnych przy dostoieństwie naszym y Rzeczy-pospolitey zasługi w woysku, y odwagi rycerskie Urodzonych ...".

w związku z czym należy przypomnieć, że służba Jana Wiganda w polskim wojsku, choć „autoramentu cudzoziemskiego”, które to określenie nawiasem mówiąc dotyczyło w zasadzie wyłącznie ich organizacji, a nie składu narodowościowego, rozpoczęła się w 1683. od udziału w odsieczy wiedeńskiej.

W bitwie pod Wiedniem dowódcami skrzydeł zgrupowania wojsk polskich byli: prawego, hetman wielki koronny Stanisław Jan Jabłonowski i lewego, w składzie, którego walczył Jan Wigand dowodzący regimentem Dennemarka, hetman polny koronny Mikołaj Hieronim Sieniawski.

Zabrakło ich jednak na długo przed sejmem z 1726. roku. Hetman wielki koronny Stanisław Jan Jabłonowski zmarł 03.04.1702. we Lwowie, natomiast hetman polny koronny Mikołaj Hieronim Sieniawski zmarł w młodym wieku w Lubowli na Spiszu jeszcze w 1683., zaraz po powrocie z wyprawy wiedeńskiej.

         O udziale Jana Wiganda w dalszych kampaniach wojennych polsko-tureckich toczonych przez Rzeczypospolitą po roku 1685. nic nie wiadomo, można jedynie domniemywać, że będąc zawodowym wojskowym nie ograniczył się on li tylko do odsieczy wiedeńskiej, ale był aktywny w następnych latach tej wojny zakończonej pokojem zawartym dopiero w 1699. w Karłowicach, tym bardziej, że jego decyzja o nabyciu dóbr w Rzeczypospolitej i determinacja spełnienia warunków koniecznych do uzyskania indygenatu, umacniała się wraz z upływem czasu. Z pewnością jednak w późniejszym konflikcie o tron polski, między Stanisławem Leszczyńskim, a Augustem II, stał po stronie tego ostatniego, mimo stanowiska zajętego przez Wielkopolan optujących za Leszczyńskim. Świadczy o tym niewątpliwie konsekwencja okazana przez administrację hetmańską w kwestii jego indygenatu.

         W roku 1726. - według wydanego w 1862. roku  XI. tomu „ENCYKLOPEDII POWSZECHNEJ ORGELBRANDA” - hetmanami koronnymi byli:

 

·         ADAM MIKOŁAJ SIENIAWSKI syn Mikołaja Hieronima, mianowany w dniu 30.04.1706. z hetmana polnego na hetmana wielkiego koronnego. Zmarł 18.02.1726. we Lwowie, od kilku lat schorowany i mało aktywny politycznie.

·         STANISŁAW RZEWUSKI mianowany w dniu 12.10.1726. z hetmana polnego, którym był od 30.04.1706. na hetmana wielkiego koronnego. Stanisław Rzewuski ściśle współpracował z A.M. Sieniawskim, a ostatnie kilka lat przed śmiercią tego ostatniego, w praktyce sprawował obie funkcje hetmańskie.

Jak wyżej powiedziano uznanie budzi skrupulatność kancelarii hetmańskiej, która po upływie, co najmniej ćwierćwiecza od możliwego ostatniego czynnego udziału Jana Wiganda w wysiłku wojennym Rzeczypospolitej, pamiętała o nim i uznała jego sumaryczny wkład wojskowy za tyle znaczący, że zachowała jego osobę zarówno w pamięci, jak i swojej dokumentacji - i czuła się zobowiązana do rekomendowania go między wieloma innymi - na kolejnych sejmach, po wypełnieniu przez niego wszystkich wymaganych warunków. W świetle opisanej przez Tadeusza Czackiego nierzetelności sejmowych sekretariatów kanclerskich, jest to szczególnie godne wyjątkowego uznania. Można również przypuszczać, że sprawa indygenatów z poręki hetmanów została pierwotnie włączona do porządku obrad już w trakcie zerwanego sejmu warszawskiego w 1720. roku, ujętego w „Chronologii” w pozycji 204., a później na kolejnych wymienionych sejmach, które nie doszły do skutku, znajdując swój finał dopiero na sejmie grodzieńskim.

Tekst odnośnego ustępu konstytucji sejmowych jest tak istotny dla historii życia antenata linii polskiej – Jana Wiganda oraz wszystkich jego potomków, że jego zacytowanie wydaje się niezbędne:

 

 

 

                                                         

 

 

 

 

 

 

P  R  A  W  A

 

     K O N S T Y T U C Y E   Y   P R Z Y W I L E I E

 K R Ó L E S T W A   P O L S K I E G O

    W I E L K I E G O   X I E S T W  A    L I T E W S K I E G O   Y

     W S Z Y S T K I C H   P R O W I N C Y I    N A L E Ż Ą C Y C H

 

     N A   W A L N Y C H   S E Y M I E C H   K O R O N N Y C H

 

 

OD SEYMU WIŚLICKIEGO ROKU PAŃSKIEGO 1347 AŻ DO OSTATNIEGO SEYMU

 

 

 

 

 

 

 

  U C H W A L O N E

 

 

 

 

 

      V O L U M E N  S E X T U M
       ab anno 1697 ad annum 1736

ACTA REIPUBLICAE CONTINENS

str. 208/209

  K O N S T Y T U C Y E

    SEYMU WALNEGO ORDYNARYINEGO SZCZEŚĆNIEDZIELNEGO W GRODNIE

Roku Pańskiego 1726 dnia 23 września złożonego

  W Imię Pańskie, Amen

                                                    A U G U S T  II

z Bożey łaski Krol Polski, Wielki Xiąże Litewski, Ruski,

Pruski, Mazowiecki, Żmudzki, Kiiowski, Wołhyński, Podol­ski,
Podlaski, Inflantski, Smoleński, Siewierski, y Czerniebowski, a dziedziczny Xiążę
Saski i Elektor.

 

 

Wszem wobec y każdemu zosobna komu o tym wiedzieć należy do wiadomości podaiemy: iż inhaerendo legi publicae Seymu immediate przeszłego Warszawskiego, reassumpcyą teraźniejszego Seymu za uniwersałami naszemi złożyliśmy, któremu vim et valorem Seymu sześćniedzielnego za zgodą wszystkich Stanów przyznaiemy, y Konstytucye niżej opisane postanawiamy.


 

 

str. 232

 

Indygenaty y nobilitacye osob od Wielm. Hetmanow zaleconych..

 

 

25. Maiąc rekomendowane od Wielm. Hetmanow Koronnych przy dostoieństwie naszym y Rzeczypospolitey zasługi w woysku, y odwagi rycerskie Urodzonych: Archibalda Glowera de Glaydeny, Iana Dessyera Obersztleytnantow, Jana y Franciszka Humlow Chorążego y Towarzysza Chorągwi Pancerney, Urodzonego Starosty Szczerzeckiego, Maiora d'Argelles Kommendanta Gwarnizonu Toruńskiego, Iana Ostena, Franciszka y Jozefa Reynow braci rodzonych; Aleksandra, Franciszka, Mikołaia Bandynellich, Iakuba Barona Puszeta Rezydenta naszego w Rzymie, Dominika Pi­sarza Naywyższego Skarbowego, y synowca iego, Jozefa Winklerow; onych z potomstwem ich utrusąue sexus, za zgodą wszech Stanów pro indigenis tego Królestwa uznaiemy, salva deductione originis nobilitatis suae na przyszłym Seymie, którzy non deduxerunt, et satisfactione in toto legibus de indigenis sancitis. Za podobnym Wielm. Hetma­nów zaleceniem, y za zgodą wszech Stanow do nobilitacyi przypuszcza­my Urodz. Iana Haliskiego Pułkownika, Franciszka Chmielowskiego Oberszterleytnanta naszych, Michała Pułkownika y sukcessorow Kazimierza Rotmistrza Garbowieckich, Jozefa y Andrzeia Gęzikowiczow Gieżyckich, Stanisława y Mikołaja Siemieńskich; tudzież Urodz. Sebastyana Rybczynskiego Pisarza naszego Dekretowego, Andrzeia Cichockiego Metrykanta Koronnych, z potomstwem ich utriusque sexus, salvis obligationibus na nową szlachtę włożonych; z Urodz, zaś Jakuba Gostkowskiego Maiora naszego, Antoniego, Józefa y Woyciecha, braci iego rodzonych herbu Gozdawa, abusum nobilitatis znosiemy, y onych do wszelkich prerogatyw stanu szlacheckiego przywracamy.

 

 

 

Ustęp dotyczący indygenowanych, po częściowym uwspółcześnieniu pisowni i tłumaczeniu łacińskich wtrętów, brzmi następująco:

„Mając rekomendowane od Wielmożnych Hetmanów Koronnych przy dostojeństwie naszym i Rzeczypospolitej zasługi w wojsku i odwagi rycerskie Urodzonych: Archibalda Glowera de Glaydeny, Jana Dessyera Obersztlejtnantów, Jana i Franciszka Humlow chorążego i towarzysza chorągwi pancernej, urodzonego starosty Szczerzeckiego, majora d’Argelles komendanta garnizonu toruńskiego, Jana Ostena, Franciszka i Józefa Reynów braci rodzonych; Aleksandra, Franciszka, Mikołaja Bandynellich, Jakuba barona Puszeta rezydenta naszego w Rzymie, Dominika pisarza najwyższego skarbowego i synowca jego Józefa Winklerow; onych z potomstwem ich obojga płci, za zgodą wszech stanów za rodaków tego królestwa uznajemy, [dalsza treść przypuszczalna] pod warunkiem, że na [do przyszłego] przyszłym sejmie dowiodą i wyprowadzą w pełni swoje prawa do szlachectwa.”

Tak, więc nareszcie po upływie 43. lat od wstąpienia na służbę Rzeczypospolitej, Jan Wigand uzyskał jako obywatel ziemski Rzeczypospolitej pełnię praw szlacheckich. Nie należy sądzić, aby fakt ten zmienił cokolwiek w jego dotychczasowym życiu. Nie był w wieku, w którym chciałoby się ubiegać o urzędy i godności przy królu, tym bardziej, że zazwyczaj były one niepłatne, wymagały kosztownej obecności na dworze królewskim i za Augusta II w przeważającej większości były wyłącznie honorowe. Należy przypuszczać, że wrócił pod koniec 1726., a raczej zważywszy na datę zakończenia obrad sejmu i odległość od Grodna, na początku następnego roku do Radawnicy, mimo uciążliwości podróży w dobrej formie, bowiem w „Tekach Dworzaczka” znajduje się wiadomość o przyjęciu w następnym 1727. roku od Franciszka Ekkarda Golcza kapitana J.K.Mci jego dziedzicznej wsi „Bląmfeld” w powiecie człuchowskim (wieś niezidentyfikowana) w zamian za pożyczkę hipoteczną 15.000.- tymfów {A.P. P-ń, Nakło Gr. 88, k.128}. Jan Wigand przypuszczalnie jednak pod koniec 1728. odczuwał już niedomagania związane z wiekiem, a nie wykluczone, że w tym czasie zaczął chorować, bowiem w dniu 08.01.1729. spisał testament, który roborował w grodzie nakielskim {A.P. P-ń, Nakło Gr. 89, k.37}.

Oryginał tego testamentu wraz z innymi dokumentami sporządzonymi przez Jana Wiganda oraz jego osoby dotyczącymi, znajdował się w latach osiemdziesiątych XX. wieku w osobnej teczce, w aktach parafii Radawnica, która w bliżej nieznanym roku została przekazana do biura parafii w Złotowie. Stamtąd z kolei, według zapewnień złotowskiego proboszcza, teczka ta trafiła w początkach XXI. wieku do magazynów organizującego się Archiwum Diecezjalnego w Koszalinie. Archiwum to rozpoczynające w latach 2004/5 dopiero wstępną segregację posiadanych zasobów nie opracowało dotąd katalogu zbiorów, a tym samym nie nadało zasobom już zidentyfikowanym, indywidualnych sygnatur. W tej fazie organizacji, znalezienie poszukiwanych dokumentów jest wyłącznie dziełem przypadku. Mimo stałego kontaktu z zatrudnioną tam dyplomowaną archiwistką i jej pełnego życzliwości zaangażowania w poszukiwania testamentu Jana Wiganda, udało się na początku 2005. roku odszukać jedynie poszyt zatytułowany „Fundacje Parafii Radawnica”, w którym zgromadzone są oryginały i odpisy wybranych dokumentów parafialnych, wszystkie w zasadzie datowane w 1868. roku., a więc 138/9 lat po śmierci naszego antenata. Wśród nich znajduje się ręcznie spisany dokument, bez podpisu i daty, będący najprawdopodobniej odpisem złożonego w tymże biurze parafialnym w dniu 08.01.1729. testamentu Jana Wiganda, w którym oprócz licznych decyzji finansowych, wydaje on również dyspozycje dotyczące swego pogrzebu, żegna się z dziećmi i udziela im błogosławieństwa. Pismo to jest wyjątkowo mało czytelne, miejscami silnie uszkodzone, a przede wszystkim stanowiąc dość niedbały odpis, może zawierać informacje, których wiarygodność budzi wątpliwości. Jego kserokopia nienadająca się niestety do skanowania i włączenia w wersję elektroniczną opracowania, wpięta jest w wariancie realnym w pozycji 46. do akt osobistych Jana Wiganda.

Tekst streszczenia brzmi następująco:

 „Działo się w Nakle w czwartek nazajutrz po święcie św. Anny dziewicy męczennicy [27. lipca] 1730 roku.

Jan Osten przedłożył celem wpisania do ksiąg miejskich Nakła napisany po łacinie testament swojego zmarłego ojca, uwierzytelniony podpisem i pieczęcią rodową, którego pełne brzmienie jest dalej odpisane.

[Od tego miejsca rozpoczyna się streszczenie]

„Z powodu podeszłego już wieku i stanu zdrowia ojca postanowił on wydać sukcesorom dyspozycje na wypadek śmierci. Przyrzeka publicznie, że nigdy nie wyrzeknie się świętej wiary katolickiej i kościoła. Życzy sobie urządzenia pogrzebu skromnego, bez zbytniej pompy i chce zostać pochowany w kościele w Radownicy.

Na dowód swej wiary postanawia ofiarować na rzecz kościoła w Radownicy sumę 5. tysięcy tymfów. Sumę tę mają wypłacać synowie i szlachetny Kazimierz Ludwik Wiesiołowski dopiero po jego śmierci, ale jedynie w określony sposób i na określone cele w trzech częściach. Obecny lub przyszły już proboszcz kościoła w Radownicy będzie otrzymywał z zapisanej sumy 2 tysięcy tymfów, coroczny czynsz wynoszący 7% zapisanej kwoty. Następne 2 tysiące tymfów zapisuje temuż kościołowi także w formie wypłacanego od tej sumy czynszu rocznego w wysokości 7%. Może on być wydawany jedynie na konserwację dachu, remonty i upiększanie kościoła oraz na inne potrzeby, ale zawsze w uzgodnieniu z sukcesorami donatora. Ostatni tysiąc tymfów ma zostać przeznaczony na udzielanie pomocy materialnej dla czworga ubogich, odpowiednich i pobożnych, których będą proboszczowi wyznaczać synowie donatora. Pieniądze mają być zawsze wydatkowane za wiedzą jego synów i konsystorza kamieńskiego [niewątpliwie chodzi o siedzibę dekanatu tj. obecny Kamień Krajeński].

Odnośnie dóbr nieruchomych i ruchomości wydaje dyspozycje podziału dóbr Radownica, Górzna, Kamień, Grudna, Krzywa Wieś, Lądek i Nowy Dwór w województwie kaliskim, kupione od Jakuba Działyńskiego, wojewodzica kaliskiego, według zgodnego porozumienia synów. Wyłącza z tego swoja żonę Dorotę, której przeznacza dożywotnio rezydencję rodową wraz z utrzymaniem. Młodszemu synowi Franciszkowi, służącemu obecnie w wojsku króla polskiego zapisuje dochody z dóbr ojcowskich i matczynych w kwocie 15 tysięcy tymfów. Starszemu synowi Janowi Krystianowi zapisuje majątek i część wsi Górzna pod warunkiem spłaty sumy 5 tysięcy tymfów na rzecz braci Kazimierza i Franciszka. Średniemu synowi Egidiuszowi, ażeby nie czuł się pokrzywdzony 5 tysięcy tymfów bez dyskutowania o tym z braćmi (?).

Gaspar Zygmunt de Flemming, kapitan królewski i mąż córki Ludwiki został już zaspokojony otrzymując oprócz posagu żony dodatkowo posag po zmarłej w stanie panieńskim córce donatora, Helenie. Córka Klara, żona Kazimierza Wiesiołowskiego ma otrzymać sumę tysiąca imperiałów, czyli 5 tysięcy tymfów. Pozostałym dzieciom służącym w zakonach: jezuicie Kazimierzowi i Esterze Julianie, benedyktynce w konwencie chełmińskim, przeznacza do wypłaty corocznie kwotę 200 florenów pruskich, aż do ich śmierci.

Po śmierci ojca mają synowie wypłacać na rzecz konwentu franciszkanów w Bydgoszczy i dekanatu Lobcinensis [przypuszczalnie chodzi o dekanat w Łobżenicy] z przeznaczeniem na modły za duszę i pomoc ubogim.

Na koniec wdzięczny za miłość okazywaną przez synów, córki i zięcia Wiesiołowskiego, udziela im podziękowania i błogosławieństwa ojcowskiego. Dziękuje także za doznane dobrodziejstwa ze strony Aleksandra Kołudzkiego, prepozyta katedry w Gnieźnie, Józefa Erazma de Platern, kanonika gnieźnieńskiego i Jakuba Działyńskiego, wojewodzica kaliskiego. Poleca też synom potwierdzić testament przez wpisanie do akt miasta Nakła.

Testament spisano i potwierdzono pieczęcią rodową dnia 8 stycznia 1729 roku.”

 O ile jest to odpis poszukiwanego i zasadniczego tekstu testamentu Jana Wiganda, to zastanawiające jest scedowanie przez testatora decyzji o podziale całości majątku nieruchomego i ruchomego na synów-spadkobierców do ich wzajemnego dobrowolnego rozdziału, co nawiasem mówiąc dokonało się w rzeczywistości po śmierci testatora, w dniu 12.07.1730. roku we wsi Grudna i zostało odnotowane w aktach grodzkich Nakła {A.P. w Poznaniu, sygn. Nakło Gr. 90}.

W związku z powyższym nasuwa się uzasadnione przypuszczenie, że podział ten został już uprzednio uzgodniony i dokonany, co wobec wieku Jana Wiganda – w kontekście trudów związanych z zarządzaniem majątkami - byłoby w pełni zrozumiałe, natomiast sam testament jedynie zatwierdzał stan faktycznie już istniejący. Wyjaśnienie tych wątpliwości nastąpi niewątpliwie po zapoznaniu się z odszukanym oryginałem tego aktu. Należy w tym miejscu zamieścić również niezmiernie istotną informację o zachowaniu do czasów nam współczesnych pieczęci rodowej, o której mowa w ostatnim zdaniu cytowanego dokumentu.

Znajduje się ona obecnie – dziedziczona w najstarszej linii - w posiadaniu Krzysztofa Ferdynanda Osten – Sacken (KOD: XI.2.), potomka pradziadka Longina Franciszka i zostanie prawdopodobnie zdeponowana wraz z całością niniejszego opracowania.

Nie mając pełnego rozeznania w ówczesnych implikacjach wynikających z dzierżawy ziemi – nie w pełni zrozumiała jest kolejna informacja dotycząca również roku 1729., a zawarta w „Tekach Dworzaczka” o następującej treści:

„Jan Wigand Osten - Sakken podpułkownik JKMci rob. [roboruje] testament z 08.01.1729. (f. 36v) celem podniesienia sumy 15.000 tymfów ze wsi Blamfeld podległej prawem Idzie – Katarzynie Golczowej, wdowie po ol. [zmarłym] Franciszku Ekkardzie Golczu kapitanie JKMci i mianuje plenipotentem syna swego Egidiusza-Kazimierza Osten - Sakken (f. 57)” {A.P. P-ń, sygn. Nakło Gr. 89},

która wskazywałaby, że głównym i niewykluczone, że jedynym celem tej roboracji była chęć odzyskania kwoty 15.000.- tymfów od wdowy po kapitanie Golczu (wymieniony przez prof. W. Dworzaczka dokument plenipotencji zamieszczony jest również w aktach grodzkich Nakła, jako kolejny pod tą samą sygnaturą, co roboracja testamentu). Niemniej sam fakt roboracji dokonany osobiście przez testatora stoi w sprzeczności z zaleceniem zawartym w przedostatnim zdaniu testamentu. Najprawdopodobniej po jego spisaniu miały miejsce zdarzenia, które tę czynność wymogły.

Charakterystyczne w wymienionych aktach są podpisy Jana Wiganda, otóż o ile podpis pod aktem roboracji jest stosunkowo wyraźny i czytelny, choć wyraźnie pisany już starczą ręką, o tyle udzielenie plenipotencji synowi, podpisane jest, tak niepewną ręką, że stanowi jedynie zbiór niewyraźnych znaków. Drugi z przytoczonych dokumentów jest ostatnim niepodważalnym świadectwem dokonania przez Jana Wiganda czynności prawnej, co według profesora W. Dworzaczka uprawnia jedynie do stwierdzenia, że „zmarł po tej dacie”. Jednocześnie jednak tenże profesor w swojej – podstawowej w literaturze przedmiotu – książce pt. „Genealogia”, wydanej w 1959. przez P.W.N. w Warszawie, pisze:

„Przy ustalaniu przybliżonej daty śmierci bywa pomocnym stwierdzenie ostatniej daty występowania jednostki jako żyjącej (n.p. spisanie testamentu) i pierwsza wzmianka o niej jako o zmarłej. O śmierci niedawnej świadczą działy dóbr dokonywane przez potomstwo lub spisywanie inwentarza mienia pozostałego po zmarłym.”

Według artykułu ks. Lecha Bończa-Bystrzyckiego pt. „STAN ZACHOWANIA KSIĄG METRYKALNYCH PARAFII KATOLICKICH DIECEZJI KOSZALIŃSKO-KOŁOBRZESKIEJ WEDŁUG STANU Z DNIA 8 MAJA 1945 R.” zamieszczonego „Roczniku Koszalińskim nr. 19” wydanym w 1985. przez Koszaliński Ośrodek Naukowo-Badawczy w Koszalinie, parafia w Radawnicy prowadziła co prawda księgi chrztów od 1701., ale zapisy ślubów i zgonów dokonywane były w niej dopiero od roku 1835. Ten sam ksiądz w innym miejscu swego opracowania podał, że do około połowy XVIII. wieku zapisy metrykalne z Radawnicy dokonywane były w księgach parafii w Złotowie. Kwerenda przeprowadzona w maju 2003. roku w tej parafii niestety nie potwierdziła tej informacji, zaś nadzwyczaj czytelna i starannie oprawiona Liber Mortuorum zawiera zapisy z lat 1660 – 1707, po czym następuje wieloletnia przerwa wybiegająca poza rok 1730. Ksiąg metrykalnych z zapisami z parafii radawnickiej nie musiało już być w końcu XIX. wieku, w przeciwnym wypadku, wszystkie lub choćby tylko niektóre z nieznanych dat, podałby kronikarzowi Kazimierzowi, ówczesny proboszcz radawnicki, ksiądz Franciszek Dekowski w listach, które wymieniali. Znali by je również miejscowi historycy niemieccy. Nie dysponując, więc wiarygodnym wpisem o zgonie, zachodzi konieczność ustalenia przybliżonej, ale prawdopodobnej daty zgonu Jana Wiganda.

Wszystkie dostępne almanachy niemieckie podają datę jego śmierci na rok 1727., co jak wyżej wykazano jest oczywistym błędem w świetle bezspornej wiadomości o roborowaniu przez niego w dniu 08.01.1729. w grodzie nakielskim testamentu. Kolejną niepodważalną, bo potwierdzoną dokumentacją archiwalną, datą jest dzień 12.07.1730., w którym we wsi Grudna odbyły się pomiędzy jego synami działy spadkowe {A.P. P-ń, Nakło Gr. 90, k.40}. Między tymi dwoma granicznymi datami Jan Wigand zmarł. Według wytycznych profesora bardziej prawdopodobnym rokiem jego śmierci, jest rok 1730. i to w dodatku dopiero przy końcu pierwszego półrocza.

Połowa miesiąca lipca wybrana na działy spadkowe dowodzi zaistnienia nagłej i niespodziewanej sytuacji nikt, bowiem w pełni kampanii żniwnej względnie ostatnich przygotowań do niej, nie dokonuje podziału majątku, nawet wtedy, gdy poszczególne udziały zostały określone w testamencie.

Sytuacja taka byłaby nieprawdopodobna, gdyby Jan Wigand zmarł w okresie mieszczącym się pomiędzy jesienią 1729., a późną wiosną 1730. Kolejnym pośrednim argumentem na rzecz powyższego rozumowania, jest fakt wydzierżawienie przez jego średniego syna, Egidiusza Kazimierza w dniu 02. września 1729. roku, od Andrzeja, cześnika dobrzyńskiego i jego bratanka Józefa, Raczyńskich, na okres aż trzech lat, wsi Wiele i części Rościmina (20 km na pn. od Nakła). Żaden spadkobierca mając w zasięgu ręki najtłustszy kąsek ze spadku, nie przenosi się do dzierżawionych wiosek położonych w odległości dnia jazdy konnej, tym bardziej zaś nie podejmuje zobowiązań, bez pewności ich wykonania i ze świadomością znacznych strat finansowych w wypadku odstąpienia od podpisanego kontraktu.

Ważkim również argumentem, ale wyłącznie pośrednio jedynie poświadczającym 1730., jako rok śmierci Jana Wiganda, jest zawarta w poszycie „Fundacja Parafii Radawnica” tabela fundatorów mszy intencyjnych:

„Parafia W.N.M.P. w Złotowie
Archiwum Parafialne

Poszyt: Fundacje Parafii Radawnica

                                                    Radawnica: Tabela

                                                                Dies et annus                        Numerus Missarum
Nazwisko fundatora                                 Fundationis                                 legendarum
                                                                                                                            

                                                                                                                              56                                                                                                                            

1) M.G.  Dominus  Joannes                           1730                           pro anima Joanne Vigandi     
    Vigandus de Osten Saken                                                                    de Osten Saken

2) Duus Joannes Christianus                        1738                                                28
           de Osten Saken                                                                                    pro anima

          Haeres in Gurzna

 

3) Joanna de Osten Saken                    15 Decemb. 1817                                     90

          uxor Francisci                                                                              pro anima Joanne et

    Francisci de Osten Saken                                                              Francisci de Osten Saken

                                                                                                        Radawnicae 19 Januar 1842

                                                                                                             Parochus pro temporae”

Wynika z niej, że figurujący na pierwszym miejscu Jan Wigand prawdopodobnie świadomy nad-chodzącej śmierci, ufundował osobiście w 1730. roku 56. mszy z intencją uczczenia swojej pamięci. Wątpliwe jest celowe zapisanie przez księdza przyjmującego zamówienie i ofiarę na odprawienie mszy intencyjnych, nazwiska zmarłego w miejsce rzeczywistego fundatora. W świetle przytoczonego powyżej rozumowania można przyjąć, że Jan Wigand zmarł w rzeczywistości pod koniec pierwszej połowy 1730. roku. Z jego testamentem wiąże się również ciekawy zapis, do którego nie datowana interpretacja rady parafialnej sporządzona w języku niemieckim, po przetłumaczeniu brzmi następująco:

„Odpis dokumentu fundacji z akt parafii w Złotowie.

Poszyt parafii Radawnica.

V.d. 0sten -Sacken fundował kościołowi parafialnemu w Radawnicy 5.000 tymfów w testamencie z 1729 r.

                                                                 AKT FUNDACYJNY

W imię Trójcy Przenajświętszej, Amen. Z dowodu odpisanego ... z załączonego testamentu z 08 stycznia 1729 r. były właściciel klucza radawnickiego Jan Wigand de Osten pożyczył tutejszemu kościołowi parafialnemu kwotę 5000 tymfów = 1000 talarów na 7%. Za odsetki z 2000 tymfów miały być spłacane po 2 msze św. tygodniowo.

Ponadto procenty z dalszych 2000 tymfów albo 400 talarów miały być przeznaczone na remonty i upiększenie kościoła jak i inne potrzeby. Wreszcie za ostatnie 1000 Tymfów albo 200 tal. procenty miały być przeznaczone na zakup odzieży dla 4 biednych.

Mimo wszelkich starań nie udało się odnaleźć potwierdzenia tego legatu przez wyższą władzę duchowną, dlatego Rada Parafialna niżej podpisana uważa za konieczne, by uniknąć ewentualnego zaciemnienia pierwotnego celu fundacji jak i zadośćuczynienia przepisom kościelnym, utworzyć pobożną fundację z 1000 tal. zapisanych na hipotece dóbr radawnickich Pod rubr. III No. 2 przy tutejszym Kościele Parafialnym po wieczne czasy pod imieniem fundatora przy zastrzeżeniu przewielebności biskupa diecezjalnego pod rozwagę, że kapitał nie może być pożyczony na 7% lecz na 4% i przez to ustalona w testamencie liczba mszy św. bez widocznego uszczerbku zainteresowanych nie może być spłacona.

1. że na mocy przypadających odsetek z części legatu w wysokości 400 talarów corocznie czytanych będzie 45 mszy św. za duszę Jana Wyganda fundatora i dobroczyńcy będzie spłacona proboszczowi lub jego zastępcy pro cura 20 talarów .

2. Że na mocy drugiej części fundacji z 400 talarów po odjęciu 20 talarów, które przysługują proboszczowi lub jego zastępcy, pozostałe procenty mają być przeznaczone na cele kościelne zwłaszcza utrzyma­nie wiecznej lampki, nabycie paramentów kościelnych i inne potrzeby liturgiczne.”

W kontekście wieloletnich i nadzwyczaj kosztownych działań Jana Wiganda na rzecz tego kościoła, niesmak budzi dokładne pomieszanie przez sporządzających ten dokument, własnej rzekomej pobożności z dawkami miłosierdzia Bożego, wyliczanymi przez radę parafialną ze skrupulatnością kupczyków straganu jarmarcznego. Niezbyt daleko odeszli prowincjonalni księża i aktywiści kościelni od czasów masowego handlu odpustami, jednego z głównych powodów reformacji. Jest oczywiste, że przeliczenia te dokonane zostały z inspiracji i w interesie dochodów ówczesnego proboszcza, którego osobę możnaby ustalić po odszukaniu daty sporządzenia cytowanego dokumentu. Ujawnianie po wiekach zachłannej chciwości wielebnego dobrodzieja nie miałoby jednak żadnego znaczenia, a także i sensu.

W roku śmierci męża, jego o 16 lat młodsza żona Dorota Zofia osiągnęła – zaawansowany dla kobiet w owych czasach - wiek 64. lat. Egzystencja jej została zabezpieczona w testamencie męża poprzez zapis dożywotniego wyłącznego użytkowania rodowej rezydencji wraz z utrzymaniem. Z pewnością dożywała też swych dni w dworze radawnickim pod bezpośrednią opieką najstarszego syna Idziego Kazimierza. Jedynymi późniejszymi wiadomościami, którymi na jej temat dysponujemy jest wzmianka w „Tekach Dworzaczka” o następującej treści:

„...a żona Dorota chyba go przeżyła {A.P. P-ń, Nakło Gr. 90, k.40}. Nie żyła jednak i ona w r. 1745 {A.P. P-ń, Nakło Gr. 94, k.98}.

oraz data jej śmierci określona w I. tomie niemieckiej książki „Geschichte des Geschlecht von der Osten”, wydanej w Bremie w 1977. na 1750. rok.

W tym wypadku uznać jednak należy pełną wiarygodność prof. W. Dworzaczka, który znany ze swej skrupulatności w wykorzystywaniu źródeł i mając w przeciwieństwie do autorów niemieckich, nieograniczony dostęp do archiwów poznańskich, powołuje się w kwestii jej śmierci na dokument z dnia 15.10.1745. zawarty w aktach grodzkich Nakła, sygnatura 94, strony 98v i 99, podany niżej w streszczeniu:

„Jakub Lipiński podał urzędowi ekstrakt reformacji [zapisu (posagowego), oprawy], wyjęty z akt grodzkich wałeckich. Zapis został dokonany w grodzie wałeckim w czwartek po Visitatio Mariae roku 1745 [święcie Nawiedzenia Matki Boskiej, które w tym roku wypadło w dniu 08.07.] wobec Henryka Gulcza, starosty wałeckiego. Wtedy to Idzi Kazimierz Osten podkomorzy królewski, syn nieżyjących już wtedy Jana Wiganda i Doroty Zofii z Ostenów zeznał, że na dobrach swoich dziedzicznych Radownica, Krzywa Struga i Grudna, leżących w powiecie nakielskim województwa kaliskiego, i na wszystkich innych swoich dobrach ruchomych i nieruchomych, zapisał swojej żonie Konradynie z Gulczów – córce zmarłego już Franciszka Gulcza i Idy z Gulczów oraz jej następcom, oprawę [wiano] w wysokości 20.000 tymfów.”

Na podstawie cytowanego zapisu wiadomo, że Dorota Zofia zmarła przed lipcem 1745. roku, ale uwzględniając zwyczaj stosowany przez lokalnych pisarzy w stosunku do okolicznych możnych posiadaczy ziemskich, o zaznaczaniu faktu niedawnej śmierci członków ich rodzin oraz obowiązkowy okres żałoby po śmierci matki, który niechybnie by obowiązywał Egidiusza Kazimierza – oraz biorąc w rachubę, że jego ślub z Konradyną Chritianą z Golczów miał miejsce w lutym 1744 – można przypuszczać, że Dorota Zofia w rzeczywistości zmarła przed lutym 1743.

Oboje małżonkowie zostali pochowani w murowanej krypcie wybudowanej przez Jana Wiganda w podziemiach ówczesnego drewnianego kościoła w Radawnicy. Płyta zamykająca do niej wejście została uszanowana i zachowana w 1887. przez budowniczego nowego murowanego kościoła ks. Fr. Dekowskiego i według opowieści miejscowych mieszkańców, szczególnie wieloletniego kościelnego, sędziwego pana Biedrzyckiego (zmarłego w 2003. w wieku 90. lat) widoczna była jeszcze w licu posadzki w latach 60. XX. wieku, kiedy to została pokryta nową, obecnie istniejącą podłogą ceramiczną.

Ostatnim zagadnieniem, które należy omówić w podsumowaniu życia Jana Wiganda i Doroty Zofii jest ich potomstwo. Nie ulega wątpliwości, że ówczesne kobiety – o ile ich mężowie akurat nie byli na dłuższych wyprawach wojennych - rodziły dzieci praktycznie, co roku i niezmiernie trudno jest z braku ksiąg metrykalnych dla końca XVII. wieku i początków XVIII. ustalić faktyczne potomstwo danej pary. W praktyce znamy tylko tych potomków, którzy dorośli do wieku dojrzałego i ich egzystencja pozostawiła jakiekolwiek adnotacje w dokumentacji grodzkiej miast. Rzecz jasna dotyczyło to głównie synów, w wypadku córek nieliczne ślady pozostawiły wypłaty ich posagów, w mniejszym stopniu transakcje zawierane pomiędzy teściem, a zięciem. W kronice rodzinnej, jej autor Kazimierz, pisze:

„... bo już dzieci Hansa Wedige wszystkie prawdziwymi i szczerymi Polakami byli. Miał ich zaś wedle testamentu zachowanego w Radawnicy ośmioro: cztery córki z których jedna wyszła za Jerzego (Zygmunta) Kaspra Fleminga konsyljarza u Xcia Pruskiego, druga za Kazimierza Wiesiołowskiego, trzecia umarła panną, a czwarta była zakonnicą Benedyktynek w Chełmie.”

Z synów znamy:

·         Kazimierza (Jana) (KOD: V.6) najstarszego znanego syna ur. 07.05.1690., profesora teologii moralnej, jezuitę, superiora rezydencji w Wałczu, a później w Międzyrzeczu, gdzie 13.05.1754. roku zmarł; szczegóły – „Encyklopedia Wiedzy o Jezuitach Na Ziemiach Polski i Litwy 1564 – 1995”, wyd. WAM Kraków 1996. str. 481..

·         Jana Krystiana (KOD: V.4), ur. prawdopodobnie w 1693., członka „maison militaire” (ówczesna ochrona osobista króla) i chorążego króla Augusta III Sasa, poślubił w latach 1716-1718 nieznaną z imienia żonę zmarłą przypuszczalnie w połogu ze starszym jego synem, a po raz drugi żonatego w latach 1730-1731 z Ludwika Barbarą z domu Rydzyńską; zmarł 18.01.1738.

·         Egidiusza (Idziego) Kazimierza (KOD: V.2), określanego w testamencie ojca, jako „średniego” syna; rok urodzenia nie znany (można przypuszczać, że nastąpiło to po roku 1693.), żonatego z ewangeliczką Konradyną Dorotą z domu von der Goltz, podkomorzego J.K.Mci {A.P. P-ń, sygn. Nakło Gr.92, s.97}, zmarłego 21.08.1755. w Radawnicy.

·         Franciszka Jakuba (KOD: V.7.), najmłodszego syna urodzonego w przedziale lat 1702 - 1706, podpułkownika wojska koronnych, żonatego przypuszczalnie z kuzynką Dorotą v.d. Osten; zmarł po wrześniu 1772, a przed 1775. rokiem.

 

Z córek wymienionych w testamencie:

·         Esterę Julianę (KOD: V.1.), benedyktynkę w konwencie chełmińskim,

·         Dorotę Klarę (KOD: V.5), ur. w przedziale lat 1689-1691, która przed 1719. wyszła za Kazimierza Wiesiołowskiego, stolnika czernichowskiego, dziedzica Dźwierszyna; zmarłą 04.04.1779. w Smogulcu, majątku swego syna Ignacego i tam w kościele przed ołtarzem pochowaną.

·        Ludwikę, zamężna za kapitanem królewskim Franciszkiem Gasparem Zygmuntem de Fleming.

 

EGIDIUSZ KRZYSZTOF [EGIDIUS CHRISTOPH]                                      KOD: IV.2.                                                                        

é 29.01.1661 - 06.10.1741 Pniewo

Brat stryjeczny i równocześnie szwagier Jana Wiganda był według II. tomu „Jahrbuch des Deutschen Adels herausgegeben von der Deutschen Adelsgenossenschaft” wydanego w 1898. w Berlinie, synem majora w służbie króla Francji, Joachima Wiganda i Anny Doroty z domu Podewils; urodził się w dniu 29. stycznia 1661. w nieustalonej miejscowości i zmarł w Pniewie 06. października 1741.

Z nominacji króla „na Prusiech” był starostą [Landrath’em] powiatu Szczecineckiego [Neustettin] oraz dworskim asesorem sądowym. Żonaty był trzykrotnie, a mianowicie:

·        po raz pierwszy 02. lutego 1683 z Barbarą Julianną von Glasenapp z domu [aus dem Hause] Gramenz, ur. 02.02.1664. w Osiecznej i zmarłą w grudniu 1683., prawdopodobnie w połogu, lub w jego następstwie,

·        po raz drugi w 1685. z Anną Barbarą von Carnitz z domu [a.d.H.] Kölpin, zmarłą w Pniewie w kwietniu 1701,

·        po raz trzeci w sierpniu 1703. z Martą Marią von Borcke z domu [a.d.H.] Schönenwalde, zmarłą w Pniewie 08. kwietnia 1729.

Ze związku z drugą żoną, Anną Barbarą z domu von Carnitz pochodził syn, Mateusz Konrad [Mathias Konrad], urodzony 16. listopada 1691. i zmarły w Berlinie 16. lutego 1748.. W hierarchii dostojeństw dworskich zawędrował on bardzo wysoko, obdarzony był, bowiem następującymi godnościami: królewsko-pruskiego szambelana, rzeczywistego (królewskiego) tajnego radcy do spraw finansowych, wojennych i domen państwowych oraz prezydenta izby poselskiej. Był dwukrotnie żonaty, a mianowicie:

·            po raz pierwszy, w dniu 27. listopada 1719. roku w Płotach, z Klarą Zofią [Clara Sophie] von    Blücher, urodzoną w 1701. i zmarłą w Płotach 28. lutego 1723.,

·         po raz drugi, 14. października 1725. z Heleną Charlottą von Eichstedt z domu [a.d.H.] Rothen-Klempenow, urodzoną 12. września 1703. i zmarłą 18. marca 1758. w Bentz.

Bratanek stryjeczny Jana Wiganda, Mateusz Konrad był właśnie tym przedstawicielem rodu, który przez małżeństwo z Klarą Zofią, ostatnią latoroślą gałęzi Blücherów, dziedziczką części Płot, która została w 1577. roku sprzedana jej przodkom po bankructwie domu handlowo – bankowego spokrewnionych z Ostenami Loitzów, odzyskał tę część majątku, o czym była mowa przy prezentowaniu postaci Wiganda „ab Osten et in Plato” z pokolenia I.

Stąd też osobę Egidiusz Krzysztofa można uznać za wtórnego protoplastę linii płotowskiej i tak właśnie czyni przywołany na wstępie „Rocznik Niemieckiej Szlachty”, który wymienia jego wnuka, jako założyciela „Domu Płot” [Haus Plathe].

W tym miejscu warto zacytować fragment wydanego przez Płotowskie Towarzystwo Kultury opracowania zbiorowego pt. „PŁOTY – DZIEJE MIASTA”, wydanego w Słupsku w 1991. roku i czerpiącego obficie wiadomości historyczne z niemieckiej książki „Plathe in Pommern. Die Geschichte” wydanej w Hamburgu w 1965.:

„Po licznych podziałach rodzinnych, w roku 1699 sytuacja finansowa Ostenów na tyle się poprawiła, iż (po 130 latach) byli oni w stanie wykupić od Blücherów zastawioną wcześniej część swych posiadłości, w tym także część miasta. Ówczesny landrat i asesor sądu nadwornego, Egidius Krzysztof Osten, wystąpił do sądu nadwornego o przywrócenie mu prawa wykupu zastawionych dóbr. Uzyskał on wówczas pełnię praw do miasta i zamku.

Ówczesny właściciel połowy posiadłości, Mateusz von Blücher, został zobowiązany do zwrotu zastawu. Ponieważ pomiędzy obiema rodzinami panowały bardzo serdeczne stosunki, wykonanie wyroku miało nastąpić po śmierci Mateusza Blüchera. Po jego śmierci jednakże nastąpiło inne rozwiązanie, mianowicie syn Egidiusa Ostena poślubił córkę Blüchera i w ten sposób w roku 1719 cały majątek, zamek i miasto zostały połączone w jednych rękach.”

Do Ostenów należało też 30 okolicznych wsi. Nowy właściciel w ramach podporządkowania administracji państwowej, dbał bardzo o rozwój miasteczka i czynił wszystko by jego mieszkańcom zapewnić dobrobyt.”

Niemniej należy pamiętać o tej części rodu, która pozostała w Płotach po roku 1577., wybudowała Nowy Zamek i w nim mieszkając - gospodarzyła pozostałą częścią miasteczka i należną jej ziemią, jak o tym także pisze wymieniona wyżej praca „Płoty – Dzieje Miasta”. Jednak wspomniany „Rocznik Niemieckiej Szlachty” niestety nie wylicza członków tej części rodu w związku, z czym okres lat 1577. – 1719. zawiera lukę osobową, której wypełnienie wymaga odrębnej kwerendy.

W tej kwestii niezmiernie pomocny byłby drugi tom opracowania Otto Grotefend’a pt. „Geschichte des Geschlechts von der Osten”, wydany ok. 1923. roku w Szczecinie, którego jednak mimo poszukiwań nie zdołano w polskich bibliotekach znaleźć.

Z faktu bezpośredniej ciągłości potomków Mateusza Konrada, jako jedynych, pełnych i nieprzer- wanych do 1895. roku właścicieli Płot, co w podtekście świadczy o eliminacji linii Ostenów pozostałych w Płotach po roku 1577., można wnioskować, że po objęciu przez niego w posiadanie posagu Klary Zofii, miały miejsce nie znane nam wydarzenia, które pozwoliły mu skupić cały majątek płotowski w jednych rękach.

Rodzoną z tej samej matki, siostrą Mateusza Konrada, była Anna Elżbieta, która przed rokiem 1717. wyszła za mąż za Baltazara Fryderyka Henryka Blankemburga [nazwisko to pisane jest również jako: Blankiemburg, Blankenburg oraz Blankiemburk), kapitana J.K.Mci , dziedzica wsi Fulbek [z pewnością chodzi o miejscowość Fuhlbeck, według Rosponda - Zgniły Zdrój na Pomorzu Zachodnim] i dzierżawcy królewskiej wsi Tarnowa, która tegoż roku kwitowała swego ojca z majątku ojcowskiego i macierzy-skiego, czyli prawdopodobnie posagu, a mąż w tym samym dokumencie zobowiązywał się do oprawienia jej kwoty 20.000 tymfów na swym majątku {A.P. P-ń, Wałcz Gr. 50, f.199 i 199v}. Ta Anna Elżbieta, która w 1732. była już wdową, zwana w dokumentach grodzkich „siostrą stryjeczną” Franciszka Jakuba (KOD: V.7.), w rzeczywistości według współczesnych nam pojęć była tylko jego kuzynką, bowiem braćmi stryjecznymi byli ich ojcowie, z bliżej nam nie znanych powodów zapisała mu 19.650 tymfów {A.P. P-ń, Wałcz Gr. 51, k.212}. Później zaś cedowała na Franciszka Jakuba dożywocie wsi Tarnowa, o czym mowa w historii pokolenia V.

Niezmiernie charakterystycznym elementem cytowanego niemieckiego „Rocznika Szlachty” jest zawarty na wstępie rozdziału „Dom Płot”, opis herbu, którego interesujący wyjątek po przetłumaczeniu brzmi następująco:

„Herb (1888, hrabia von der Osten): podzielony na cztery pola: I. rozdzielone: na przedzie w złotym polu trzy ukośne niebieskie rzeki, z tyłu w czerwieni odwrócony srebrny klucz; II. i III.: w niebieskim polu trzy (2 : 1) złote gwiazdy; IV.: odwrócony wizerunek pola I.”

W identyczny sposób opisany i tożsamy z powyższym, jest herb „Osten – Sacken”, którego najbardziej zbliżoną wersję polskiej gałęzi rodu przedstawia w pozycji „Osten-Sacken II”, noszącej kolejny numer 2432, hrabia Juliusz Ostrowski w swoim skrupulatnym i wiarygodnym opracowaniu „KSIĘGA HERBOWA RODÓW POLSKICH”, wydanym w Warszawie w 1898. roku.

Przy omawianiu spraw związanych z heraldyką należy pamiętać, że od ustalenia się herbów na terenie Zachodniej Europy na przełomie XII/XIII. wieku (w Polsce nastąpiło to praktycznie dopiero w XIV. wieku) ich samowolna zmiana - bez zgody monarchy - była w zasadzie niemożliwa. Szlachecki herb był przedmiotem dumy i szczególnej troski, a noszący go członek rodu uważał jego wizerunek za znak rozpoznawczy i identyfikacyjny wśród nielicznej warstwy uprawnionej do zaliczania się w poczet grona „herbowych”. Nieprawdopodobnym, więc jest, aby w jego graficznym przedstawieniu dokonywane były zasadnicze rozszerzające zmiany w tak późnym okresie jak wieki XVI. czy XVII. Należy, więc wysunąć jedyny możliwy wniosek, że taki właśnie podwójny herb odziedziczył ostatni właściciel Płotów po swym protoplascie Mateuszu Konradzie i takim również pieczętowali się przodkowie tego ostatniego, z czego naturalnie wynika, że wszyscy oni nosili równocześnie nazwisko „Osten-Sacken”, pisane w różnych wersjach, przy najczęściej pomijanym drugim jego członie.

Taki też herb, z poszerzeniem o trzy gwiazdy „Sackenów” na II. i III. polu tarczy, znajduje się na płycie marmurowej umieszczonej w 1910 r. na budynku najmłodszego pałacu w Plotach, zbudowanego przez Karola Bernarda Bismarck’a, spadkobiercę i wnuka Karola Osten’a, ostatniego z płotowskiej gałęzi rodu Osten’ów, jak się należy domyślać w hołdzie spadkodawcom (w środku herbu, na skrzyżowaniu granic pól, dodany został mniejszy emblemat z trójlistną koniczyną, stanowiący być może godło, lub element herbu Bismarck’ów, co nie ma jednak dla powyższego tekstu żadnego znaczenia).

Gdyby wniosek ten był prawdziwy, nie istniałaby kwestia terminu pojawienia się drugiego członu nazwiska. Byłoby wówczas oczywiste, że zarówno nazwisko w wersji „Osten-Sacken”, jak i złożony podwójny herb sięgają, co najmniej XV. wieku, o ile nie są jeszcze starsze. Niemniej należy jednak mieć na uwadze fakt, że na tablicy nagrobnej Wedig’a wmurowanej w fasadę renesansowego Nowego Zamku, a pochodzącej najpóźniej z 1612. roku, przy jego postaci figuruje wyłącznie herb „von der Osten”.

Jako przyczynek, do poruszonej po raz pierwszy przy omawianiu postaci Jana Wiganda, kwestii dawności podwójnej postaci nazwiska i herbu, należy zacytować - wspomniany uprzednio we fragmencie - wyjątek z książki o długim tytule  „Neues allgemeines Deutsches Adels-Lexicon im Verein mit me-hreren Historikern herausgegeben von Prof. Dr. Ernst Heinrich Kneschke”(Siebenter Band [Ossa -Ryssel], Leipzig, Friedrich Voigt’s Buchhandlung, 1867.) [Nowy Powszechny Niemiecki Leksykon Szlachecki wydany we współpracy z licznymi historykami przez prof. dr. Ernst’a Henryka Kneschke], który brzmi następująco:

„Wymieniony na przedostatnim miejscu, przybyły do Kurlandii Heinrich von der Osten, zaliczał się do potomków żyjącego około 1330. roku na Pomorzu, Friedrich’a von der Osten, którego żona Sophia była córką księcia Wenedów i pana na Rostocku, Johann’a Friedfertigen i niejakiej hrabiny von Ruppin. On też ożenił się – jak to było przyjęte – z dziedziczką dóbr rycerskich rodu von Sacken i otrzymawszy przez to małżeństwo jej dziedziczne dobra, połączył ze swoim nazwiskiem i herbem – nazwisko i herb (w błękitnym polu, trzy – w porządku 2. i 1. sześcioramienne, złote gwiazdy) rodu von Sacken. Jest jednak godne podkreślenia, że to połączenie (nazwisk i herbów) mogło dokonać się wcześniej w świetle nowych badań heraldycznych, dokonanych przez Johann’a Schacht’a von der Osten z Unrow na Rugii, w oparciu o odnalezioną przez niego bardzo ważną pieczęć w starej siedzibie rodowej von der Osten’ów z 1316. roku (patrz von Bohlen, ród von Krassow, Tab. VII.27.d.) w której częściami składowymi herbu są połączone godła von der Osten’ów i Sacken’ów (tarcza podzielona na cztery pola: 1. i 4. Osten’ów oraz 2. i 3. Sacken’ów).”

Jest to niewątpliwie zagadnienie wymagające dalszych dociekań, niemniej odkrycie Jana Schachta von der Osten stanowi ważki argument wspierający tezę o istnieniu i stosowaniu podwójnego nazwiska już w XIV. wieku.

DOROTA ZOFIA [DOROTHEA SOPHIE]                                                        KOD: IV.3
é ok. 1666. Pniewo - przed 1745. Radawnica
Dorota Zofia, córka Joachima Wedige i Anny Doroty z domu von Podewils urodziła się według I. tomu „Geschichte des Geschlechtes von der Osten”, w 1666. roku w Pniewie.

Była młodszą siostrą Egidiusza Krzysztofa. W dniu 27.06.1683. wyszła za mąż za swego stryjecznego brata Jana Wiganda, mieszkającego w sąsiedniej posiadłości – Ciosaniec. Jej osoba, w oparciu o zachowane nadzwyczaj skromne wiadomości, została omówiona równolegle z osobą jej męża. Zmarła z całą pewnością przed lipcem 1745. roku, ale jest możliwe, że nastąpiło to już wcześniej – przed lutym 1743. Do końca swoich dni żyła w Radawnicy, mając przez zmarłego męża zapewnione w testamencie dożywotnie utrzymanie i wyłączność zajmowania siedziby rodzinnej, czyli radawnickiego dworu. Została pochowana w krypcie miejscowego kościoła u boku męża.

ZOFIA ANNA MARIANNA                                                                               KOD: IV.4.

é po 1650. - -?-

Zofia Anna była córką Erdmann’a Krzysztofa i Zofii Elstery z von Glasenapp’ów z domu [aus dem Hause] Gramenz. Jedyną udokumentowaną wiadomością o jej osobie jest informacja zawarta pod rokiem 1714 w „Tekach Dworzaczka” {C:/REGESTY/KSIĘGI/ZTPIOT.X:; 241, (Kr.39)}, o następującej treści:

Jan Wigand Osten, pułkownik J.K.Mci oraz urzęd. gr. [urzędnik grodzki-?] nakielski pozwani przez Aswera Fryderyka Branta (f. 2434) w sprawie posagu żony Zofii Anny Marianny de Osten.”

Sprawa tego pozwu omówiona została przy osobie Jana Wiganda. Niemniej fakt i data założenia przeciwko szwagrowi sprawy sądowej, świadczy o długim zwlekaniu, lub wręcz unikaniu wypłacenia przyrzeczonego i należnego posagu przez Jana Wiganda. Trwająca wówczas Wielka Wojna Północna (1700 – 1721) może być oczywiście tego częściowym usprawiedliwieniem, jako zakłócająca całokształt życia okolicznej ludności, równocześnie jednak zwłoka ta uniemożliwia określenie – choćby w przybliżeniu - daty ślubu jego siostry. W normalnych czasach wypłata posagu odbywała się najpóźniej kilka lat po ślubie, w tym wypadku mamy prawdopodobnie do czynienia ze zwłoką dłuższą niż kilkanaście lat.      Można jedynie domniemywać, że Zofia Anna była młodszą siostrą Jana Wiganda. Jest to niestety wszystko, co na podstawie dostępnych źródeł można powiedzieć o Zofii Annie.

JADWIGA ZOFIA                                                                                               KOD: IV.5.

é -?-  - przed 02.05.1695.

Jadwiga Zofia była córką Jana Krystiana, „vigiliarum praefectus” elektora brandenburskiego, pana na Borucinie i Łomczewie oraz jego żony Julianny z von Glasenapp’ów, siostrą Elżbiety Estery i Kazimierza Gerharda. Urodziła się w nieznanym roku w nieustalonej miejscowości. Wnioskując wyłącznie na podstawie niepotwierdzonej daty urodzenia jej ojca, można przypuszczać – traktując takie supozycje z rezerwą, że mogło to mieć miejsce w okresie ograniczonym latami 1640 – 1650, można również domniemywać, że urodziny te miały miejsce w jednej z wiosek należących do jej ojca, a więc w Borucinie lub Łomczewie. Wyszła za mąż w nieustalonym roku za Otton’a Kazimierza Podewils’a [Pudwelsa], syna Jana Henninga i Marianny Elżbiety z domu von der Goltz [Gulcz], dziedzica połowy następujących wsi: Debrzno, Bługowo, Huta i Kapa w powiecie nakielskim (Debrzno leży ok. 19. km na poł.-zachód od Człuchowa, pozostałe miejscowości leżały z pewnością w pobliżu). Z „Tek Dworzaczka” {A.P. P-ń, stara sygn. Nakło Gr. 225., f. 415v i 416} wiadomo, że małżonkowie spisali kontrakt na małżeńskie dożywocie, figurujący co prawda pod datą 1653., ale niestety według profesora „luźna kartka niewiadomej daty, raczej pod koniec XVII w.”  nie pozwala na ścisłe jego datowanie.

W każdym bądź razie małżeństwo to musiało mieć miejsce przed 1684., bowiem w tymże roku Otton Kazimierz Podewils zapisał swej żonie Jadwidze Zofii, posag (oprawę) w kwocie 6.000 zł. pruskich {A.P. P-ń, stara sygn. Nakło Gr. 225, f.816}, którą w następnym 1685. roku powiększył o następne 6.000 zł  {A.P. j.w., lecz f.831v}.

Zważywszy, że ówczesna praktyka zwyczajowo wymagała, aby „oprawę” żony dokonywać w wysokości otrzymanego wraz z nią posagu, można przyjąć, że Jadwiga Zofia otrzymała od rodziców wiano w wysokości 12.000 zł. Dla Jana Krystiana, posiadacza jedynie dwóch, nie największych zresztą w tym rejonie wiosek, gospodarującego na ziemiach dość miernej klasy, przy tym oficera króla Francji nie najwyższej rangi, był to niewątpliwie duży wysiłek finansowy, tym bardziej, że miał dwie córki, które wyposażył najprawdopodobniej w równej wysokości posagi. 

W roku 1692. według „Tek Dworzaczka” Jadwiga Zofia kwituje swego brata Kazimierza Gerharda z 20.000 złp. z tytułu należnej jej spłaty majątku rodzicielskiego {A.P. P-ń, Nakło Gr. 77, f.17v i f.18}, z czego należy wnioskować o śmierci jej ojca Jana Krystiana przed tą datą. Wysokość sumy spłaty przypadającej na Jadwigę może stanowić podstawę - wychodząc z relacji wyłącznie arytmetycznych - do oszacowania wartości całego majątku jej rodziców, oczywiście w warunkach Królestwa Polskiego - na 60.000 złp.

Mimo upływu przeszło ćwierć wieku od wprowadzenia w Królestwie Polskim przez Andrzeja Tymfa w 1665. roku nowej 30. groszowej złotówki zwanej pogardliwie tymfem i jego bezustannej dewaluacji, posiadłości Jana Krystiana należały prawdopodobnie w okręgu nowoszczecineckim do kategorii średnio zamożnej szlachty, o ile ceny ziemi w Elektoracie Brandenburgii, były porównywalne z polskimi, co jest raczej oczywiste. Według tegoż profesora w 1693. roku ma miejsce dość zagadkowa nie wyjaśniona innymi dokumentami, ani też praktykami owych czasów, transakcja sprzedaży przez Otton’a Kazimierza Podewilsa posiadanych przez niego udziałów w wymienionych wyżej wsiach, własnej żonie Jadwidze Zofii, za 40.000 złp. {A.P. P-ń, stara sygn. Nakło Gr. 225, f.891}. Mogła to być ucieczka od ścigających go wierzycieli, ale raczej następstwo jego ciężkiej choroby i obawy wydziedziczenia Jadwigi Zofii po swej śmierci, przez spadkobierców z rodziny Podewils’ów. Na podstawie faktu, że sprzedaż ta następco-wała pomiędzy małżonkami i - rzecz wyjątkowa w owym czasie - nabywcą była kobieta, choć co prawda legalna żona, należy sądzić, że w Elektoracie prawo dozwalało kobietom na obrót ziemią w o wiele szerszym zakresie, aniżeli było to przyjęte w Królestwie. Na podstawie jednak dalszych, choć niestety jedynie fragmentarycznych dokumentów jest wielce prawdopodobne, że transakcji tej Otton Kazimierz Podewils dokonał rzeczywiście już na łożu śmierci. Kontrakt ten nie miał wpływu na dalsze losy ich rodziny, bowiem małżeństwo to było bezdzietne, a Jadwiga Zofia wkrótce później podzieliła losy męża i również zmarła, jako że podział spadku po obojgu nieżyjących małżonkach został sporządzony w dniu 02.05.1695. {A.P. P-ń, Nakło Gr. 77, f.143v} umową spisaną pomiędzy Kazimierzem Gerhardem, bratem  Jadwigi Zofii i Franciszkiem Henrykiem Manteuffel Popielewskim, mężem jej siostry Elżbiety Estery - z jednej strony, a liczną rzeszą spadkobierców z drugiej strony, z którymi najpewniej uzgodnione zostały ich indywidualne udziały w spadku i forma ich spłaty.

Wymieniona wyżej data podziału spadku jest graniczną w kwestii wyznaczenia terminu śmierci Jadwigi Zofii, która z pewnością zeszła z tego świata kilka miesięcy wcześniej, przynajmniej na tyle, aby wymienieni w dokumencie spadkobiercy zostali zawiadomieni i zdążyli przybyć do urzędu grodzkiego na dzień podpisania uzgodnionego kontraktu.

Finałem negocjacji spadkowych była sprzedaż przez bezpośrednich spadkobierców, a mianowicie starostę koszalińskiego Kazimierza Gerharda „de Osten Sakken” i Franciszka Henryka Manteuffel Popielewskiego, wymienionych połówek wsi w roku 1701. za 34.200 złp. Andrzejowi Teodorowi Grabowskiemu, pisarzowi ziemskiemu lęborskiemu [u Dworzaczka: ledburskiemu i  leoburskiemu] {A.P. P-ń, stara sygn. Nakło Gr. 192.,p.119}.

ELŻBIETA ESTERA                                                                                          KOD: IV.6.

é ok. 1650. - przed 03.1722.

Jak wyżej wspomniano, siostrą Jadwigi Zofii była Elżbieta Estera, o której posiadane wiadomości są równie fragmentaryczne i oparte w zasadzie wyłącznie o „Teki Dworzaczka”. Wymienia ją, co prawda na wykresie rodowodu zamieszczonym na str. 107. pierwszy tom wydanej w 1977. roku w Bremie książki pt. „Geschichte des Geschlechtes von der Osten”, ale podaje oprócz jej imion wyłącznie informacje o jej mężu: „heir. Franz v. Mateuffel auf Poppelow (Königreich Polen)”. Przypuszczenia o dacie i miejscu jej urodzenia są analogiczne, jak w wypadku jej siostry.

Można, co najwyżej przypuszczać, że Elżbieta Estera była starsza od Jadwigi Zofii; opierając się, bowiem na informacji prof. W Dworzaczka o podpisanym w 1674. roku przez Franciszka Henryka Manteuffel Popielewskiego pokwitowaniu sumy 6.000 złp. wypłaconej przez Jana Krystiana de Osten z tytułu posagu za córkę {A.P. P-ń, stara sygn. Wałcz Gr. 85, f.549}, można przyjąć wymieniony rok za najpóźniejszy termin tego ślubu. W praktyce wypłata posagu następowała rok lub nawet kilka lat po zawarciu związku małżeńskiego tak, więc musiał on mieć miejsce z pewnością wcześniej. Czerpiąc informacje z tego samego źródła wiadomo również, że w 1685. roku:

„Urodzony Franciszek Henryk Popielewski, syn Ekkarda Popielewskiego, zapisuje posag 12.000 złp. i t.w. [?] Elżbiecie Esterze Osten, córce Jana Krystiana ab Osten (f.546).”

{A.P. P-ń, stara sygn. Wałcz Gr. 86, f.546}

Zapisanie żonie posagu, którego określenie w tym wypadku jest równoznaczne z pojęciem „oprawy”, w takiej samej wysokości, jak uczynił to jego szwagier w stosunku do Jadwigi Zofii, może potwierdzać tezę o równej wysokości wian wypłaconych przez Jana Krystiana obu córkom. Wypłaty te wyniosły-by w takim razie kwotę 24.000 złp., czyli sumę stanowiącą równowartość 40% jego obliczonego hipotetycznie majątku; jak z tego wynika wydawanie córek za mąż nie było może rujnujące, ale mocno nadszarpywało posiadane zasoby.

Następna wiadomość z „Tek Dworzaczka” zamieszczona pod rokiem 1703. dotyczy odziedziczenia przez Elżbietę Esterę, majątku po zmarłej bezpotomnie siostrze Jadwidze Zofii, w chwili śmierci z pewnością już wdowie i brzmi następująco:

„Szlachetna Elżbieta Estera z Ostenów, żona Franciszka Henry­ka Manteuffla Popielewskiego w towarzystwie rodzonego brata stryjeczne­go Jana Wiganda de Sakkin Ostena podpułkownika J.K.Mci, dopełnia zobo­wiązania danego przez brata rodzonego Kazimierza Gerharda de Osten-Sakkin sta­rostę koszalińskiego oraz męża swego w grodzie Nakło w 1701. i aprobu­je rezygnację z dóbr Debrzno, Kappa seu (?) Trudna, Bługowa i Huty w powie­cie nakielskim, spadłych na nią i jej rodzonego brata po rodzonej sio­strze Jadwidze z Ostenów, żonie Ottona Kazimierza Podwilsa, dokonaną na rzecz Andrzeja Teodora Grabowskiego, pisarza ziemskiego leoburskiego [prawd. lęborskiego] i gr. wojew. pomorskiego za sumę 34.200 złp. (f.79v) .”

{A.P. P-ń, nowa sygn. Wałcz Gr. 45, f.79v}

Wspomniane dobra zostały już uprzednio - w 1701. roku - sprzedane przez brata Kazimierza Gerharda i męża Elżbiety Estery, Franciszka Henryka Popielewskiego, pisarzowi ziemskiemu lęborskiemu (?) Andrzejowi Teodorowi Grabowskiemu {A.P. P-ń, stara sygn. Nakło Gr. 192, p.119} tak, że aprobata, o której mowa wyżej została dokonana post factum, przy czym zastanawiające jest, że obie te decyzje zostały podjęte nie tylko w różnych latach, ale i zarejestrowane w dwóch różnych urzędach grodzkich. Pierwsza w Wałczu, zaś druga w Nakle. Nie można wykluczyć, że aprobata Elżbiety dokonana w Nakle, a sankcjonująca sprzedaż dóbr otrzymanych przez nią w spadku, była wyłącznie dopełnieniem wymaganych formalności urzędowych.

Z dokumentu zawartego w kolejnym miejscu „Tek Dworzaczka” o następującej treści:

„Szlachetni bracia rodzeni Ekkard Kazimierz, kapitan J.K.Mci , Krystian Aleksander i Franciszek Krzysztof Popielewscy oraz kapitan J.K.Mci Golcz [Goltz] jako plenipotent Fryderyka Wilhelma Popielewskiego, ich brata rodzonego, podpisują w dniu 22. października 1722. roku (f.417) w Popielewie kontrakt działowy. Szlachetna Elżbieta, córka Franciszka Henryka Popielewskiego i Elżbiety Estery z Osten’ów, żona Maurycego Opperszno kwituje wymienionych braci swych rodzonych Popielewskich z dóbr ojczystych i macierzystych. (f.417v).”

{A.P. P-ń, nowa sygn. Wałcz r. 50, f.417 i 417v}.

wynika, że omawiany podział dóbr miał miejsce po śmierci ostatniego z żyjących jeszcze małżonków Franciszka Henryka i Elżbiety Estery Popielewskich. Można przypuszczać, że data spisania tego kontraktu wyznacza rok zgonu, raczej zwyczajowo dłużej żyjącej kobiety, a więc w tym wypadku Elżbiety Estery.

KAZIMIERZ GERHARD                                                                                   KOD: IV.7.

é ok. 1665. - przed 03.1742..

W II. tomie „Jahrbuch des Deutschen Adels herausgegeben von der Deutschen Adelsgenos-senschaft” wydanym w 1898. w Berlinie nie figuruje zarówno Jan Krystian z pokolenia III., jak i jego potomstwo, w tym oczywiście i Kazimierz Gerhard. Wykazany jest on natomiast - jednak wyłącznie z siostrą Elżbietą Esterą - w pierwszym tomie „Geschichte des Geschlechtes von der Osten” w wykresie genealogicznym na stronie 107.

Określony jest tam, jako dziedziczny właściciel Borucina i Łomczewa, ożeniony z Klarą von Podewils z domu [a.d.H.] Crangen oraz z nominacji margrabiego brandenburskiego – elektora Rzeszy Niemieckiej, jako radca i kapitan [starosta] Koszalina oraz Kasimirsburga [obecny Kazimierz (Pomorski) położony 11 km. na zachód od Koszalina].

W „Tekach Dworzaczka” pierwsza wzmianka o Kazimierzu Gerhardzie dotyczy dopiero roku 1692., kiedy to wymieniony jest on już jako starosta koszaliński przy okazji skwitowania przez jego siostrę Jadwigę Zofię otrzymanej od niego kwoty 20.000 złp. z tytułu spłaty „majątku ojcowskiego i macierzyńskiego” {A.P. P-ń, nowa sygn. Nakło Gr. 77, f.17v i 18}. Na podstawie powyższej wzmianki, można przypuszczać, że był jedynym męskim potomkiem swoich rodziców i odziedziczył całość posiadanych przez nich dóbr z obowiązkiem ich spłaty, w przeciwnym, bowiem wypadku dokumenty grodzkie zawierałyby z pewnością ślad działów spadkowych dokonanych przez liczniejszych spadkobierców.

Analizując zaś te nieliczne dane, którymi na jego temat dysponujemy, należy z jednej strony uwzględnić, że piastowanie godności starosty z ramienia margrabiego Brandenburgii – gdzie ta godność w przeciwieństwie do Rzeczypospolitej nie była synekurą, ale odpowiedzialnym urzędem administracyjnym - dowodzi nabytej dotychczas praktyki i osiągnięciu odpowiedniego wieku. Z drugiej natomiast strony posiadanie syna urodzonego ok. 1740. świadczy, że był prawdopodobnie najmłodszym z rodzeństwa i urodził się stosunkowo późno. Tak sformułowane granice czasowe wskazują, że jego narodziny mogły nastąpić około 1665. roku.

Natomiast w kontekście cytowanych przez prof. W Dworzaczka i niżej przywołanych – niewątpliwie autentycznych dokumentów grodzkich, spisanych z jego udziałem, data jego śmierci w 1697. roku podana przez wymienione wyżej źródło niemieckie jest z całą oczywistością błędna.

Kolejna notatka w „Tekach Dworzaczka” dotyczy kontraktu spisanego w dniu 02.05.1695. pomiędzy głównymi spadkobiercami zmarłej Jadwigi Zofii z Ostenów, siostry Kazimierza Gerharda i Elżbiety Estery, w której imieniu występuje jej mąż, Franciszek Henryk Manteuffel Popielewski, a licznym gronem krewnych roszczących sobie pretensje do udziałów w masie spadkowej {A.P. P-ń, nowa sygn. Nakło Gr. 77, f.143v}.

W dniu 03.04.1697. Kazimierz Gerhard spisał z bratem stryjecznym Janem Wigandem, na zamku w Złotowie kontrakt odstępstwa tego ostatniego, od roszczeń do spadku po tejże Jadwidze Zofii, w którym nasz antenat rezygnację tę wycenia - jak można wywnioskować – na kwotę 22.500 złp. {A.P. P-ń, nowa sygn. Wałcz Gr. 44, f.52 i 53}. Kontrakt ten został skasowany przez obu wymienionych braci stryjecznych w 1701. roku i tym samym podjęli oni zobowiązanie zaakceptowania sprzedaży – wchodzących w skład masy spadkowej dóbr tj. Debrzna, Bługowa, Huty i Kapy pisarzowi lęborskiemu, Andrzejowi Teodorowi Grabowskiemu {A.P. P-ń, stara sygn. Nakło Gr. 192, p.61}. Analogiczną akceptację, złożoną jednak w urzędzie grodzkim Wałcza i to post factum w 1703. roku, dokonała Elżbieta Estera z Ostenów, wypełniając zobowiązanie złożone uprzednio przez jej brata Kazimierza Gerharda {A.P. P-ń, nowa sygn. Wałcz Gr. 45, f.79v}.

Zważywszy, że Jan Krystian był dziedzicznym właścicielem Borucina i Łomczewa, które winien odziedziczyć jego jedyny syn Kazimierz Gerhard, zapis wspomnianego już kilkakrotnie L.W. Brügge-mann’a w jego „AUSFÜHRLICHE BESCHREIBUNG des gegenwärtigen Zustandes KÖNIGL. PREUSSISCHEN HERZOGTHUMS VOR= und HINTER= POMMERN“ [Szczegółowe Opisanie Współczesnego Stanu Przedniego i Tylnego Pomorza królewskiego Księstwa Pruskiego] zawarty w części drugiej tomu II. wydanego w Szczecinie w 1784. roku, na stronie 744, jest zastanawiający, a brzmi on następująco:

„Borucino stanowiło dawne lenno rodzin von Falk i von Münchow i przeszło w posiadanie starosty Aegidiusza Christopha von der Osten jako nowe lenno Ostenów. Po podziale w dniu 9 marca 1742 przeszło na pogrobowego syna starosty Gerarda Kazimierza, referendarza trybunału Aegidiusza Georga Wilhelma von der Osten, który między 12 i 13 lipca 1773 wraz ze swą matką i siostrą osiadł oddzielnie w tym majątku.”

Nie wdając się w rozważania dotyczące stosunków własnościowych, które zostały w miarę wyczerpująco – omówione w pozycji „Borucino” w rozdziale „Opis Miejscowości”, można stwierdzić, że Kazimierz Gerhard z całą pewnością w wymienionym dniu podziału dóbr już nie żył i ewentualnie domniemywać, że jego śmierć mogła mieć miejsce w niezbyt odległym okresie poprzedzającym ten rok.

Natomiast o ile L.W. Brüggemann nie popełnił omyłki przypisując ojcostwo Aegidiusza Georga Wilhelma, Kazimierzowi Gerhardowi to – zważywszy na rozpiętości czasowe - jego matką nie mogła w żaden sposób być wymieniona uprzednio Klara z Podewilsów i narodziny tego pogrobowego syna mogły nastąpić jedynie ze związku z drugą, będącą w wieku zdolnym do prokreacji, a nieznaną z imienia żoną. Bowiem Egidiusz Jerzy Wilhelm należący do pokolenia V. dożył drugiego dziesięciolecia XIX. wieku, więc termin jego przyjścia na świat nie mógł wyprzedzać zbytnio daty 09.03.1742.

UWAGI KOŃCOWE:

Licząc od 1524. roku, to jest od przypuszczalnej daty urodzenia się Wiganda „ab Osten et in Plato” z I. pokolenia, do śmierci ostatniego przedstawiciela IV. pokolenia, którym z pewnością był Kazimierz Gerhard zmarły przypuszczalnie przy końcu lat trzydziestych XVIII. wieku, minęło około 210. lat. W niniejszym opracowaniu zostało omówionych 14. osób, w stosunku do których przetrwały niepodważalne dokumenty ich egzystencji. Z pewnością jednak członkowie poszczególnych pokoleń byli w rzeczywistości o wiele liczniejsi, z braku jednak dokumentacyjnych śladów ich istnienia, dla autora opracowania pozostają bezimienni. Żyli na ziemiach, które w tym okresie niejednokrotnie zmieniały przynależność państwową i były terenami licznych wojen, zniszczeń, rabunków i klęsk żywiołowych z epidemiami „morowego powietrza” włącznie. Przetrwali te przeciwności, wykazując się inwencją, ruchliwością i żywotnością pozwalającą nie tylko na kontynuację, ale i rozrost rodu, a w wypadku Płotów nawet na odzyskanie utraconej własności i dawnej znaczącej pozycji.

Kwerenda przeprowadzona została głównie w oparciu o zasoby polskich archiwów, źródeł i zbiorów bibliotecznych; zmiany terytorialne zaszłe przede wszystkim na przestrzeni XX. wieku, w szczególności w wyniku drugiej wojny światowej, która na terenie – współcześnie określanym jako Pomorze Zachodnie, dokonała szczególnych spustoszeń i przemieszczeń zasobów archiwalnych, a zarazem ograniczone możliwości pojedynczego poszukiwacza, uniemożliwiły spenetrowanie wszystkich istniejących zbiorów dokumentów – przechowywanych często na terenie innych państw, stąd też należy przyjąć za pewnik niekompletność wykazanych wyżej ustaleń. Niejednokrotnie zastrzeżenia może budzić również wiarygodność przywołanych niemieckich opracowań genealogicznych, niemniej wypadki budzące wątpliwość zostały zaznaczone, a ewidentne błędy sprostowane. Nader często używano trybu warunkowego, operując pojęciami domniemań, typu: „można przypuszczać”, „należy sądzić”, „prawdopodobnie”, ale wobec znikomości źródeł było to niestety dla ciągłości narracji w odtwarzanych fragmentach losów tych ludzi, konieczne.

 

 

Opracował w marcu – czerwcu 2003. roku Michał  Osten – Sacken.


Stary Zamek – Zamek Blücherów – pierwszy Zamek Ostenów




Z prawej: ZAMEK OSTENÓW lub NOWY ZAMEK; na wprost pałac z XIX w.

                                     (Przed pałacem Barbara Osten – Sacken. Zdjęcie z 1994.)


          
                



Fasada XIX. wiecznego pałacu od strony parku zamkowego





Płyta nagrobna Wiganda von der Osten i Anny von Massow


 

Poprzedni rozdział
Powrót o poziom wyżej
Następny rozdział

Powrót do spisu treści